- Oessuu… Jak a sie nazywam? Dzie ja estem? – kościotrup
rozejrzał się wokół. Jego twarz jednoznacznie wskazywała na stan konkretnego
spizgania, a spojrzenie było niczym Rafaello – wyrażało więcej, niż tysiąc
słów. – Saaans, uh…! – W jego głowie, pod wielką, trójkolorową czapą zakwitła
myśl, że ten zdrajca, jego brat, kość z jego kości, jak ta ostatnia menda
zwyczajnie oddał go na odwyk, gdy ten się znów zjarał. Wielokrotnie mu groził,
że to zrobi. Szczególnie wtedy, gdy po skopceniu batata zaczął karmić kamień,
który stał w salonie. Zagroził mu wprost:
- do you wanna
have a bad trip? – I nie
wiedział za Chiny Ludowe dlaczego Sans napierdala do niego po angielsku, jak
Brytol jakiś.
Zmusiwszy do pracy swoje przepalone neurony, przypomniał
sobie, że na tyłach domu trzymał dziwną machinę, która naginała
czasoprzestrzeń. I że Sans sobie popierdzielał po liniach czasowych, jak jakiś
zasraniec z filmów sci-fi. Kiedyś dla beki posłał go na Archipelag Wielkich
Antyli. Wylądował w pewnym plemieniu, które skórę miało czarną, niczym asfalt.
Nie rozumiał ich mowy, ani obyczajów. Wiedział jedynie, że są wyznawcami
jakiejś Zielonej Bogini. Wówczas pewien koleś, o oczach szczerych i
prostodusznych niczym u psa rasy Basset, wcisnął mu w rękę dziwną pałkę pokoju.
Pomyślał sobie, że to pewnie swoisty rytuał, przez który przechodzi każdy przybysz,
więc się zaciągnął. To było niczym uderzenie bejsbolem w łeb. Wnet wszystko
zrozumiał. Pojął istotę wszechświata. Zjednoczył się z kosmosem i każdą żyjącą
istotą. Osiągnął zen. Czuł w sercu miłość Jezusa i wiedział, że to spoko gość,
choć nie znał go osobiście.
- Bracie – rzekł mu wyluzowany kolo, poklepując go
przyjaźnie po ramieniu. A on od tego czasu pojął mowę jego i jego
uśmiechniętych towarzyszy. Mógł przemawiać językami. Zapomniał też, jak miał na
imię, bo czymże jest imię w obliczu potęgi nieskończoności? Od tej pory istotą
jego duszy stała się domena: love, peace & smile power.
A potem jeb. Nagle skończyło się Dżumandżi. Wrócił do
siebie. Cała wiedza tajemna, która w jednym momencie stanęła przed nim otworem niby
mityczny Sezam niegdyś przed ciapakami, trzasnęła z hukiem drzwiami jego jaźni
i wypięła dupę, jakby była obrażoną laską podczas menstruacji.
Lecz pamięć o tym niezwykłym doznaniu pozostała. Odkrył, że
rośnie gdzieś baśniowa roślina o wyjątkowych właściwościach, legendarna niczym
kwiat paproci. I pojął zaprawdę, że rośnie ona u niego na parapecie. Począł
więc odbywać regularne wędrówki w nieznane dotąd światy. W nich zawsze jednak
pozostawał bratem Sansa. Nigdzie nie mógł od niego uciec; był jego nemezis.
Dlaczego? Nie wiedział.
Zabawiał w różnych miejscach, czasem na dłużej, czasem tylko
na krótką chwilę. Pracował w restauracji, zajmował się florystyką, posuwał
panienki, a nawet zaliczył soft porno z robotem. Miewał różne schizy. Hardkorem
była ta, podczas której był przekonany, że jest Simsem w grze, w którą gra
Jezus. Wydawało mu się, że długowłosy typ w prześcieradle siedzi przed
komputerem, każe mu pływać w basenie, a potem – chory sadysta – zabiera
drabinki. Nie mógł wyjść z basenu, topił się. Kiedy miał już wyzionąć ducha,
obudził się w swoim łóżku. Serio. Tak właśnie było.
Pomimo wszystko, gdzieś w tym nieźle trzepniętym miejscu, w
uniwersum, o którym wiedział tylko tyle, że nazywa się Internet, szczególnie umiłował
sobie pewną osobę. Miał wrażenie, jakby znali się od dawna. Yumi, znana też
jako Handlarz Iluzji, rzeczywiście zaserwowała mu niezły odlot. Sprawiała, że zdarzał
się za każdym razem, gdy odpalał blanta. Przywoływała go w różnych
miejscach, tak całkiem z dupy, a on puf i nagle tam był.
Nadała mu imię Papytus i tak już jakoś zostało. Za każdym więc razem, gdy
Papytus się zjawi, wiedz, że to kolejna jego podróż w odmienne stany
świadomości.