Tłumaczenie: Nessa
...
Ach, kolejny dzień i kolejny
martwy frajer ze świata śmiertelników. Wszystko dzięki niemu i jego drużynie
chochlików. Powiadają, że nie powinno się zbytnio przywiązywać do swojej pracy.
Tyle że Blitzo nic nie mów poradzić na satysfakcję, którą czuł, gdy podrzynał
gardło gwałciciela, spalał szkolnego łobuza, odpowiedzialnego za samobójstwo
jakiegoś dzieciaka, albo rozjeżdżał starszą panią za rysowanie cudzych aut
kluczami. Okej, to ostatnie wcale nie działo się w ludzkim wymiarze, poza tym
tyczyło się jego własnego samochodu, ale stara wiedźma dostała to, na co
zasługiwała.
– Cóż, to było
jedno z naszych najlepszych zleceń – stwierdził Blitzo, przechodząc przez
portal w towarzystwie kroczącej tuż za nim ulubionej pary chochlików. – Co wy
na to, drużyno?
– Żartujesz
sobie ze mnie, szefie? – warknął Moxxie, wyciągając gałęź zza lewego rogu.
Mniejszy z chochlików od stóp do głów pokryty był błotem, trawą, siniakami i
śladami. – Najpierw zmusiłeś mnie, żebym został przynętą dla stróżujących
bullmastifów, a potem zostawiłeś, kiedy mnie dogoniły, poturbowały i obszczały!
– Tak, ale
dzięki tobie udało nam się dorwać cel – zauważył pogodnie Blitzo. Z unieniosą
ręką zwrócił się do Millie. – Niezła robota z użyciem tych nożyczek na jego
jądrach, Mills. Aż dostałem gęsiej skórki.
– Aw,
dziękuję, szefie! – zaświergotała Millie, przybijając z Blitzo piątkę.
– Po czyjej
stronie jesteś?! – wykrzyczał Moxxie. Jego powieka zadrżała.
– Oj, skarbie,
wiesz, że bardzo cię kocham, ale to dzięki tobie dorwaliśmy cel – przypomniała
Millie. Już miała go pocałować, ale wycofała się, czując odór psiego moczu.
– Dokładnie!
Praca zespołowa zawszę i wszędzie – oznajmił Blitzo. Wyciągnął telefon, by
przejrzeć najnowsze powiadomienia na Voxagramie. – Idźcie na obiad, co? Moxxie
brzydko pachnie i potrzebuje prysznica.
– Po raz
pierwszy się z tobą zgadzam – burknął Moxxie, wąchając się i omal nie krztusząc
przez własny zapach. – Przysięgam, że śmierdzę gorzej niż nachlana Loona w
pracy.
– Słyszałam
to, kurwo – odparowała Loona. Siedziała za swoim biurkiem sekretarki. – I wiesz
co? Pachniesz lepiej, kiedy czuć od ciebie siki. Ukrywają odór braku pewności
siebie.
– Pierdol się!
– warknął Moxxie, pokazując jej środkowy palec, nim w towarzystwie żony ruszył
w stronę łazienki.
Blitzo z
uśmiechem podszedł do adoptowanej córki.
– Idę na
spacer i po szejka. Chcesz jednego, Loony?
– Podwójny
bekon – rzuciła, nie odrywając wzroku od telefonu.
– Razy dwa! –
odparł Blitzo, nucąc pod nosem. Otworzył drzwi wyjściowe i westchnął. – Ach,
jaki wspaniały dzień!
***
Jak zwykle w Piekle nie działo
się nic wartego uwagi. Kilka kiepskich filmów, żywcem zerżniętych z tych ze
świata ludzi. Jakieś nudne plotki o celebrytach. Zakłady o to, ilu ludzi dziś
umrze na COVID-19. Co prawda Loona mogła popisać na chacie albo obejrzeć coś na
VoxTube, ale nawet to ją nudziło. Jej żołądek zawył, tak jak i ona. Blitzo
zniknął trzy godziny temu i do tej pory nie wrócił z jej głupim szejkiem.
Wysłała mu
SMS-a, by się pospieszył, ale nie odpowiedział. Sprawdziła nawet jego konto na
Voxagramie, żeby zobaczyć, czy znów nie robił czegoś głupiego, ale ostatni
wpis, jaki wprowadził, dotyczył jakiegoś dupka, który zrobił mu zdjęcie, kiedy odbierał
napoje. Loona poddała się i postanowiła wziąć sobie coś z kuchni. Może Moxxie
jeszcze nie zjadł swojego obiadu.
Otworzyła
lodówkę, ponarzekała na brak jedzenia i zanotowała sobie w pamięci, by
przypomnieć Blitzo o zakupach. Ostatecznie zdecydowała się na resztki
chińskiego jedzenia.
Podgrzewała je
w mikrofali, kiedy do kuchni weszła Millie.
– Hej, Loona.
– Pff… –
mruknęła, sprowadzając telefon.
– Widziałaś
gdzieś szefa? Właśnie dostałam rachunki – wyjaśniła Millie, pokazując stos papierów w dłoniach.
– Nie i mam to
gdzieś – odparowała Loona.
– Dobra. Po
prostu zostawię mu je na biurku. – Millie wzruszyła ramionami i wyszła.
Na szczęście mała
chochlica więcej jej nie przeszkadzała, jednak ten drugi zrobił to jeszcze tego
samego dnia. Loona właśnie skończyła drugą popołudniową drzemkę, kiedy pojawił
się Moxxie. Unosząc brew, zapytała:
– Czego, do
cholery, chcesz?
– Gdzie, do
diabła, jest Blitzo? – zapytał, kładąc ręce na jej biurku. – Nie tylko nie
odbiera moich telefonów, ale znów dostaje te irytujące reklamy o powiększaniu
penisa! Myślałem, że pozbyliśmy się spamu w zeszłym tygodniu!
Loona
uśmiechnęła się złośliwie. Prawda była taka, że wysyłała je do niego z
fałszywego maila, który stworzyła z pomocą przyjaciółki.
– Jestem
pewna, że to drobiazg.
– Wcale nie!
Nie potrzebuję ciągłych pytań o to, czy chcę większego kutasa! – krzyknął
Moxxie.
– Nie. Mam na
myśli to, co nazwałeś kutasem. Jestem pewna, że to drobiazg – zachichotała
Loona. – Może jednak skorzystaj z reklamy i zobacz czy ci się uda? Dzięki temu
będziesz miał przydatnego maila zamiast spamu.
Moxxie zawył z
frustracji, zanim wycofał się do swojego pokoju, mrucząc coś o przerobieniu
Loony na futro dla żony. Loona zachichotała i wróciła do komputera.
Denerwowanie Moxxiego było dziecinnie proste.
Tyle że Blitzo
wciąż nie było. Jasne, czasami znikał na kilka godzin, zwykle zajęty głupotami
czy czymś takim, ale nigdy nie w godzinach zamknięcia.
– Chyba że… –
mruknęła Loona.
Wyciągnęła
telefon i zaczęła pisać.
LOONA: Siema, Via. Blitzo jest u ciebie? Pierdoli
się z twoim ojcem?
OCTAVIA: Nie, nie było go u taty od dwóch tygodni.
Czemu pytasz?
LOONA: Bez powodu. Po prostu go nie ma.
OCTAVIA: Coś poważnego?
LOONA: Nah, pewnie robi coś głupiego. Zobaczę się z
nim w domu.
***
Nie było go w domu. Zaskoczyło ją
to, ale zaraz przestała o tym myśleć. Włączyła telewizor, poczytała książkę,
upiła się, zabawiła ze sobą i poszła do łóżka, wcześniej robiąc sobie kolację.
Była pewna, że zobaczy ojca jutro, robiącego gofry.
Tyle że tak
nie było – zero Blitzo, zero gofrów. Żadnego głupiego pocałunku na „dzień
dobry”, zanim zgasił światła. Musiała sama sobie zrobić śniadanie. Loona
obiecała sobie, że rozniesie Blitzo na kawałki, gdy ten tylko pokaże swój
czerwony tyłek.
Spodziewała
się zobaczyć go w pracy, ale nie przyszedł. Nie pojawił się nawet na porannym
zebraniu, choć nigdy go nie przegapił. Siedzieli tam, póki Moxxie nie
stwierdził, że ma dość. Zabrał Millie do domu, informując, że biorą jeden z
przysługujących im dni urlopu. Zostawili Loonę samą, więc zdecydowała się
zostawić pracę i pójść do centrum handlowego. Nie zamierzała przyznać, że
zaczynała się trochę martwić. Jeszcze nie. Blitzo potrafił o siebie zadbać,
więc nie było powodów do niepokoju.
Prawda?
***
Tydzień.
Minął tydzień,
odkąd Moxxie ostatni raz widział swojego szefa.
Nie miał
pojęcia, czy powinien się z tego cieszyć, czy jednak zacząć martwić. Nie żeby
zamierzał przyznawać się do tego drugiego. Blitzo był irytującym,
narcystycznym, chciwym, samolubnym dupkiem, który zawsze robił wszystko, by
Moxxie znienawidził samego siebie.
Zarazem ten
irytujący, narcystyczny, chciwy, samolubny dupek pozostawał jedynym, który dał
mu pracę, pomagał, wspierał jego i Millie, dał im miesiąc wolnego po ich ślubie
i widział w nich… rodzinę. Naprawdę, pomijając wszystkie wady, Blitzo był o
wiele bardziej rodzinny niż ojciec Moxxiego. Jednocześnie jak na kogoś, kto
uznawał współpracowników za rodzinę, zmartwieniami właśnie doprowadzał ich do
grobu.
Millie jako
pierwsza zaczęła się martwić, kiedy ich szef nie pojawił się w ludzkim świecie,
by zabić kilku polityków. Czegoś takiego nigdy by sobie nie odpuścił. Nigdy.
Zaczęła wypytywać inne chochliki, czy widziały Blitzo, a teraz zaczęła
rozwieszać na ulicy plakaty o zaginięciu. Zdaniem Moxxiego mocno przesadzała,
ale nie potrafił jej niczego odmówić.
Loona również
zaczynała się przejmować, choć robiła wszystko, byleby to ukryć. Moxxie z
czystym sumieniem mógł stwierdzić, że nie lubi piekielnego ogara. Pod pewnymi
względami była nawet gorsza od swojego przybranego ojca. Ale gdzieś w głębi
Moxxie czuł litość, widząc jak wpatruje się w drzwi albo wysyła wiadomości do
ojca co dziesięć minut. To było wczoraj, a Moxxie nigdy by nie przyznał, że
słyszał jak skomlała, gdy pewnego ranka zajrzała do jego biura, żeby sprawdzić,
czy Blitzo tam jest.
O samym Blitzo
mógł powiedzieć wiele, ale na pewno nie to, że był złym ojcem. Moxxie wciąż nie
znał szczegółów adopcji Loony, jednak Blitzo postawił sprawę jasno: to była jej
historia. Nikt nie mógł zaprzeczyć, że dawny cyrkowy chochlik kochał
piekielnego ogiera i chciał zapewnić jej dobre dzieciństwo, ku jej
zakłopotaniu. Kiedy Moxxie pierwszy raz zobaczył zdjęcie małej Loony, uznał, że
to żart. Nie było opcji, żeby ten słodki, uśmiechnięty, szczęśliwy
szczeniaczek, który w siódme urodziny rozsmarowywał tort na roześmianym ojcu,
wyrósł na sukę, która regularnie kradła mu obiad. Później Loona zabroniła
Blitzo je pokazywać, ale wiedział, że było prawdziwe.
Moxxie
westchnął i spojrzał w okno, przygryzając wargę. Zabawne. Bywało, że pragnął wyłącznie
ciszy i tego, żeby szef nie odzywał się do końca dnia. Ale cisza trwająca przez
tydzień sprawiła, że Moxxie zaczął marzyć o jego powrocie.
Nie żeby
zamierzał się do tego przyznać.
***
Loona obiecała sobie, że kiedy
Blitzo wróci do domu, zabije go. Zabije, wskrzesi, a potem zabije raz jeszcze.
Dziewięć dni, a jego wciąż nie było. W końcu schowała dumę do kieszeni i
napisała do znajomych z pytaniem, czy go nie widzieli. Wszyscy zaprzeczyli i
zaczęli wypytywać, czy wszystko w porządku, więc kłamała. Stwierdziła, że
klient chce z nim rozmawiać, ale była pewna, że niektórzy – chociażby Octavia –
zaczęli coś podejrzewać.
Po otrzymaniu
poczty, Loona odłożyła ją na biurko i opadła na krzesło. Co, do cholery, robił
Blitzo? A może coś mu się stało? Nie, dałby im znać, gdyby coś poszło nie tak.
I na pewno by
jej nie zostawił.
Nie po tym, co
obiecał…
Telefon wyrwał
ją z zamyślenia. Wzdychając ciężko, odebrała.
– I.M.P. Czego
chcesz?
– Mamy twojego
szefa.
Oczy Loony
rozszerzyły się. Wszystko w niej krzyczało, że wydarzyło się coś złego.
– C-co?
– Mamy twojego
szefa. Miałem nadzieję, że wyduszę z niego to, czego potrzebuję, ale okazał się
twardszy niż myślałem. Mało który chochlik przetrwałby dziewięć dni brutalnych
tortur.
– Co do
chuja?! – wykrzyczała Loona, podrywając się z miejsca. Warknęła, jej sierść
zjeżyła się; zapragnęła dorwać swojego rozmówcę i rozerwać mu gardło. – To ma
być żart?!
– Loona? –
zapytał Moxxie, wychodząc z Millie z biura. Oboje wyglądali na
zdezorientowanych. – Co się dzieje?
– To nie jest
żart. Zgaduję, że jesteś Loona? Adoptowana córka Blitzo? To wszystko wyjaśnia.
Mam twojego ojca i w zamian za jego bezpieczny powrót chcę czegoś, co masz.
Chuj z
rozerwaniem gardła. Loona zamierzała wyrwać mu kręgosłup i zmiażdżyć mózg.
– S-skąd mam wiedzieć,
że mówisz prawdę?!
– Powinnaś
wraz z pocztą dostać brązową kopertę. Otwórz ją. Znajdziesz tam dowód na to, że
nie kłamię.
Loona
przyjrzała się stosowi listów na biurku. W istocie zauważyła brązową kopertę.
Przełknęła. Ignorując pytania małżeństwa, drżącymi łapami ujęła pakunek i
otworzyła go. Znalazła zestaw zdjęć i…
Telefon wypadł
jej z łapy. Przez chwilę patrzyła na fotografie w szoku, zanim również je wypuściła.
***
Moxxie już miał zacząć krzyczeć i
pytać, co się dzieje, kiedy dostrzegł coś, czego nigdy nie spodziewał się
zobaczyć: łzy. Cholerne łzy. Loona nigdy nie płakała. Moxxie nie wiedział czy
to możliwe, ale naprawdę widział piekielnego ogara we łzach i ze spojrzeniem
kogoś, kto właśnie spotkał Archanioła podczas Dnia Oczyszczenia.
Wtedy gniew zniknął,
a Moxxie skupił się na upuszczonych przez Loonę zdjęciach. Millie – choć równie
mocno zszokowana – rzuciła się ją pocieszać. On tymczasem przyjrzał się
fotografiom i poczuł, że żółć podchodzi mu aż do gardła.
W Piekle
widział różne okropne rzeczy. Sam robił je zarówno ludziom, jak i demonom.
Czasami naprawdę żałował tego, co widział i robił. Ale to… To przyprawiło go o
mdłości, bo dotyczyło jego szefa.
Każde ze zdjęć
przedstawiało Blitzo w stanie gorszym niż ten, którego spodziewał się Moxxie.
Jego rogi roztrzaskano i niemal rozdzielono na pół. Jego skóra nosiły ślady po
igłach, nożach, strzykawkach i bacie. To, że wciąż oddychał, wydawało się
cudem. Zapłakana twarz błagającego o litość Blitzo z podbitymi oczyma, wybitymi
zębami i krwawiącym nosem. Jego przebite gwoźdźmi dłonie. Widać było, jak jakaś
postać zrywa mu skórę na plecach jakimś ostrym lśniącym nożem. Na kolejnym
przykuto go do ściany z pomocą akumulatora samochodowego; raził go prądem, aż z
ust popłynęła mu krew. Odcięli mu nawet ogon, kiedy kulił się w pozycji
embrionalnej, całkiem nagi i w jakimś ciemnym więzieniu.
Odpowiedź na
to, gdzie podziewał się przez ostatnich dziewięć dni, w końcu się pojawiła.
Ktoś go porwał. Ktoś porwał Blitzo.
– Ja cię
zajebię! – zawyła do telefonu wciąż zapłakana Loona. – Wymorduję was
wszystkich! Powyrywam wam języki, pożrę serca, a czaszki wypierdolę w
najgłębszy zakamarek Pentagramu!
Moxxie musiał
przejąć kontrolę, nim Loona zrobiłaby coś głupiego. Jeśli to był porywacz,
gniew nie miał pomóc ani im, ani Blitzo. Pośpiesznie pochwycił telefon,
zabierając daleko od niej. Loona wyglądała, jakby chciała go za to rozszarpać,
ale nie dbał o to.
– Kto mówi?! –
zażądał wyjaśnień.
– Zgaduję, że
jesteś Moxxie? Musisz. Jesteś jedynym facetem w firmie, mimo że brzmisz jak dziecko.
Moxxie
zignorował zaczepkę. Słyszał gorsze.
– Tak, to ja.
Słuchaj, po prostu powiedz, jakie masz żądania.
– Moje żądania
są proste. Chcę księgi. Tej, której używacie, by dostać się do świata ludzi.
Wielu nie ma o niej pojęcia, ale ja tak. I chcę ją mieć.
Jak, do
cholery, dowiedział się o księdze? Było tylko sześć demonów, które wiedziały, w
jaki sposób udawało im się dostać do ludzkiego wymiaru. On, Blitzo, Millie,
Loona, Książę Stolas i Księżniczka Octavia. Wielu miało swoje teorie, ale nikt
więcej nie znał prawdy. A nawet jeśli ktoś słyszał o istnieniu księgi,
podejrzewałby raczej potężne demony, nie zaś to, że ta znajdowała się w rękach
kogoś tak nisko postawionego w hierarchii jak chochlik. Książę Stolas zostałby
natychmiast zdetronizowany, a jego kariera zakończona, gdyby wypłynęło, że
podczas każdej pełni oddawał ją, by w zamian móc pierdolić się z Blitzo.
– Ja… nie
wiem, o czym mówisz… – skłamał Moxxie, próbując zyskać na czasie.
– Nie udawaj
durnia. Wiem, że ją masz. Książę Stolas regularnie oddaje ją temu czerwonemu
kutasowi. Masz Grimoire i oddasz mi ją w zamian za życie Blitzo. Odmów, a
wtedy… cóż… Podobno anielska stal nie rani aż tak bardzo, jak mogłoby się
wydawać.
– Pozwól mi z
nim porozmawiać – poprosił, ściągając na siebie uwagę dziewczyn. Musiał upewnić
się, że szef wciąż żyje. – Jeśli naprawdę go masz i jest żywy… Musimy się
upewnić.
– Włącz
głośnomówiący.
Moxxie
natychmiast to zrobił i cała trójka zamarła w oczekiwaniu, wstrzymując oddechy.
Każda sekunda ciągnęła się w nieskończoność. W końcu usłyszeli ciężkie
dyszenie, zupełnie jakby nawet to było bolesne dla nowego rozmówcy.
– H-halo? –
odezwał się Blitzo. Jego głos pozbawiony był zwykłej radości, w zamian pełen
lęku i bólu.
– Tato! –
zawołała Loona, przytrzymując się stołu. W oczach miała strach. – Nic ci nie
jest?!
– L-Loony…
przepraszam, że… nie przyniosłem ci tego szejka… tatuś… trochę utknął…
– Idiota –
wyszeptała Loona, wycierając oczy. – Chuj z szejkiem! Cały jesteś?!
– … nie… n-nie
bardzo… – Urwał i zakaszlał kilka razy. – … jest prawie tak źle, jak w Zakątku
Abbadona… Pamiętasz?
– Abbadona? –
powtórzyła Loona, potrząsając głową.
– Blitzo –
wtrącił Moxxie. – Szefie, obiecuję, że zabierzemy cię do domu!
– … nie
dawajcie im księgi…
Jego oczy
rozszerzyły się, kiedy w szoku spojrzał na pozostałych.
– Ale szefie!
Twoje życie jest ważniejsze niż…
– Nie! Jebać
mnie i moje życie! Nie możecie oddać im księgi! Moxxie, spróbuj to zrobić, a
przysięgam, że… Ach! Zostaw mnie!
– Szefie! –
zawołali Moxxie i Millie.
– Tato! –
zawyła Loona.
– Pierdol się,
ty sukin… ACH! Loona, kocham cię! Przepraszam, że nie mogłem… ugh… dotrzymać
obietnicy! Moxxie, Millie – interes jest wasz! Zajmuj cię moją… c-cholera…
córką! Powiedzcie… Kurwa! Powiedzcie Stolasowi, że… szlag… nawet go lubiłem i…
Huk wystrzału.
Moxxie prawie
dostał zawału, a Loona aż spadła z krzesła, ciasno obejmując się ramionami.
Millie przygryzła ramię aż do krwi, ale nie zwróciła na to uwagi. Cała trójka
czekała, póki nie usłyszeli głosu w słuchawce.
– Żyje. Ale
jeśli nie zrobicie tego, co powiedziałem, długo to nie potrwa. Za trzy dni
dostaniecie instrukcje. Postępujcie zgodnie z nimi albo…
I wtedy się
rozłączył.