13 września 2017

12 września 2017

Zboczony Wrzesień - Dzień 12 - Oddech - Silent Omen [+18]


Gdy nastał ponury świt, brudnoszare chmury skłębiły się ponad wzgórzami, a w powietrzu unosiła się dławiąca woń zadeptanej ziemi i krwi. Wojenny pył to wznosił się, to opadał, niby podrzucany niewidzialną ręką wiatru. Na ciałach poległych co rusz osiadały wrzeszczące kruki i chciwie wyszarpywały kawały mięsa z ochłapów. Skrzypiały drewniane koła. Tu i tam przejeżdżały wozy, na które zbiorowo ładowano zwłoki w przeraźliwie wymownym milczeniu. Wszak nie można ich było zostawić bez pogrzebu.
Atena zdjęła swój mosiężny hełm z końską kitą i odgarnęła czarne kosmyki przyklejone do czoła. Na jej obliczu zastygł gniew. Lecz gdyby opadła z jej twarzy ta marmurowa fasada wzburzenia, widać byłoby jedynie żal i nieutulony smutek. Wsparła się na swojej włóczni i wzrokiem podążyła po polu usianym trupami.
Ten cholerny suczysyn znowu dostał swoje…!
Purpurowy, królewski płaszcz łopotał na wietrze niczym krwawa chorągiew otaczająca boginię mądrości, sztuki i prawej wojny. Ta wojna jednak nie była prawa. Wrodzona mądrość gdzieś z głębin duszy szeptała jej, że nie istnieje coś takiego, jak piękna i sprawiedliwa wojna. Tu są tylko przegrani i zaprawdę nigdy nie ma zwycięzców. To tylko ludzie mówią o wojnie tak, jakby była co najmniej sztuką, dla której malarz zamiast farby używa krwi. W rzeczywistości to jest taki gówniany patos, którym okrutni głupcy próbują zakryć własną, wewnętrzną zgniliznę. Jakie to żałosne…
    Kiedy tak stała na niewielkim wzniesieniu, ponad tą trupiarnią, dojrzała go gdzieś w oddali, pośród tumanu pyłu i kurzu. Ogarnęła ją taka furia, że nie minęła chwila, a już pędziła stromym zboczem w jego stronę. Płomiennowłosy wojownik z początku nie dostrzegł zmierzającego ku niemu zagrożenia. Ułamek sekundy zadecydował o tym, że z ledwością uskoczył przed błyskawicą, która czmychnęła tuż obok jego głowy spopielając przy okazji kilka rudych kędziorów.
- Temperament po ojczulku… - nie zdążył dokończyć, gdyż kolejny piorun uformował się w dłoni Ateny. Tym razem musiał odskoczyć znacznie dalej, cios był szybki i precyzyjny. Błyskawica gruchnęła w uschnięte drzewo, które natychmiast przełamało się wpół z głuchym chrzęstem. Nim Ares zdołał się obejrzeć, czarnowłosa bogini wystrzeliła ku niemu niczym kąsająca żmija. Został zmuszony do gwałtownego odwrotu. Kilkoma susami wycofał się za skaliste klepisko.
- Ty… ! – wrzasnęła w amoku kobieta i kolejny trzeszczący od wyładowań grot runął wprost na niego. Zdążył się przeturlać, nim został trafiony.
- Jak dobrze być pierdolonym bogiem – mruknął do siebie szybko chwytając za tarczę i oręż, podczas gdy następna błyskawica spadła nieopodal na ziemię, znacząc ją sczerniałym pocałunkiem. Osłaniając się tarczą ruszył naprzeciw. Pod gradem piorunów bijących w osłonę dobył miecza i wykonując zręczny obrót, zderzył się ostrzem z włócznią wojowniczki. Błysnęły iskry. Teraz czuł, że walczą na równi. Nie... Miał przewagę. To przecież Ares, bóg wojny i nadzwyczajnego rozpierdolu. W pojedynku w zwarciu nie miał sobie równych. Słońce, które wyjrzało zza chmur, prześlizgnęło się po sztychu. O tak, czuł, że do tego został stworzony! Nie pozwoli jej na ofensywę. Atena mogła tylko się bronić, a na każdy jej krok w tył przypadał jeden cios Aresa. Przez tempo i krótki dystans, który utrzymywał, nie miała czasu na miotanie gromami. Rude, kudłate włosy boga wojny falowały wokół jego głowy niczym buchające płomienie. Twarz miał umazaną krwią, co w połączeniu z jego okrutnymi, czerwonymi ślepiami sprawiało, że wyglądał jak krwiożerczy demon. I ten paskudny, zadziorny uśmieszek… Zedrze mu go z pyska! W pół uderzenia serca odskoczyła zataczając półokrąg włócznią i podcięła nogi przeciwnika. Była minimalnie szybsza. Tarcza wypadła z rąk Aresa, gdy ten przewrócił się na bok. Kobieta wymierzyła mu zdecydowanego kopniaka i przycisnęła sztych włóczni do jego gardła dysząc ciężko.
- Nie grałaś fair, jak przystało na boginię sprawiedliwej wojny – wysapał Ares z uśmiechem na ustach.
Wbiła w niego lodowate spojrzenie złocistych oczu.
- Podaj mi jeden powód, dla którego miałabym cię teraz nie zarżnąć – warknęła.
- Mój kutas.
Uśmiechnęła się z przekąsem, na co wojownik odpowiedział tym samym.
- Dowcipny jak zawsze. Ale ja nie zamierzam tak tego zostawić.
- Zabierz tę zabaweczkę, skarbie, dam ci lepszą – chciał odsunąć grot, lecz Atena tylko mocniej go docisnęła. Spod szpica pomknęła stróżką kropla krwi i staczając się po szyi wniknęła w ziemię. Bóg wojny głośno przełknął ślinę. – I… co teraz? Zabijesz mnie? Doniesiesz staremu?
Chyba jedynie boska rozwaga powstrzymała ją od zadania ostatecznego pchnięcia. Nie mogła go tak po prostu zabić. Na Olimpie taki czyn nie obiłby się bez echa. W końcu Ares, jakkolwiek nie darzyła go nienawiścią, był bogiem. Sprawę ciągłych, krwawych napaści, morderstw i wojen wywoływanych w świecie człowieka musiała rozwiązać w inny sposób. Wiedziała o tym, lecz mimo wszystko i tak najchętniej poderżnęłaby mu gardło, a truchło zostawiła sępom na pożarcie. Hmm, nie. To byłoby aktem łaski. Wymyśliłaby coś znacznie ciekawszego. Teraz jednak musiała odpuścić. Przynajmniej na razie.
Posłała mu najbardziej pogardliwe spojrzenie, na jakie tylko mogła się zdobyć i wycofała się.
- Pożałujesz – syknęła na odchodne. Odprowadził ją cichy rechot.

***

- No kto jest moim słodkim Cerberkiem? – Hades drapał kolosalnego, trójgłowego psa po brzuchu. – No ty jesteś! – Każda z głów była uzbrojona w szczękę mogącą bez problemu zmiażdżyć kości jednym kłapnięciem. Teraz ogromne pyski charczały zadowolone z obecności pana, a wielki merdający ogon uderzał tak mocno o podłogę, że mógłby zatłuc szczura, gdyby akurat pod nim przebiegł.
- A kto chce smakołyka, no kto? – gdy Pan Umarłych sięgnął po wiaderko z narysowaną na etykiecie uśmiechniętą parówką, bestia zerwała się na równe nogi i zaczęła ujadać żebrząc o jedzenie. Wszystkie trzy łby przeszczekiwały się potężnym basem, lecz dla Hadesa było to o niebo lepsze, niż ciągłe wysłuchiwanie narzekań umarłych. Tym bardziej, że ostatnio sporo ich przybyło i nie wyrabiał już z ogarnianiem tego burdelu. A na dodatek Charon coś tam pobąkiwał o podwyżce, że jeden obol to teraz niby za mało. I co on miał z tym zrobić? Powiedzieć zdychającym Grekom, że sorry Winnetou, wprowadzamy podwyżki na transport? Ech, w dupach się wszystkim poprzewracało. Rzucił psią parówkę w bezdeń środkowej paszczy, a wtedy dwie pozostałe warknęły wściekle. Wtem rozległo się ciche pukanie do drzwi biura.
Kurwa mać.
- Wejść! – jęknął władca Krainy Umarłych i usiadł za swoim ciężkim, grubo ciosanym biurkiem.
- Ach panie, mój panie! – Zza drzwi nieśmiało wychyliła się głowa jednego z pensjonariuszy. Cerber burknął ostrzegawczo, lecz umilkł widząc uspokajający gest dłoni pana. – Papier w męskim się skończył!
No i proszę. Traktują go jak boya hotelowego.
- Spierdalaj – oznajmił łagodnym tonem, bawiąc się długopisem.
- … słucham?
- Spierdalaj – powtórzył wyraźniej podnosząc wzrok na interesanta. Na twarzy Hadesa malował się stoicki spokój, natomiast oczy, gdyby mogły ciskać gromami, spopieliłyby nieszczęśnika na miejscu. Ciekawe czy można było umrzeć dwa razy? Na szczęście tamten zrozumiał przekaz.
- Oczywiście, do widzenia – drzwi zamknęły się z cichym kliknięciem zamka. Hades zaczął rozmasowywać sobie skronie.
- Widzisz pieseczku, co tu się dzieje? – mruknął do Cerbera, który podniósł trzy pary uszu na hasło „pieseczek”.
Cholerny Ares i jego niedorzeczne pojęcie „dobrej imprezy”. Podpuścić głupi ludzki ród, by ten sam się wyrżnął. Spiski, konflikty, rozboje, wojny, rzeź. Jebana polityka. Swołocz łatwo i szybko wpada w szał, niewiele im trzeba na tym padole powodów, by przekroczyć bramy Krainy Umarłych z nożem w bebechach. No i trzeba przyznać, że bogowie też mają bajeczne poczucie humoru. Był ubaw po pachy, kiedy Ares do spółki z Dionizosem wpadli na pomysł, by do alkowy żony generała jednej z ateńskich armii podsunąć kochasia. Obstawiali nawet zakłady, komu po wszystkim się bardziej oberwie: jurnemu chłopaczkowi, czy niewiernej Penelopie. Komedia w iście greckim stylu. Ares rwał boki ze śmiechu, gdy generał obciął nieszczęśnikowi jaja i kazał chodzić w sukience po akropolu. Żonie zaś polecił wykopać dla siebie grób, ale widząc, że niezbyt ochoczo się do tego zabiera, po prostu poderżnął jej gardło. Ostatecznie ciężko było ustalić, kto wygrał zakład.
    W każdym razie Hades miał dość umarlaków, których przybywało coraz więcej w wyniku tych zabaw. Za wszelką cenę należało ukrócić to szaleństwo. W przeciwnym razie sam zaharuje się na śmierć.
- Haha, dobre! Na śmierć!

***

Biesiady na Olimpie zawsze odbywały się z pompą. Pałac wzniesiony na najwyższym, greckim masywie mienił się perłowym blaskiem w promieniach zachodzącego słońca. Smukłe kolumny wieńczył trójkątny, zdobny tympanon przedstawiający podobizny najwyższych z bogów. Wewnątrz ściany zdobiły liczne mykeńskie freski i mitologiczne sceny. Czas zdawał się zatrzymywać w miejscu podczas oglądania pląsów tancerek, pięknych niczym leśne nimfy. Szerokimi korytarzami przemykała służba, która podawała na złotych półmiskach owoce i mięsiwo. Z wyżłobionych, kryształowych kielichów popijano ambrozję. Wszystko to przy akompaniamencie Budki Suflera i hitu „Wszyscy święci balują w niebie”.
- … złoty sypie się kurz! – zawył Dionizos rozlewając wino na posadzkę. Zaraz przytruchtał chłopiec w todze ze szmatą w ręku i bez słowa zaczął sprzątać. Dionizos nawet nie zwrócił na niego uwagi, po prostu poprawił swój wieniec ze złotego lauru, który zsunął się na jego szerokie, nabiegłe od krwi czoło, podrapał się po brzuszysku i beknął potężnie. Wesoły grubas. Przypominał tłustego wieprza, który leży na poduszkach z atłasu. Niedobrze się robiło, gdy tak obżerał się figami i upijał do zgonu, ale w gruncie rzeczy był pocieszny i sympatyczny. No i rzecz jasna pędził najlepszy bimber w całej rozciągłości dumnej Grecji.
Przy podłużnym stole z kości słoniowej panował wesoły gwar. Niekontrolowanym wybuchom śmiechu nie było końca. Bogowie uwielbiali biesiadować w niebiosach wcale nie mniej, niż ludzie na ziemi. U szczytu stołu włodarzył Zeus o mądrych, lwich oczach. Przywodził na myśl ożywiony posąg wykuty ręką mistrza Fidiasza. Jego broda wraz ze srebrzystymi puklami włosów zdawała się tworzyć całun okalający mu twarz. Na barczystym ramieniu miał złotą klamrę z wizerunkiem orła, która spinała purpurowy płaszcz luźno spływający na podłogę. Na pierwszy rzut oka było widać kto tu rządzi, mimo, iż nie miał zwyczaju zbyt często zabierać głosu.
- Brat, kurde, sprawa jest… Musimy pogadać – znienacka zaszedł go od tyłu Hades.
O, a to ciekawe – pomyślał Zeus. Pan Krainy Umarłych nie należał do stałych bywalców Olimpu. To raczej typ samotnika, który rzadko wychyla się ze swojej nory. Czyli musiał mieć konkretny powód, że go tutaj przywiało. Do tego wyglądał strasznie mizernie. Prezentował się jakby zamiast urodzinowego prezentu ktoś dla jaj podarował mu puszkę Pandory. – Chodzi o Aresa…

***

- W dupę se możesz strzelić z tego łuku – wysunął się z rzeczową konkluzją Ares. Eros, bóg namiętności, poczerwieniał z gniewu tak, iż jego urodziwa twarz zlała się barwą ze szkarłatem jego szat. Ares tymczasem leżał w nonszalanckiej pozycji na szezlongu wtrącając się do dyskusji na temat broni z poziomu niekwestionowanego eksperta. Widok z olimpijskiego tarasu sprawiał mu przyjemność, szczególnie, kiedy mógł tak podziwiać krwawy zachód słońca rozkoszując się ambrozją. Przy najbliższej nadarzającej się okazji klepnął w tyłek przechodzącą obok boginkę. Ta tylko fuknęła na niego, nie odważyła się jednak wychylić.
Swoją arogancją i bezczelnością irytował większość bogów, lecz ci z reguły schodzili mu z drogi. Znany był ze swej mściwej, okrutnej i wybuchowej natury. Nikt nie chciał wdawać się z nim w zwady, bo finał zawsze był kiepski. Ludzie ginęli, przestawano składać ofiary w świątyniach, słabła wiara, brakowało rąk do uprawy roli. Aresowi na tym wszystkim nie zależało; on swą pieczą otaczał jedynie dzielnych wojowników. Wśród elity Olimpu głośno było o ostatniej bitwie z ludami podlegającymi pod patronat Ateny. Bóg wojny zaatakował bez ostrzeżenia i do końca grał nieczysto. Ogólnie unikano otwartych rozmów na ten temat, lecz i tak szeptano o konflikcie pomiędzy tą dwójką. Wszyscy pamiętali czasy wojny trojańskiej, w której oboje walczyli po przeciwnych stronach.
Tak więc kiedy Atena wyszła na taras, rozmowy momentalnie ucichły ustępując miejsca niezręcznej ciszy. Szybko zniknęła z pola widzenia za masywnymi filarami. Śmietance towarzystwa nie dane było jednak odetchnąć z ulgą, bo oto z sali bankietowej wyłonił się Zeus. Jego pojawieniu się towarzyszyła atmosfera tak ciężka, iż można byłoby ją posiekać tasakiem na kawałeczki. Ściągnięte w gniewie brwi i surowe oblicze zdradzało wzburzenie, które przybrało na sile, gdy tylko odnalazł wzrokiem Aresa. Tłum bogów i bogiń rozstąpił się przed Zeusem niczym Morze Czerwone przed laską Mojżesza. Bóg wojny odruchowo zaczął wypatrywać drogi ucieczki. Nim mocarna dłoń uniosła go za fraki w górę, przez myśl przebiegło mu krótkie: ta dziwka…
Chwycił oburącz łapę Zeusa i spróbował się wyrwać. Bezskutecznie. Wisiał w żelaznym uścisku niemal metr nad ziemią.
    - Posłuchaj no, ryży hultaju – zagrzmiał Najwyższy, aż zerwała się burza i nad pałacem lunął deszcz. Piekielnie czarne chmury skłębiły się na niebie, uderzyły gromy. – Ostatnio za dobrze się bawiłeś. Spójrz tylko, co żeś narobił! Jesteś skończonym durniem, czy co?! Ziemianie głodują, synowie i córki tracą ojców, świątynie świecą pustkami! A to wszystko przez ciebie!
    - Panie…!
    - Milcz i słuchaj! Wiem, że człowiek w swej głupocie i słabości serca ulega żądzom, które niechybnie wiodą go do zguby. Zbieraj więc swe żniwa, gdy jest ku temu konieczność. Lecz czyś zapomniał o swej roli?! Czyś zapomniał o honorze i mądrości wojownika?!
    Ares zacharczał i skulił się w sobie jak zbesztane szczenię. Poniżenie, którego świadkami byli jego towarzysze piekło mu policzki.
    - Dopóki rozum nie wróci pod twoją rudą kopułę, pieczę nad wojną całkowicie przejmie Atena. Takie jest moje życzenie.
    - ALE! – zaoponował.
- Żadnego „ale”! Tak powiedziałem! A co powiedziałem, to ma zostać wykonane! – Zeus cisnął rudowłosego na podłogę. Wszystkiemu, z mieszanką strachu i ciekawości, przypatrywali się bogowie. Ares nigdy przedtem nie doświadczył takiego upokorzenia. Wściekłość wypalała mu trzewia, a jego z natury czerwone ślepia teraz płonęły piekielnym ogniem. Najwyższy wytrzymał to spojrzenie, po czym odwrócił się na pięcie i odszedł bez słowa. Wraz z jego gniewem ustąpiła także burza. Chmury rozproszyły się pozostawiając niezmąconą ciemność nocnego nieba. Helios na swym słonecznym rydwanie odjechał hen za horyzont, zaś słodka Selene sprawiła, iż na taras spłynął srebrny blask jej księżyca. Po chwili trwającej wieczność bóg wojny podniósł się i szybkim krokiem ruszył w kierunku, w którym wcześniej oddaliła się Atena.


Zastał ją w pałacowym gaju. Spacerowała spokojnie między drzewami, pośród kwitnących nocą kwiatów. Dopadł do niej jednym susem, chwycił za szyję i z całą mocą przygwoździł do omszałego muru.
- Oho? Czyżbyś dostał burę? – zaśmiała mu się prosto w twarz. Kiedy zmrużył oczy przez moment zatańczył w nich błysk księżyca. Atena nie wyglądała na zaskoczoną takim obrotem spraw. Ba, stwarzała pozory, jakby na to właśnie czekała. Bóg wojny naparł brutalnie wargami na jej usta. Jednym szarpnięciem zerwał z jej głowy hełm i odrzucił go na bok. Metal szczęknął o kamienne płyty, jakimi była wybrukowana dróżka.
- Nie zadzieraj ze mną – wysyczał w rozchylone wargi dziewczyny odrywając się od nich. – Przyjdzie taki dzień, że nakarmię twoim martwym ścierwem moje wilki… - dodał szeptem, niemalże czułym, lecz w tonie jego głosu czaiło się coś mrocznego. Atena wymierzyła mu siarczysty policzek.
- Obraź mnie jeszcze raz, a z twojego ścierwa nie będzie czego zbierać.
W kąciku ust mężczyzny pojawiła się kropelka krwi. Starł ją palcem i zlizał nie spuszczając oczu z twarzy kobiety. Postąpił dwa kroki do przodu.
- Pierdol się ze mną, skarżypyto – wypalił nagle. – Obiecałem ci swojego kutasa w zamian za łaskę, pamiętasz?
- Kutasa, mówisz? – Czarnowłosa zbliżyła się do niego, po czym złapała dłonią wybrzuszenie w spodniach wojownika. Zachichotała nisko czując jego chuć. – Ty chory skurwysynu… - Pociągnęła go w stronę marmurowego basenu, który otaczały drzewa jabłoni i strzeliste cyprysy. Ponad taflą wody wznosiła się uskrzydlona rzeźba kobiety z harfą. Atena nieśpiesznie zaczęła odpinać naramienniki wojownika zdejmując je naraz z płaszczem. – A może ciebie to po prostu kręci? – Popatrzyła mu pytająco w oczy.
- Kręci mnie co?
- Bycie pomiotem – na jej wargach wykwitł uśmiech. W złotych oczach odbijał się blask pochodni, które rozjaśniały ogród. – Lubisz narozrabiać, bo potem ktoś cię kopnie w tyłek, co Aresie?
- Jesteś głupsza, niż przypuszczałem, o bogini mądrości.
- Tak sądzisz?
- Nie – chwycił ją w pasie i przyciągnął do siebie. – Wiem, że przegiąłem tym razem. Ale zdradzę ci pewien sekret… - dotknął nosem jej szyi.
- Jaki?
- Krew twoich ludzi… była przepyszna… - mruknął omiatając ją gorącym oddechem. W pierwszej chwili kobieta chciała się wyrwać, lecz przytrzymał ją mocno. Zanurzył twarz w jej włosach i mruczał nisko upajając się ich zapachem. – Słodka… Nasza ambrozja przy niej to boskie szczyny. To dlatego. Ludzie upijają się winem, a ja…
- Ty podły…!
- … ich krwią – uwięził ją w uścisku patrząc na nią z góry. – Ale teraz zapomnijmy o tym. Już będę grzecznym chłopcem – na jego ustach tańczył cwany uśmieszek. Przeczesał dłonią jej kruczoczarne włosy. Była wściekła. Wyszarpnęła się z jego objęć i nerwowo zaczęła ściągać swoją zbroję. Ares pożerał chciwym wzrokiem jej smukłą sylwetkę. Przypominała mu ożywiony posąg z białego, litego marmuru. Tak samo zimny, nieskazitelny i blady. Sam również zdjął z siebie pancerz. Jego muskularne ramiona, tors i brzuch znaczyły pasma blizn. Plecy także pokrywała sieć głębokich i płytkich bruzd. Z każdej był dumny twierdząc, że wojownik bez blizn nie jest godzien nazywania siebie wojownikiem.
Stanął po kolana w chłodnej wodzie. Atena zaszła go od tyłu i objęła w pasie ramionami. Dłonią sięgnęła po jego sterczącą męskość, twardą jak żelazna sztaba. Stłumiony pomruk wyrwał się z jego gardła. Odwrócił się do niej przodem i przyciągnął do siebie. Białe, pełne piersi przylgnęły miękko do jego torsu. Owinął sobie dookoła nadgarstka jej długie włosy, po czym silnym szarpnięciem zmusił do odchylenia głowy. Znaczył jej szyję krótkimi pocałunkami, by na końcu boleśnie wgryźć się w nią jak żarłoczny wampir. Ta tylko syknęła w odpowiedzi chwytając się mocniej jego ramion. W końcu oparł się o piedestał pomnika, ona zaś owinęła nogi wokół jego bioder.
- Rudy skurwysyn – warknęła do niego.
- Mała suka – odwzajemnił się nakierowując swojego kutasa na jej kobiecość.
- Nie daruję ci tego.
- Nie daruj.
    Jęknęła przeciągle, kiedy wbił się w nią płynnym ruchem. Przesunęła dłonią wzdłuż jego kręgosłupa, czując pod palcami wypukłości blizn. Ciągnęła za rude kędziory, które splątane opadały mu na ramiona i łaskotały ją po policzkach. Lubiła u niego ten grymas bólu wykrzywiający twarz. Wulgarny, drapieżny, zadufany w sobie sukinsyn. Taki właśnie był Ares, uosobienie wojennej pożogi. Akurat popatrzył jej w oczy, jakoś tak inaczej, bez tej czającej się w głębi hardości.
    Odepchnęła się od piedestału i oboje wylądowali po pas w wodzie. W oddali zakołysał się płomień pochodni, poruszony nagłym podmuchem wiatru. Cały gaj pogrążony był w nocnej zadumie, ukojony ciemnością, uśpiony snem błogim i zapadłą ciszą.
    Atena usiadła na nim i zafalowała gwałtowniej biodrami. Położyła mu ręce na ramionach i odchyliła go do tyłu.
    - Utopiłabym cię z dziką rozkoszą.
    - Zrób to – odpowiedział rozbawiony. Nie spełniła jednak swej groźby, a jedynie poruszała się rytmicznie w górę i w dół, wyciągając z piersi wojownika kolejne wstrzymywane westchnienia.
    Na zespolonych ciałach tańczyły razem ogniste i księżycowe refleksy. Kobieta oplotła ramionami jego szyję i wyciągnęła z jego ust brutalny, nienasycony pocałunek. Poddawał się temu równie spragniony, wijąc się pod nią w cichej prośbie o więcej. Gdy poczuła, że bóg jest bliski spełnienia, po prostu odsunęła się na bok. Ten dysząc ciężko wciąż podpierał się obiema rękami o dno basenu.
    - To było podłe… Dlaczego to zrobiłaś? – jęknął z zawodem.
    - Nie mam zamiaru mieć z tobą zwyrodniałych bachorów – obrzuciła go chłodnym spojrzeniem, wyżymając wodę z włosów.
    - Zła kobieta… - odetchnął ciężko i podźwignął się na nogi. Prawie stracił równowagę, tak bardzo był skołowany. – Oboje nigdy się nie zmienimy, co? – przerwał przeciągające się milczenie. Czarnowłosa okryła ramiona opończą. Gdy Ares zbliżył się do niej, niespodziewanie wyciągnęła sztylet i przyłożyła mu do podbrzusza.
    - Następnym razem utnę ci go i zostaniesz bogiem pozbawionych kutasów eunuchów – zagroziła. Rudzielec zaśmiał się tylko i objął oburącz jej twarz składając na czole pocałunek. Ta jednak odsunęła się od niego z zamiarem odejścia.
    - A swoją drogą… - odwróciła się jeszcze w pół kroku. - To nie ja nasłałam starego na ciebie – posłała mu jeszcze przelotny uśmiech na odchodne.
     On natomiast nie bardzo wiedział, co sądzić o tym, co właśnie zaszło. Stał więc na środku alejki ze sterczącym chujem i dumał. Miało się skończyć standardową przewalanką, ewentualnie konfliktem zbrojnym i krwawą masakrą, a wyszło jak wyszło.
    Dopiero gdy miał wracać, zauważył maleńką gałązkę oliwną* leżącą na kamiennej dróżce, chociaż w tym gaju jako żywo nigdy nie rosły drzewa oliwkowe.


*gałąź oliwna – tak jakby ktoś nie wiedział, jest to symbol pokoju i zgody pomiędzy skonfliktowanymi, przypisywany Atenie jako jeden z jej głównych atrybutów.
Autor: Silent Omen
Share:

Zboczony Wrzesień - Dzień 12 - Oddech - Wichan [+18]

Autor obrazka: Kaweii

-H-hej, c-co się dzieje? - mruknął Goth po przebudzeniu.


Nie otrzymał odpowiedzi, więc podniósł się z ziemi, zakaszlał i obszedł pomieszczenie, w którym się znajdował.


Po krótkiej analizie uznał, że to musi być podziemny bunkier, w którym magia nie działa. Przeszedł do następnego pomieszczenia, w którym znalazł różne modele masek przeciwgazowych. Uświadomił sobie, że musi być w GasTale.


Na stoliku w zasięgu swojego wzroku znalazł karteczkę z zapisanymi poleceniami.
Odnalazł szafkę wspomnianą w notatce i zabrał z niej plan bunkru. Było na niej rozmieszczenie kilkudziesięciu pomieszczeń na dwóch piętrach.


Ale to jest wielkie. - pomyślał.


Nie miał pojęcia gdzie jest wschód, więc szedł tam gdzie go prowadziła intuicja. Minął łazienkę i kilka zamkniętych pomieszczeń.


Przebył niemały kawał drogi, aż trafił na ślepy zaułek uświadamiając sobie, że źle skręcił. Cofnął się do punktu wyjścia i tym razem na rozwidleniu poszedł w lewo.


Był bardzo szczęśliwy gdy po przejściu kilku dobrych kilometrów nareszcie znalazł kuchnię. Było to niewielkie pomieszczenie w którego skład wchodził mały stolik z trzema krzesłami, lodówka, blat, kuchenka i toster.


Goth widząc torebkę śniadaniową ze swoim imieniem zaczął rozmyślać cóż może w niej być. Był bardzo głodny i mimowolnie zaczął się ślinić czując znajomy zapach.


Był to jeszcze ciepły Glamburger którego wyjął z opakowania i ugryzł. Długo przeżuwał delektując się smakiem, gdy usłyszał dziwny hałas. Coś jakby dźganie ciała i upadek...


Goth szybko wstał z krzesła i się odwrócił. Nic nie widział poza... dłonią wystającą zza futryny. Lekko się przestraszył, ale i tak poszedł sprawdzić kto to.


-Cholera! - krzyknął reagując na to co zobaczył.


To był ledwo żywy Sans z tego AU. Po sprawdzeniu jego statystyk zauważył, że on ma już tylko 0,01 HP. Zaraz umrze.


-U-uciekaj. - wyszeptał po czym zmienił się w popiół.


Goth nie był pewien co robić, więc spakował ćwiartkę burgera ze sobą i wybiegł z kuchni.


Według mapy składzik z lekami powinien być na piętrze. Dojdzie tam, odnowi energię swojej duszy i teleportuje się do domu, a przynajmniej taki był plan.


Goth szedł marszobiegiem przez kolejne korytarze co chwila słysząc stukanie nad głową, które starał się ignorować.


Po kilku metrach coś zatrzeszczało i pękł sufit, a z niego wylazł wielki szlamowaty potwór. Nasz bohater zaczął biec ile sił w nogach, ale mackowaty stwór był szybszy.


Złapał Gotha za szyję wyrzucając go w powietrze. Gdy ten upadł potwór był już na nim zrywając z niego ubrania. Szarpał się ile mógł, ale macki były silniejsze i od razu związały my kostki i nadgarstki.


Zaplątały się dookoła jego żeber i miednicy. Goth krzyczał jęcząc jednocześnie domyślając się jakie ten stwór ma zamiary.


Już nie panował nad sobą i mimowolnie zmaterializował sobie pochwę. Jego wróg jakby na to czekał. Jedna z macek wślizgnęła mu się do ust, gdy druga rozpoczynała penetrację.


Goth całkowicie zesztywniał, gdy został wypełniony po brzegi, ale tamtemu to nadal było za mało i wszedł także w drugi otwór jednocześnie dokładając kolejną mackę do pierwszego.


Nagle zaczął się poruszać, a Goth był całkowicie bezbronny i myślał, że zaraz zostanie rozerwany żywcem.


-N-nie... Mmpf... Po... mocy... - ledwo mówił przez jęki.


Potwór nie dawał za wygraną i utrzymywał tępo. Po kilku minutach Goth poczuł falę gorąca przeszywającą jego ciało. Sperma  przepełniała jego organizm.


Gdy stwór podobny do Nightmare'a skończył, po prostu uciekł do dziury z suficie pozostawiając swoją ofiarę płaczącą z bólu na podłodze.


Teraz Goth miał wszystko głęboko gdzieś. Chciał tylko wrócić do domu, więc nie dbając o nic pobiegł do składziku.


Zamknął za sobą drzwi i zaczął szukać jakichkolwiek energetyków. Znalazł jedną strzykawkę pełną błękitnego płynu.


-Raz kozie śmierć! - powiedział po czym wbił sobie igłę w sam środek duszy. Po wstrzyknięciu medykamentu od razu zauważył różnicę i podjął próbę otworzenia portalu.


Nie mógł uwierzyć, że mu się to udało i bez zastanowienia przeszedł przez niego.

Wtedy sam fakt ucieczki z tak okropnego miejsca był niesamowity , a jego szczęście sięgnęło zenitu, gdy zorientował się, że stoi przed swoim własnym domem w swoim AU.


To, że nie miał wtedy ubrań nie miało dla niego znaczenia. Wbiegł do salonu, przytulił Papyrusa i pobiegł do swojego pokoju aby się przebrać.


Goth postanowił na zawsze zapomnieć o tej sytuacji i żyć dalej



...


Chociaż to nie jest takie łatwe.

Autor: Wichan
Share:

11 września 2017

Zboczony Wrzesień - Dzień 11 - Samotność - Wichan [+18]

Autor obrazka: Kaweii

"To koniec, wyprowadzam się!" - Te słowa odbijały się w głowie Reda już któryś miesiąc z rzędu. 

Leżał w łóżku jak zwykle bez zamiaru ruszania się z niego. Czy strzepie sobie po raz kolejny myśląc o nim? - pomyślał przejeżdżając ręką po kroczu. Nie, trzeba z tym przestać.

Cały czas myślał o Sansie, dlaczego go zostawił? Czym sobie zawinił? Płakał praktycznie bez przerwy nie mogąc się pozbierać.

Wstał aby napić się musztardy, sprawdzić telefon i znowu zasnąć. Gdy szedł do kuchni mijając stertę listów pomyślał, że nie brakuje mu czasu więc je przeczyta.

Usiadł przed górą i zaczął segregować koperty.

-Bank, reklama, rachunek, pozdrowienia, wodociągi, bank, podatki, gazeta. - mruczał pod nosem przebierając papiery.

Po odłożeniu kilkunastu kartek jego wzrok utkwił w ładnie przyozdobionej kopercie z jego nazwiskiem wypisanym na złoto.

-Oho, coś mniej nudnego niż reszta tego dnia. - warknął zam do siebie i zaczął czytać.

To było zaproszenie na wesele Fresha i Paperjama. Red sam nie mógł uwierzyć, że go zaprosili. Chociaż znając tego idiotę z lat dziewięćdziesiątych mogli zaprosić wszystkich.

Wydarzenie odbędzie się w anty-voidzie 18 września. To już za tydzień! Dopiero wtedy zaczął się zastanawiać jak długo nic nie robił, że wcześniej o tym nie wiedział. 

-Wejdę, złożę życzenia i wyjdę. - postanowił odkładając list na bok.

Ten tydzień zleciał mu bardzo szybo na robieniu niczego. Wziął z portfela 1000G jako prezent dla nowożeńców i włożył kurtkę.

Ostatni raz rozejrzał się po mieszkaniu i wyszedł. Na początku słońce mocno raziło go w oczy, ale się przyzwyczaił. Wziął głęboki wdech otwierając portal.

W kilka sekund przeteleportował się na miejsce zabawy i założył swój standardowy uśmiech. O dziwo bankiet nie był taki duży jaki sobie wyobrażał. W prawdzie grała głośna muzyka i było ponad stu gości, ale Red przewidywał imprezę na dużo większą skalę. 

Postanowił od razu udać się do pary młodej aby im pogratulować i dać prezent. Idąc przez tłum przywitał się z kilkoma kolegami i przedstawił się kilku nieznajomym.

Około dwieście metrów od siebie przy ścianie zobaczył GO. Dusza zaczęła mu pulsować, a magia szybciej płynąć po ciele, gdy zbliżał się do powodu swoich westchnień i szlochów. 

Udało mu się go ominąć dużym łukiem praktycznie na jednym oddechu. Zbliżył się do pary młodej  pannę całując w wierzch dłoni, a panu podając rękę. 

-Życzę wam szczęścia i abyście się nigdy nie rozstali. - starał się jak najnaturalniej uśmiechać podając im kopertę z pieniędzmi. 

Wydawało mu się, że zaraz pęknie. Wszystkie dekoracje, słodkości, muzyka, a nawet ubiór gości kojarzył mu się z jego nieudanym związkiem. 

Już miał wybiec, aby wrócić do stanu załamania, gdy Sans stanął mu na drodze.

-Cześć Red! Jak się masz? Długo nie rozmawialiśmy. - Zaczął życzliwie się uśmiechając

Ten właśnie przestał rozumieć co się dzieje. Czyżby jego ukochany mu wybaczył cokolwiek zrobił? Może chce aby się znowu zeszli? To wydawało się zbyt piękne, aby było prawdziwe.

-Wszystko w w-porządku. A co tam u Ciebie? - zaczął się pocić ze stresu.

-U mnie jest wręcz wyśmienicie! - mówiąc to przytulił Reda. - kojarzysz pewnie Sci?

-Nooo...

-Jesteśmy parą! - Sans bardzo się cieszył mogąc podzielić się tą informacją.

-T-to dobrze. Życzę szczęścia. - mruknął cicho.

-Daj mi minutkę, zawołam go. 

Gdy Sans zagłębił się w tłumie Red nie czekał ani chwili dłużej i przeniósł się prosto do swojego salonu.

Upadł na kolana i zaczął głośno płakać.

-Kurwa! Dlaczego mnie takie rzeczy spotykają!? - wrzasnął przez łzy.

Pomyślał, że nikt nie może żyć bez żadnej miłości i położył się na kanapie. W jednej chwili wyciągną swoją duszę i zmaterializował naostrzoną kość.

Teraz wystarczy jeden zdecydowany ruch...

...

...i

...

Czerwona duszyczka została przebita na wylot. Red wyszeptał ostatni raz:

-Sans... kocham cię...

...

...

Dusza pękła a ciało zmieniło się w pył.

Autor: Wichan
Share:

10 września 2017

Zboczony Wrzesień - Dzień 10 - Knebel - Wichan [+18]

Autor obrazka: Kaweii

Red szedł do Grillby's napić się musztardy - miał ciężki dzień. Nagle ktoś gwizdnął na niego z zaułka pomiędzy barem i biblioteką. Podbiegł do źródła dźwięku myśląc, że to jego szef. 

Było ciemno i nikogo nie widział, gdy nagle poczuł mocne uderzenie w głowę, zapewne jakimś stalowym prętem. Wrzasnął szukając przeciwnika, ale zobaczył tylko niebieskie światełko w ciemności po czym znowu oberwał i zemdlał.

6 GODZIN PÓŹNIEJ

Red obudził się z zasłoniętymi oczami i zakneblowanymi ustami nie mogąc się ruszać. Po chwili zdał sobie sprawę z tego, że został przykuty kajdankami do jakiegoś krzesła.

Nagle usłyszał dźwięk otwierania włazu.

-Widzę, że się obudziłeś~ - powiedział ktoś niskim głosem.

-mmph!

-Nie stawiaj się, jesteś teraz u mnie~ 

Nieznajomy zdjął Redowi kurtkę i sweter gdy był nieprzytomny zostawiając go półnagiego. Dzięki temu zyskał łatwy dostęp do jego żeber, a co ważniejsze miał duszę na wyciągnięcie ręki.

Sądząc po dźwiękach podsunął jakieś siedzisko naprzeciw Reda po czym się na nim usadowił. Przejechał po mostku uprowadzonego i złapał go za żebra przyciągając blisko do siebie.

-Wiesz kim jestem? - wyszeptał.

Red kiwnął przecząco głową i w sekundę dostał policzka.

-Powinieneś był się domyślić śmieciu~ - oprawca nadal zachowywał spokój.

Wstał i poszedł na drugi koniec pomieszczenia. Gdy wrócił założył swojej ofierze stalową obrożę z dwoma łańcuchami zakończonymi kajdanami, do których przykuł jego nadgarstki.

Red miał teraz ręce przy klatce piersiowej i okropnie się bał tego co będzie dalej. Zaczął się pocić i drżeć. 

-Nie bój się wisienko, nie spopielę Cię tutaj~ - teraz ten głos bardzo przypominał jego własny, co jeszcze bardziej go przerażało.

W chwilę został pozbawiony spodni, butów i całej reszty garderoby. Siedział teraz jak skuty, nagi niewolnik. Usłyszał znajomy mu już dźwięk naprężenia skórzanego bicza po czym został uderzony w piszczele, miednicę i kilka razy w klatkę piersiową.

Jego krzyki były skutecznie stłumione przez knebel, a łzy wyciekały spod opaski. Nadal nie wiedział dlaczego mu się to dzieje.

-Zastanawiasz się pewnie "Dlaczego ja". Prawda robaczku?~

Więzień nie miał jak odpowiedzieć, ale pokiwał czaszką.

-Zbeszcześciłeś duszę i ciało najbliższej mi osoby i teraz za to zapłacisz. - Powiedział porywacz po czym zdjął opaskę.

Red nie mógł uwierzyć w to kogo zobaczył, ale nadal nie widział swojej winy.

-Masz szczęście, że jestem w nastroju. To drugi dzień mojej rui więc mamy do przeżycia jeszcze wiele wspólnych chwil.~

Red przełknął ślinę wpatrując się w gołego szkieleta stojącego naprzeciw niego.

-Spokojnie, nie będzie aż tak bolało~ - powiedział oprawca uśmiechając się zawadiacko.

Usiadł na jego kościach udowych tak, że stykali się żebrami. Wgryzł się w szyję do krwi po czym spojrzał na dół zwracając tym uwagę swojej ofiary. Jego grube przyrodzenie zmaterializowało się w pełnej okazałości.

-Teraz będziemy mieć DOBRY czas~

Red jęknął na samą myśl o TYM, ale mimowolnie zmaterializował swojego członka. Porywacz zaśmiał się gardłowo po czym stanął przed nim przymierzając się do wejścia.
Poczekał kilka sekund po czym wbił się z całą siłą od razu poruszając się z nieludzką prędkością. 

Jęczał lekko się podśmiewając z satysfakcji, gdy jego więzień krzyczał i płakał. Red starał się wyrwać, albo chociaż złączyć nogi, ale mocno zaciśnięte kajdany uniemożliwiały mu jakiekolwiek ruchy.

Jego oprawca jeszcze przyśpieszył, co wydawało się niemożliwe i po kilku mocniejszych pchnięciach doszedł w nim. Z uśmiechem patrzył się w puste oczodoły ofiary czekając aż wyleci wszystko.

-Na tą chwilę mi wystarczy kolego. Przyjdę za kilka godzin, bądź gotowy~

Wtedy Red usłyszał kroki i trzaśnięcie włazu. Został sam.

Autor: Wichan
Share:

POPULARNE ILUZJE