Autor: Dodo Dan
Spis treści:
...
~*~
Może się wam wydawać, że za bardzo odszedłem od historii. Ale dzięki temu dowiecie się, czemu podchodziłem do Kath tak sceptycznie. Po prostu nie chciałem, żeby kogoś skrzywdziła. Ale wracając do mojej opowieści.
Po obiedzie z moim bratem, postanowiłem pójść do Ruin.
– SANS, ZNOWU IDZIESZ DO RUIN? – zapytał mnie Papyrus jak stałem w drzwiach.
Kłamstwo jakoś mi nie przeszkadzało, nie powodowało u mnie wielkich wyrzutów sumienia. Jeśli wiedziałem, że ktoś poczułby się źle znając prawdę nie mówiłem jej, bądź ją trochę naginałem.
Ale inna sprawa jak oszukiwałem brata albo ojca. Pierwszy z nich powodował u mnie ogromne poczucie winy, a ten drugi znał mnie na wylot.
– Do Grillbiego – odrzekłem. Czułem jak moje kłamstwo pełznie mi po plecach.
Papyrus nie mógł wiedzieć, że idę do Ruin. Nie chciałem, aby się martwił. A Grillby był dobrą wymówką.
Był ode mnie starszy o trzy lata. Grillby często pomagał swojemu ojcu w barze w Snowdin. Chłopak w przyszłości chciał przejąć bar, więc starał się zaimponować ojcu. Przechodziłem do niego pogadać, pochodzić po Podziemiu. Jak na ognistego potwora lubił zimę oraz śnieg. Takie trochę ironiczne, ale cóż poradzić.
Był i nadal jest moim przyjacielem. Od zawsze wiedziałem, że mogę mu ufać, ale jak byłem dzieckiem nie potrafiłem powiedzieć mu wszystkiego. Nie chciałem nikogo obarczać swoimi problemami. Jednak on to rozumiał. Teraz nie mam przed nim tajemnic. Ale wracajmy do historii.
– NIE KŁAMIESZ MNIE? PAMIĘTASZ CHYBA CO SIĘ STAŁO JAK OSTATNIO TAM POSZEDŁEŚ? – ciągnął dalej Papyrus.
Westchnąłem ciężko. Pewnie, że pamiętam. Złamanie kości łokciowej z przemieszczeniem. Ojciec długo nie pozwolił mi o tym zapomnieć. Miałem szlaban na dwa miesiące. Chodziłem tylko do szkoły nigdzie indziej. Zostały mi też skonfiskowane książki astronomiczne. Ojciec wiedział jaką dać mi karę, abym na długo nie chodził do Ruin. Pół roku… Tyle mnie tam nie było. Ale nie marnowałem czasu. Uczyłem panować się nad moją magią, byłem lepiej przygotowany niż ostatnio.
– Nie masz czasem szkiele-tonę pracy domowej? – zapytałem z uśmiechem.
– NIE CIERPIĘ TWOICH ŻARTÓW! – tupnął że złością Papyrus. – IDĘ DO POKOJU!
Jak uniknąć uciążliwych pytań Papsa? Opowiedzieć jakiś żart. To zawsze się sprawdza. Wziąłem mój niebieski polar i wyszedłem na dwór.
Szkielety inaczej czuły zmiany temperatur. Mógłbym nie chodzić w zimowej kurtce. Dopiero po kilku godzinach mój organizm wychodziłby się. Ale lubiłem mój polar. Dostałem go na Święta od ojca.
Po drodze do Drzwi Ruin spotkałem kilka potworów. Nie zwrócili na mnie zbytniej uwagi. Wszyscy byli zajęci swoimi sprawami. Rodzice szli odebrać swoje pociechy ze szkoły. Inni dalej pracowali albo dopiero zaczynali swoją zmianę. O wcześniejszy powrót ojca nie musiałem się bać. Od jakiegoś czasu przesiadywał po godzinach w laboratorium. Kilka razy słyszałem, że potrzebuje asystenta, lecz nie ma kiedy go znaleźć.
Mojej kandydatury nawet nie wziął pod uwagę… Eh…
Spokojnie doszedłem do Drzwi. Ogromne wrota w skale. Musiałem użyć dużo siły, aby je otworzyć. Zostawiłem je lekko uchylone, abym nie miał problemu z ich ponownym otwieraniem.
Raz przez śnieżycę zamarzły, a ja utknąłem w Ruinach. Musiałem czekać, aż odtają. Na szczęście udało mi się wtedy wrócić przed ojcem do domu. Ale znowu za bardzo odbiegłem, więc…
Znalazłem się w starej części Podziemia zwanej też Starym Miastem.
Znajdowałem się na skarpie górującej nad Ruinami. Roztaczał się przed mną zniewalający widok.
Stare domy porośnięte bluszczem. Rośliny wychodziły z okien, drzwi oraz każdej najmniejszej szpary. Niektóre domostwa pozbawione były dachów przez ogromne drzewa. Kiedyś wydrukowane ulice, teraz z pomiędzy kostek wyrastała trawa. Korzenie drzew wychodziły na drogę, zniekształcając ją.
Szybko zszedłem na dół po skalnych schodach. Były szerokie, otoczone barierką. Nie miałem z tym problemu. W Mieście też nie było kłopotów.
Tym razem nie wchodziłem do mieszkań. To właśnie w jednym z nich złapałem sobie kość. Nie ma czego opowiadać wszedłem na piętro, a podłoga była spróchniała. Raczej nie muszę mówić jak się to skończyło…
Miasto widoczne ze skarpy wydawało się nie mieć końca, ale tak naprawdę nie równało się z Stolicą. Przybycie miasta zajęło mi niespełna ponad godzinę.
I pojawiła się najgorsza cześć całej podróży – korytarze z pułapkami.
Niektóre zagadki były proste, a niektóre prawie niemożliwe do wykonania. Chyba, że użyje się trochę magii.
Właśnie próbowałem przejść jedną z takich pułapek. Polegała ona na przejściu przez kładkę, która znajdowała się nad porywistą rzeką. Ale nie to stanowiło problem, a były nim wysuwające się kolce.
Kiedy ktoś nadepnął na płytę, wyskakiwały ostrza. A przełącznik znajdował się po drugiej stronie rzeki. Do tego jeszcze płyty były niezwykle czułe.
Ale od czego ostatnio ćwiczyłem magię. Wysunąłem rękę przed siebie. Przywołałem swoją magię. Wokół mojej ręki pojawiła się niebieska poświata. Teraz wystarczy otoczyć magią wajchę. Niebieska magia otuliła przełącznik i… Udało się!
Mój trening opłacił się. Ostrożnie nadepnąłem na pierwszą płytę. Przezorny zawsze ubezpieczony. Usłyszałem kliknięcie i nic się nie stało. Westchnąłem z ulgą. Jakoś nie widziało mi się zostanie kościoszłykiem. Zrobiłem kilka kroków naprzód, kiedy usłyszałem czyiś krzyk. Zaskoczyło mnie to bardzo, ponieważ dochodził on z korytarza za mną, a nie z Kwiatowej komnaty.
Szybko pobiegłem do poprzedniej komnaty.
– SANS! RATUJ! – usłyszałem krzyk Papsa.
Rozejrzałem się po komnacie. Podłoga w większości porośnięta była czerwonymi kwiatami.
Papyrus musiał wejść na kwiaty, aktywując zapadnie pod nimi. Pobiegłem do krawędzi. I zauważyłem mojego brata z trudem się utrzymującego.
Ludzie powiedzieliby, że czują rosnącą w ich żyłach adrenalinę. Ale ja… nie mam serca… ani żył… Chociaż czułem coś podobnego. Moje kości przeszedł dreszcz. Dreszcz strachu o Papyrusa. Migiem znalazłem przy nim. Widziałem jego zalaną łzami towarzyszkę. Ogarnęło go istne przerażenie. Ledwo trzymał się swoimi małymi rączkami krawędzi.
Musiałem działać. Niewiele myśląc chwyciłem go za nadgarstki. Zacząłem podciągnąć go do góry. Ale był za ciężki. Jego ręce powoli wyślizgiwały się z mojego uścisku. Gorączkowo myślałem co zrobić. I jaki ja byłem głupi! Magia! Natychmiast skupiłem swoją energię na Papsie. Myślałem, że będzie trudno. I było. Niebieska poświata otworzyła mojego brata. To był najłatwiejszy etap.
Teraz trzeba było przejść do czegoś bardziej wymagającego. Musiałem skupić się o wiele bardziej niż przy przełączniku. Westchnąłem. Podciągałem Papsa powoli, wspomagając się magią. Czułem jak z każdą minutą… Nie… Sekundą… Wszystkie siły ulatują ze mnie. Każda sekunda stawała się dla mnie minutą… Ale to było tylko złudzenie. Tak naprawdę wyciągnąłem go po kilku sekundach.
Papyrus zapłakany leżał obok mnie. Kątem oka spojrzałem na niego, upadając na ziemię z wycieńczenia. Użyłem tego dnia za dużo magii. Przy kilku pułapkach i ratując Papyrusa. Oddychałem ciężko, zastanawiając się jak udało się młodemu przejść przez korytarze nie używając magii. Był dzieckiem i nie za dobrze nad nią panował. Ale z drugiej strony nie miałem czemu się dziwić. On zawsze był bystry oraz spostrzegawczy.
– Po co tu przyszedłeś? – zapytałem Papsa, kiedy mój oddech się uspokoił.
Czułem się ogromnie wyczerpany. Strasznie chciało mi się spać. Naprawdę zużyłem za dużo magii.
– MÓGŁBYM ZAPYTAĆ CIEBIE O TO SAMO – odrzekł Papyrus patrząc na mnie z wyrzutem.
Po jego policzkach nadal leciały łzy. Podniosłem rękę, wybierając je. Szybko chwyciłem go za czaszkę, przyciągające do siebie. Uśmiechnąłem się, patrząc na mojego brata, wtulającego się we mnie.
– Masz mnie bracie. – Podniosłem się do pozycji siedzącej, nadal przytulając Papsa. – Lepiej wróćmy już do domu. – Papyrus słysząc te słowa, wstał gotowy do drogi. – Ale pamiętaj ani słowa ojcu.
Paps pokiwał głową. On też nie chciał dodatkowo martwić taty.
Nagle młody… Jak to powiedzieć… Ludzie rzekliby, że zbladł że strachu… Ale my nie mamy skóry. Można rzec, że jego oczy powiększyły się ze zdziwienia oraz strachu. Wyglądał jakby zobaczył coś naprawdę przerażającego.
– Papy, co Ci… – Nie dokończyłem, ponieważ poczułem na ramieniu czyjąś rękę.
Miałem źle przeczucia co do tego. Powoli podniosłem głowę, aby zobaczyć tego kogoś.
– Czego macie mi nie mówić? – powiedział surowym głosem ojciec, kiedy zadarłem głowę do góry. Jedyne co mi przyszło na myśl to, że będziemy mieć naprawdę zły czas. – Lepiej wyjaśnijcie mi co wy tutaj robicie?
– Zwiedzamy? – powiedziałem niepewnie wstając.
– Sans! Nie kłam! Im szybciej powiesz prawdę, tym lepiej dla was! – podniósł na mnie głos ojciec.
– Ale nic nam się nie stało! – krzyknąłem na ojca.
– Czy nie wyciągałeś przed chwilą Papyrusa?! Widziałem was kilka chwil temu jak leżeliście na ziemi przerażeni! – krzyczał ojciec. – Sans! Co by było jakby spadł! A ty razem z nim! Pomyślałeś chociaż o tym jak go ze sobą brałeś?!
– Ale ja…
Kłóciłem się wtedy z ojcem. Oboje byliśmy bardzo zaangażowani w naszą sprzeczkę. Krzyczeliśmy na siebie. Gestykulowaliśmy. Gdyby wtedy któryś z nas zauważył oddalającego się Papyrusa.
Może wszystko wyglądałoby inaczej. Kilka minut później usłyszeliśmy czyiś krzyk… Huk… A potem Papyrusa.
– Tato!
Spojrzeliśmy z ojcem na siebie. Byliśmy pełni przerażenia. Paps znajdował się w kwiatowej komnacie z człowiekiem.