/Z przyjemnością przygarnę okładkę :3/
Notka od autora: Główni bohaterowie opowiadania to Focus, który jest argonianinem oraz Nya, która jest khajiitem. Dla jaśniejszego obrazu sprawy Focus wygląda tak, zaś Nya wygląda tak (tylko, że z innym umaszczeniem). Nie trzeba znać realiów gry, aby zrozumieć opowiadanie. Jednocześnie zaznaczam, że żadna z postaci nie jest Smoczym Dziecięciem.
Przeznaczenie
czy przypadek ponownie połączył losy dawnych przyjaciół z dzieciństwa?
Przedstawicieli dwóch skłóconych ze sobą ras, które dzielą jednaki los.
Złodziei, przemytników, kupców i handlarzy, pomiatanych w całym Tamriel
ze względu na ich odmienny, bardziej zwierzęcy wygląd. Czy mimo różnic
na nowo będą mogli nazywać się przyjaciółmi? Czy z nowo narodzonej
znajomości będzie w stanie rozkwitnąć coś więcej?
Rozdziały
będą w większej ilości pisane z punktu widzenia Focusa, lecz trafią się
też takie pisane w trzeciej osobie, a nawet i z punktu widzenia Nya.
Autor: Yumi Mizuno
Spis treści:
Gildia Złodziei (obecnie czytany)
...
...
Jak zapewne się domyślasz, nie rozstałem się z Nya w Pękninie. Nasza podróż tam z Wichrowego Tronu trwała tydzień. Dlaczego tak długo? Zapewne się dziwisz. Przecież mieliśmy jechać wozem. A no, mieliśmy. Szybko jednak okazało się, Gromowładni Żołnierze sprawnie opróżnili nasze sakwy, czyniąc nas nie tylko bezdomnymi, ale i biednymi.
Nya jednak się nie poddawała, kiedy ja zastanawiałem się, co zrobić dalej, ona tylko poruszała rytmicznie uszami na wszystkie strony i nim się spostrzegłem, chwyciła mnie za rękaw i krzycząc „tam” pociągnęła w zimowy las. Trochę okrężną drogą, gdyż korzystaliśmy z dobroci taborów khajiitów przemieszczających się od miasta do miasta, dotarliśmy do naszego celu.
Podczas wędrówki dowiedziałem się wielu ciekawych rzeczy o Nya. Po pierwsze, uwielbia księżyc. Znaczy się, wiedziałem, że jej rasa czci księżyce, oba, lecz nie sądziłem, że ona, będąc wychowana zupełnie w innej kulturze będzie czuła takie przywiązanie z oboma księżycami. Każdej nocy, gdy niebo nie było przysłonięte przez chmury, potrafiła godzinami siedzieć bez ruchu na pniu albo na trawie i wpatrywać się w świecącego bożka na niebie. Widziałem raz, jak wraz ze swoimi rodakami spożywali księżycowy cukier, delektując się każdym, najdrobniejszym ziarenkiem.
I widzisz, mówi się, że kobiety są trudne w zrozumieniu, ba, że nie da się ich zrozumieć. Uchodzi też przeświadczenie, że koty są niemożliwe do zrozumienia i mają swój własny koci rozum. To teraz wyobraź sobie, jak musiałem się czuć, przebywając w towarzystwie kociej kobiety, która nawet jak na kocią kobietę, była dość dziwna.
To co odróżniało ją od jej pobratymców to ta dziwna szczerość. Miałem wrażenie, że gotowa jest podejść do mężczyzny i powiedzieć wręcz „chcę cię okraść, mógłbyś udać, że mnie nie widzisz?”. Hah. To by mnie nie zdziwiło.
Po czasie jaki spędziłem z nią, a musisz wiedzieć, że jestem raczej twardo stąpającym po ziemi argonianinem, który wierzy tylko i wyłącznie w to co widzi, a po innych spodziewa się tego co najgorsze, musisz wiedzieć że... odnalazłem dziwną swobodę w przebywaniu z nią. Może niekoniecznie z karawanami khajiitów, ale! Z nią mi się podobało.
Podczas ostatniego postoju, kiedy do Pękniny mieliśmy już niedaleko, ale postanowiliśmy odpocząć po długiej i męczącej wyprawie udało mi się z nią nawet porozmawiać tak... szczerze. Znaczy się, na temat który mnie osobiście najbardziej interesował. Medalion. Swój oczywiście trzymałem w kieszeni, pilnowałem, aby go nie znalazła i aby był... bezpieczny. Ona swój dumnie nosiła na nadgarstku i złapałem się na tym, że patrzyłem na niego jak zaczarowany.
-Kiedy byłam dzieckiem - w ten sposób poznałem wersję z jej punktu widzenia - Moją wioskę ktoś zaatakował, nie wiem kto, było dużo dymu, zostałam odseparowana od rodziców, pamiętam tylko... mmmm. mama krzyczała, „walcz” „walcz” „walcz” ... wiesz, nie wiem czy to była moja mama, ale lubię okłamywać siebie, że to była moja mama - uśmiechnęła się głupio. Już sam koci uśmiech jest głupi, zaś jej uśmiech sam w sobie był głupi, więc poziom głupości tego uśmiechu stanowczo przekraczał dopuszczane normy. Jeżeli jakiekolwiek w ogóle istnieją. - I wiesz, wzięłam te słowa do serca.
-Walcz?
-A no...
--Słysząc słowa prawdopodobnie obcej kobiety doszłaś do wniosku, że trzeba walczyć, a więc zapragnęłaś być złodziejem.... - spróbowałem to zebrać do kupy, ale nie umiałem. Musiała chyba wyczuć moje zmieszanie, dlatego mówiła dalej.
-Nie, nie. To nie tak. To nie jest jak... ciasto - Ciasto? - Jeden składnik i drugi i trzeci i mamy osobę. Nie. To nie tak... Ja... Ja... - dłuższą chwilę myślała nad zebraniem słów, widziałem jak nerwowo merda ogonem, jak co chwile unosi i kuli uszy po sobie, by w końcu popatrzeć na mnie wielkimi oczami - Jej „walcz” obudziło moją chęć walki i nie poddawania się, to dzięki temu słowu, nie poddaję się i walczę.
-Masz świadomość, że krzyczała pewnie do kogoś innego, aby wziął miecz w łapy i walczył dosłownie?
-Aż tak głupia nie jestem - skrzywiła się - Ale to słowo było dla mnie ważne.
-Obcej kobiety
-Jak mówiłam, lubię się okłamywać, że to powiedziała moja mama.
-Pozwól, że opowiem, bo nie wiem czy dobrze zrozumiałem - usiadłem - Wydarzenie przed porwaniem - przytaknęła - Środek walki - przytaknięcie - Słyszysz głos jakiejś kobiety „walcz”. - przytaknięcie - kobieta krzyczała do kogoś innego aby wziął się w garść, wziął broń i zabijał innych - kolejne skinienie głową - ale ty lubisz wyobrażać sobie, że są to ostatnie słowa, jakie krzyczała do ciebie matka, nim zostałaś uprowadzone, tak? Bo kiedy tak wygląda historia, łatwiej jest ci wtedy trzymać się życia. Tak - zaklaskała z radości.
-Dokładnie tak, brawo! Jestem z ciebie taka dumna! Wygrałeś popacanie po łebku - mówiąc to podeszła do mnie i zaczęła mnie entuzjastycznie klepać po głowie. Po kilku klepnięciach odsunąłem jej dłoń.
-Dobrze, a co było dalej?
-Potem pudełko. Ja i inni zostaliśmy zamknięci w pudle. Ale walczyłam, bo chciałam, bo tak powiedziała moja ma... - popatrzyła na mnie, wyraźnie poczuła się niezręcznie - bo.. bo tak. Bo tak i już - spuściła wzrok. - W pudełku było nas dużo. Kilku dorosłych i same małe. Baliśmy się. Chciałam nas uwolnić... Siedzenie i płacz by nie pomógł. Chciałam uwolnić, więc zaczęłam skrobać.
-Czym?
-Pazurami - popatrzyłem na jej ręce. Faktycznie. Khajiici mają dłonie dość niebezpieczne, a jak do tego dodasz wysuwane pazury. Ah... - Wtedy go usłyszałam.
-Go?
-No drugiego khajiita z pudełka obok. Był taki smutny, sami samotny, taki zrezygnowany, chciałam być silna za nas oboje! Poczułam chęć, potrzebę, konieczność uwolnienia go i zabrania z tamtego miejsca! Musiał się naprawdę bać. Albo.. albo zobaczył coś strasznego. Był po prostu taki... tak bardzo on... - szukała słów, lecz minę miała dziwną. Przepełnioną pasją, współczuciem i radością jednocześnie. - Chciałam się nim zająć, aby nie był już więcej taki smutny, wiesz? Aby nie musiał już nigdy być smutny.
-....Udało ci się? - Wiem, że nie. W odpowiedzi spuściła wzrok, prawie się popłakała, widziałem szklące się łzy na dnie jej oczu - Co się stało?
-Rozdzielili nas. Ale! Oznakowałam go! Miałam jedną monetę w kieszeni. Przedzieliłam ją na pół i dałam mu drugą połowę! Obiecałam, że go znajdę!
-Znalazłaś?
-Nie... - znowu posmutniała - Ale znajdę! Szukam tego Khajiita po całym Skyrim i wiem, że go znajdę! Obiecałam! Znajdę i gdziekolwiek by nie był, obronię go, uwolnię, albo przeproszę, w zależności w jakich okolicznościach go znajdę. Pomogę mu. - była z siebie dumna, gdy mówiła te słowa, podczas kiedy mnie zaczęło brakować ich z każdym krokiem. Początkowo myślałem, że będzie to znacznie płytsza historia. Pół monety w mojej kieszeni ciążyło. Wyobrażałem sobie, że powie mi jakąś historyjkę i wtedy wyciągnę z kieszeni amulet, powiem, że to ja jestem tym smutnym chłopcem z pudełka obok, ale...
Nie umiałem.
Fakt, że nadal go/mnie szuka, sprawił, że nie wiedziałem co o tym wszystkim myśleć, a przede wszystkim, jak się z tym czuć. Postanowiłem po zarwanej notce nie wyjawiać prawny. W ogóle, albo jeszcze. Wszystko będzie zależało od tego jak dalej potoczy się nasza znajomość. Bo, że nie skończy się ona na dotarciu do Pękniny wiedziałem od samego początku.
Już za murami miasta dostrzegłem kilku z mojej rasy, spojrzeli na mnie, lecz nie podeszli. Mieli swoje życie, swoje plany, a ja, cóż, nie myłem się od tygodnia i nie przebierałem. Nic dziwnego, prawda?
-Chodź - powiedziała zadowolona idąc powoli przed siebie. Szedłem posłusznie za nią, rozglądając się na boki. Miodosytnia, jakiś bar... Kaplica... Cmentarz? Dlaczego ona idzie na... Ah, w jednej z krypt jest tajemne wejście. Heh, to tak oczywiste, że oczywista oczywistość sprawia, iż nie jest to oczywiste. Wywróciłem oczami do własnych myśli i poszedłem za nią.
Mimo swojej pogody ducha, Nya dostała reprymendę za zawiedzenie. Gildia Złodziei podejrzliwie na mnie patrzyła, lecz po tym jak samica ubłagała swojego przełożonego ... Freya? Chyba tak, jego przebłagała biorąc mnie na siebie... Zgodził się, abym został. Dostałem nawet nowe odzienie, bym nie śmierdział, oboje zostaliśmy nakarmieni i dano nam jeść. To zbyt piękne, aby było prawdziwe.
-Wzięłam trochę grosza - powiedziała siadając przy mnie, pod ziemią złodzieje mieli swój ... bar? Knajpę? Można to tak nazwać. Właśnie się w niej znajdowaliśmy. - Masz, to dla ciebie - mówiąc to podała mi dokładną połowę tego co sama miała. Pieniądze za darmo! Oh, no ale nie wypada. Nie chciałem brać jej pieniędzy. Patrzyłem na nią nic nie mówiąc, mając nadzieję, że zrozumie. Nie, nie zrozumiała, delikatnie przysuwała mieszek ze złotem w moją stronę, uśmiechając się jak dziecko, patrząc na mnie tymi wielkimi kocimi ślepiami. Ostatecznie wziąłem mieszek i schowałem go do kieszeni, w duchu obiecując sobie, że jeżeli kiedykolwiek wykorzystam te pieniądze, oddam jej dziesięciokrotność tego co tu jest.
Suma sama w sobie i obiektywnie rzecz ujmując - wielka nie była, to sobie na takie obiecanki mogłem pozwolić. Heh.
Rankiem, gdy się wyspałem, postanowiłem sam coś zarobić. Dlatego wziąłem ubrania, jakie zostały mi dane, i tą samą drogą którą tu wszedłem - wyszedłem do Pękniny. Koło ósmej rano wszystko zaczyna żyć. Pojawiają się kupcy, kramikarze, pojawiają się bezdomni i straż, która baczy na bezpieczeństwo. Kowal wyszedł z kuźni. Cóż... tam zazwyczaj jest najwięcej roboty, każda pomoc się przyda. Zaryzykowałem i się opłaciło. Pomagałem i zarabiałem. Nie wiedziałem, że wtedy, tego samego dnia, Nya ma swoje własne piekło na ziemi. Skąd mogłem o tym wiedzieć?
Dowiedziałem się dopiero wieczorem, gdy wróciłem do niej. Zarobiłem nieco więcej niż to co ona przyniosła, dlatego kupiłem jedzenie. Oboje spaliśmy w jej komnacie, jego łóżko dla niej i posłanie dla mnie. Nie wiem dlaczego, ale przestałem myśleć jako „ja” a zacząłem myśleć kategorią „my”.
Lubię uważać, że to przez to, że oboje nie mielismy nikogo prócz sobą. Choć wiem, że nie jest to prawda.
Siedziała skulona na łóżku z włochatymi nogami podciągniętymi wysoko, chowała twarz w łokciach, skulona, bezbronna, przerażona. Zamknąłem za dobą drzwi i podszedłem do niej powolny, lecz stanowczym krokiem odstawiając po drodze zakupione rzeczy.
Została pobita. Albo raczej, miała prywatny trening z panem Fray. Głową Gildii Złodziei. Nie chciała mówić co się stało. Zapewniała, że się jej należało i, że nic jej nie będzie. Cóż, skoro tak mówi, to pewnie wie co robi, to ona jest częścią tej Gildii, nie ja.
By zrekompensować swoje winy, Nya musiała podpalić trzy ule. Tutaj poznałem jej kolejną obawę - woda. Nie chodzi o to, że nie lubi wody, bo wiedziałem, że lubi. Po prostu świadomość wchodzenia do niej mając futro i w dodatku jeszcze jakieś ubrania - była dla niej przerażająco. Nic więc dziwnego, że walczyła ze sobą dłuższą chwilę, czy wejść, czy nie wejść. A po co woda? Ule jakie mieliśmy spalić należały do jakiegoś wysoko postawionego bufona, który domek wybudował na wysepce znajdującej się na jeziorze. Jedyna droga prowadziła przez most, na którym wszystko widać jak na gołej dłoni, w dodatku było to miejsce, wprost naszpikowane najemnikami. Jakby właściciel spodziewał się tego co może się stać.
-Tylko dwa ule - szepcze
-Dlaczego tylko dwa? - zapytałem siedząc z nią na brzegu
-Ja... ja nie pytam dlaczego, ja po prostu...
-Robisz.
-Właśnie.
-Chcesz spalić te ule? - zapytałem kucając obok niej w leśnych zaroślach tak, aby nikt nas nie dostrzegł.
-Nie... a-ale... Nie chcę, aby Mercer był na mnie zły. Dlatego...
-Jasne, jasne, twój szef...
-Właśnie, dlatego...
-Możesz uciec - spojrzała na mnie. - Zawsze możesz uciec.
-Wolała bym nie... jestem oddana Gildii od lat i ... nie chcę jej zostawiać.
-Więc tylko dlatego będziesz dawała się bić? - podniosłem nieco głos.
-Co to było? Słyszeliście coś? - jeden ze strażników wyciągnął łuk i naciągnął na niego strzałę. Oboje zamarliśmy w przestrachu. Czekaliśmy chwilę, dłuższą chwilę - A nie, wydawało mi się tylko.
-Ciiiszej, i nie daję się bić. To kara za pomyłkę - wzruszyła ramionami - Nie pierwsza i nie ostatnia, nie rób z tego takiego wielkiego halo - jej głos był ... inny. Nie było w nim w ogóle radości, karciła mnie i robiła to dobrze. Nie chciałem drążyć dalej tematu.
Zadanie udało się wykonać. Nie powiem, że jej. Bo awersja do wody robiła swoje. Próbowała wprawdzie, lecz ... nie jest najlepszym pływakiem. Dlatego gdy ona cicho taplała się w stawie, ja już podpalałem ogień w ulach, a następnie umknąłem ledwo zauważalny. W moją stronę poleciało raptem kilka strzał. Na brzegu, czekało na nas kilku członków Gildii.
-Dobra robota - Mercer przyznał z uznaniem, a potem posłał dwóch ludzi do środka posiadłości. A więc mieliśmy tylko odwrócić uwagę. Nie podobało mi się to. Nie fakt, że naprawdę dużo ryzykowaliśmy, a to, że nie zostaliśmy o wszystkim poinformowani.
Nie lubiłem Mercera, Nya go uwielbiała. Lecz to nie pierwsza i nie ostatnia rzecz w jakich się różniliśmy. Właściwie we wszystkim, a mimo to, jakoś dziwnie nam było we własnym towarzystwie.
Razu pewnego, po jednej z misji w której mało nie zginęła, szukała ukojenia w moich ramionach, natomiast ja... ja cóż. Dostałem propozycję, jedną, drugą, trzecią od swoich rodaków. A to w karczmie popracować, a to na przystani robić to co dawniej, ale... nie chciałem. Schowany głęboko w kieszeni medalion nie pozwalał mi podjąć decyzji która miałaby w efekcie rozdzielić nasze drogi. Wbrew wszelkiej logice i zdrowemu rozsądkowi - trwałem u jej boki do samego końca. Co zaskakiwało chyba najbardziej mnie. Ją też. Ale mniej. Ona... ona była zaskoczona czymś innym.
Jej pozycja w Gildii nie była wysoka, nie była traktowana specjalnie, ani w pozytywnym, ani w negatywnym tego słowa znaczeniu. Czy przez ten czas do niej dołączyłem? Nie. Znali mnie, z imienia, nie wiem jak do mnie podchodzili. Jednak byłem jakby... balastem Nya. Wszystkie zadania jakie były jej powierzane, wypełnialiśmy razem, otrzymując nagrodę standardową. Tą, potem się dzieliliśmy po połowie. Albo wedle wkładu. Bo bywały takie misje, których ona nie umiała, albo nie chciała z różnych powodów przyjąć. No i odwrotnie. W gildii spędziliśmy kilka miesięcy i nim się spostrzegłem, traktowałem Nya bardzo... jak rodzinę. Nie odpowiadało mi jednak otoczenie. Ta cała Gildia, ten fałsz. Nya była inna. Zupełnie nie pasowała do tego miejsca, dlatego próbowałem ją stamtąd wydostać, lecz ona ... „jest złodziejem z honorem” powtarzała „obiecała, że zostanie!” i na tym się kończyło.
Już myślałem, że nic tego nie zmieni. Zapomniałem o najbardziej oczywistej prawidłowości wszechświata - nic nie trwa wiecznie. Nie była wieczna jej Gildia, oraz obecny stan rzeczy dla nas. Coś musiało ulec zmianie. I uległo.
Karliah,
Nya jednak się nie poddawała, kiedy ja zastanawiałem się, co zrobić dalej, ona tylko poruszała rytmicznie uszami na wszystkie strony i nim się spostrzegłem, chwyciła mnie za rękaw i krzycząc „tam” pociągnęła w zimowy las. Trochę okrężną drogą, gdyż korzystaliśmy z dobroci taborów khajiitów przemieszczających się od miasta do miasta, dotarliśmy do naszego celu.
Podczas wędrówki dowiedziałem się wielu ciekawych rzeczy o Nya. Po pierwsze, uwielbia księżyc. Znaczy się, wiedziałem, że jej rasa czci księżyce, oba, lecz nie sądziłem, że ona, będąc wychowana zupełnie w innej kulturze będzie czuła takie przywiązanie z oboma księżycami. Każdej nocy, gdy niebo nie było przysłonięte przez chmury, potrafiła godzinami siedzieć bez ruchu na pniu albo na trawie i wpatrywać się w świecącego bożka na niebie. Widziałem raz, jak wraz ze swoimi rodakami spożywali księżycowy cukier, delektując się każdym, najdrobniejszym ziarenkiem.
I widzisz, mówi się, że kobiety są trudne w zrozumieniu, ba, że nie da się ich zrozumieć. Uchodzi też przeświadczenie, że koty są niemożliwe do zrozumienia i mają swój własny koci rozum. To teraz wyobraź sobie, jak musiałem się czuć, przebywając w towarzystwie kociej kobiety, która nawet jak na kocią kobietę, była dość dziwna.
To co odróżniało ją od jej pobratymców to ta dziwna szczerość. Miałem wrażenie, że gotowa jest podejść do mężczyzny i powiedzieć wręcz „chcę cię okraść, mógłbyś udać, że mnie nie widzisz?”. Hah. To by mnie nie zdziwiło.
Po czasie jaki spędziłem z nią, a musisz wiedzieć, że jestem raczej twardo stąpającym po ziemi argonianinem, który wierzy tylko i wyłącznie w to co widzi, a po innych spodziewa się tego co najgorsze, musisz wiedzieć że... odnalazłem dziwną swobodę w przebywaniu z nią. Może niekoniecznie z karawanami khajiitów, ale! Z nią mi się podobało.
Podczas ostatniego postoju, kiedy do Pękniny mieliśmy już niedaleko, ale postanowiliśmy odpocząć po długiej i męczącej wyprawie udało mi się z nią nawet porozmawiać tak... szczerze. Znaczy się, na temat który mnie osobiście najbardziej interesował. Medalion. Swój oczywiście trzymałem w kieszeni, pilnowałem, aby go nie znalazła i aby był... bezpieczny. Ona swój dumnie nosiła na nadgarstku i złapałem się na tym, że patrzyłem na niego jak zaczarowany.
-Kiedy byłam dzieckiem - w ten sposób poznałem wersję z jej punktu widzenia - Moją wioskę ktoś zaatakował, nie wiem kto, było dużo dymu, zostałam odseparowana od rodziców, pamiętam tylko... mmmm. mama krzyczała, „walcz” „walcz” „walcz” ... wiesz, nie wiem czy to była moja mama, ale lubię okłamywać siebie, że to była moja mama - uśmiechnęła się głupio. Już sam koci uśmiech jest głupi, zaś jej uśmiech sam w sobie był głupi, więc poziom głupości tego uśmiechu stanowczo przekraczał dopuszczane normy. Jeżeli jakiekolwiek w ogóle istnieją. - I wiesz, wzięłam te słowa do serca.
-Walcz?
-A no...
--Słysząc słowa prawdopodobnie obcej kobiety doszłaś do wniosku, że trzeba walczyć, a więc zapragnęłaś być złodziejem.... - spróbowałem to zebrać do kupy, ale nie umiałem. Musiała chyba wyczuć moje zmieszanie, dlatego mówiła dalej.
-Nie, nie. To nie tak. To nie jest jak... ciasto - Ciasto? - Jeden składnik i drugi i trzeci i mamy osobę. Nie. To nie tak... Ja... Ja... - dłuższą chwilę myślała nad zebraniem słów, widziałem jak nerwowo merda ogonem, jak co chwile unosi i kuli uszy po sobie, by w końcu popatrzeć na mnie wielkimi oczami - Jej „walcz” obudziło moją chęć walki i nie poddawania się, to dzięki temu słowu, nie poddaję się i walczę.
-Masz świadomość, że krzyczała pewnie do kogoś innego, aby wziął miecz w łapy i walczył dosłownie?
-Aż tak głupia nie jestem - skrzywiła się - Ale to słowo było dla mnie ważne.
-Obcej kobiety
-Jak mówiłam, lubię się okłamywać, że to powiedziała moja mama.
-Pozwól, że opowiem, bo nie wiem czy dobrze zrozumiałem - usiadłem - Wydarzenie przed porwaniem - przytaknęła - Środek walki - przytaknięcie - Słyszysz głos jakiejś kobiety „walcz”. - przytaknięcie - kobieta krzyczała do kogoś innego aby wziął się w garść, wziął broń i zabijał innych - kolejne skinienie głową - ale ty lubisz wyobrażać sobie, że są to ostatnie słowa, jakie krzyczała do ciebie matka, nim zostałaś uprowadzone, tak? Bo kiedy tak wygląda historia, łatwiej jest ci wtedy trzymać się życia. Tak - zaklaskała z radości.
-Dokładnie tak, brawo! Jestem z ciebie taka dumna! Wygrałeś popacanie po łebku - mówiąc to podeszła do mnie i zaczęła mnie entuzjastycznie klepać po głowie. Po kilku klepnięciach odsunąłem jej dłoń.
-Dobrze, a co było dalej?
-Potem pudełko. Ja i inni zostaliśmy zamknięci w pudle. Ale walczyłam, bo chciałam, bo tak powiedziała moja ma... - popatrzyła na mnie, wyraźnie poczuła się niezręcznie - bo.. bo tak. Bo tak i już - spuściła wzrok. - W pudełku było nas dużo. Kilku dorosłych i same małe. Baliśmy się. Chciałam nas uwolnić... Siedzenie i płacz by nie pomógł. Chciałam uwolnić, więc zaczęłam skrobać.
-Czym?
-Pazurami - popatrzyłem na jej ręce. Faktycznie. Khajiici mają dłonie dość niebezpieczne, a jak do tego dodasz wysuwane pazury. Ah... - Wtedy go usłyszałam.
-Go?
-No drugiego khajiita z pudełka obok. Był taki smutny, sami samotny, taki zrezygnowany, chciałam być silna za nas oboje! Poczułam chęć, potrzebę, konieczność uwolnienia go i zabrania z tamtego miejsca! Musiał się naprawdę bać. Albo.. albo zobaczył coś strasznego. Był po prostu taki... tak bardzo on... - szukała słów, lecz minę miała dziwną. Przepełnioną pasją, współczuciem i radością jednocześnie. - Chciałam się nim zająć, aby nie był już więcej taki smutny, wiesz? Aby nie musiał już nigdy być smutny.
-....Udało ci się? - Wiem, że nie. W odpowiedzi spuściła wzrok, prawie się popłakała, widziałem szklące się łzy na dnie jej oczu - Co się stało?
-Rozdzielili nas. Ale! Oznakowałam go! Miałam jedną monetę w kieszeni. Przedzieliłam ją na pół i dałam mu drugą połowę! Obiecałam, że go znajdę!
-Znalazłaś?
-Nie... - znowu posmutniała - Ale znajdę! Szukam tego Khajiita po całym Skyrim i wiem, że go znajdę! Obiecałam! Znajdę i gdziekolwiek by nie był, obronię go, uwolnię, albo przeproszę, w zależności w jakich okolicznościach go znajdę. Pomogę mu. - była z siebie dumna, gdy mówiła te słowa, podczas kiedy mnie zaczęło brakować ich z każdym krokiem. Początkowo myślałem, że będzie to znacznie płytsza historia. Pół monety w mojej kieszeni ciążyło. Wyobrażałem sobie, że powie mi jakąś historyjkę i wtedy wyciągnę z kieszeni amulet, powiem, że to ja jestem tym smutnym chłopcem z pudełka obok, ale...
Nie umiałem.
Fakt, że nadal go/mnie szuka, sprawił, że nie wiedziałem co o tym wszystkim myśleć, a przede wszystkim, jak się z tym czuć. Postanowiłem po zarwanej notce nie wyjawiać prawny. W ogóle, albo jeszcze. Wszystko będzie zależało od tego jak dalej potoczy się nasza znajomość. Bo, że nie skończy się ona na dotarciu do Pękniny wiedziałem od samego początku.
Już za murami miasta dostrzegłem kilku z mojej rasy, spojrzeli na mnie, lecz nie podeszli. Mieli swoje życie, swoje plany, a ja, cóż, nie myłem się od tygodnia i nie przebierałem. Nic dziwnego, prawda?
-Chodź - powiedziała zadowolona idąc powoli przed siebie. Szedłem posłusznie za nią, rozglądając się na boki. Miodosytnia, jakiś bar... Kaplica... Cmentarz? Dlaczego ona idzie na... Ah, w jednej z krypt jest tajemne wejście. Heh, to tak oczywiste, że oczywista oczywistość sprawia, iż nie jest to oczywiste. Wywróciłem oczami do własnych myśli i poszedłem za nią.
Mimo swojej pogody ducha, Nya dostała reprymendę za zawiedzenie. Gildia Złodziei podejrzliwie na mnie patrzyła, lecz po tym jak samica ubłagała swojego przełożonego ... Freya? Chyba tak, jego przebłagała biorąc mnie na siebie... Zgodził się, abym został. Dostałem nawet nowe odzienie, bym nie śmierdział, oboje zostaliśmy nakarmieni i dano nam jeść. To zbyt piękne, aby było prawdziwe.
-Wzięłam trochę grosza - powiedziała siadając przy mnie, pod ziemią złodzieje mieli swój ... bar? Knajpę? Można to tak nazwać. Właśnie się w niej znajdowaliśmy. - Masz, to dla ciebie - mówiąc to podała mi dokładną połowę tego co sama miała. Pieniądze za darmo! Oh, no ale nie wypada. Nie chciałem brać jej pieniędzy. Patrzyłem na nią nic nie mówiąc, mając nadzieję, że zrozumie. Nie, nie zrozumiała, delikatnie przysuwała mieszek ze złotem w moją stronę, uśmiechając się jak dziecko, patrząc na mnie tymi wielkimi kocimi ślepiami. Ostatecznie wziąłem mieszek i schowałem go do kieszeni, w duchu obiecując sobie, że jeżeli kiedykolwiek wykorzystam te pieniądze, oddam jej dziesięciokrotność tego co tu jest.
Suma sama w sobie i obiektywnie rzecz ujmując - wielka nie była, to sobie na takie obiecanki mogłem pozwolić. Heh.
Rankiem, gdy się wyspałem, postanowiłem sam coś zarobić. Dlatego wziąłem ubrania, jakie zostały mi dane, i tą samą drogą którą tu wszedłem - wyszedłem do Pękniny. Koło ósmej rano wszystko zaczyna żyć. Pojawiają się kupcy, kramikarze, pojawiają się bezdomni i straż, która baczy na bezpieczeństwo. Kowal wyszedł z kuźni. Cóż... tam zazwyczaj jest najwięcej roboty, każda pomoc się przyda. Zaryzykowałem i się opłaciło. Pomagałem i zarabiałem. Nie wiedziałem, że wtedy, tego samego dnia, Nya ma swoje własne piekło na ziemi. Skąd mogłem o tym wiedzieć?
Dowiedziałem się dopiero wieczorem, gdy wróciłem do niej. Zarobiłem nieco więcej niż to co ona przyniosła, dlatego kupiłem jedzenie. Oboje spaliśmy w jej komnacie, jego łóżko dla niej i posłanie dla mnie. Nie wiem dlaczego, ale przestałem myśleć jako „ja” a zacząłem myśleć kategorią „my”.
Lubię uważać, że to przez to, że oboje nie mielismy nikogo prócz sobą. Choć wiem, że nie jest to prawda.
Siedziała skulona na łóżku z włochatymi nogami podciągniętymi wysoko, chowała twarz w łokciach, skulona, bezbronna, przerażona. Zamknąłem za dobą drzwi i podszedłem do niej powolny, lecz stanowczym krokiem odstawiając po drodze zakupione rzeczy.
Została pobita. Albo raczej, miała prywatny trening z panem Fray. Głową Gildii Złodziei. Nie chciała mówić co się stało. Zapewniała, że się jej należało i, że nic jej nie będzie. Cóż, skoro tak mówi, to pewnie wie co robi, to ona jest częścią tej Gildii, nie ja.
By zrekompensować swoje winy, Nya musiała podpalić trzy ule. Tutaj poznałem jej kolejną obawę - woda. Nie chodzi o to, że nie lubi wody, bo wiedziałem, że lubi. Po prostu świadomość wchodzenia do niej mając futro i w dodatku jeszcze jakieś ubrania - była dla niej przerażająco. Nic więc dziwnego, że walczyła ze sobą dłuższą chwilę, czy wejść, czy nie wejść. A po co woda? Ule jakie mieliśmy spalić należały do jakiegoś wysoko postawionego bufona, który domek wybudował na wysepce znajdującej się na jeziorze. Jedyna droga prowadziła przez most, na którym wszystko widać jak na gołej dłoni, w dodatku było to miejsce, wprost naszpikowane najemnikami. Jakby właściciel spodziewał się tego co może się stać.
-Tylko dwa ule - szepcze
-Dlaczego tylko dwa? - zapytałem siedząc z nią na brzegu
-Ja... ja nie pytam dlaczego, ja po prostu...
-Robisz.
-Właśnie.
-Chcesz spalić te ule? - zapytałem kucając obok niej w leśnych zaroślach tak, aby nikt nas nie dostrzegł.
-Nie... a-ale... Nie chcę, aby Mercer był na mnie zły. Dlatego...
-Jasne, jasne, twój szef...
-Właśnie, dlatego...
-Możesz uciec - spojrzała na mnie. - Zawsze możesz uciec.
-Wolała bym nie... jestem oddana Gildii od lat i ... nie chcę jej zostawiać.
-Więc tylko dlatego będziesz dawała się bić? - podniosłem nieco głos.
-Co to było? Słyszeliście coś? - jeden ze strażników wyciągnął łuk i naciągnął na niego strzałę. Oboje zamarliśmy w przestrachu. Czekaliśmy chwilę, dłuższą chwilę - A nie, wydawało mi się tylko.
-Ciiiszej, i nie daję się bić. To kara za pomyłkę - wzruszyła ramionami - Nie pierwsza i nie ostatnia, nie rób z tego takiego wielkiego halo - jej głos był ... inny. Nie było w nim w ogóle radości, karciła mnie i robiła to dobrze. Nie chciałem drążyć dalej tematu.
Zadanie udało się wykonać. Nie powiem, że jej. Bo awersja do wody robiła swoje. Próbowała wprawdzie, lecz ... nie jest najlepszym pływakiem. Dlatego gdy ona cicho taplała się w stawie, ja już podpalałem ogień w ulach, a następnie umknąłem ledwo zauważalny. W moją stronę poleciało raptem kilka strzał. Na brzegu, czekało na nas kilku członków Gildii.
-Dobra robota - Mercer przyznał z uznaniem, a potem posłał dwóch ludzi do środka posiadłości. A więc mieliśmy tylko odwrócić uwagę. Nie podobało mi się to. Nie fakt, że naprawdę dużo ryzykowaliśmy, a to, że nie zostaliśmy o wszystkim poinformowani.
Nie lubiłem Mercera, Nya go uwielbiała. Lecz to nie pierwsza i nie ostatnia rzecz w jakich się różniliśmy. Właściwie we wszystkim, a mimo to, jakoś dziwnie nam było we własnym towarzystwie.
Razu pewnego, po jednej z misji w której mało nie zginęła, szukała ukojenia w moich ramionach, natomiast ja... ja cóż. Dostałem propozycję, jedną, drugą, trzecią od swoich rodaków. A to w karczmie popracować, a to na przystani robić to co dawniej, ale... nie chciałem. Schowany głęboko w kieszeni medalion nie pozwalał mi podjąć decyzji która miałaby w efekcie rozdzielić nasze drogi. Wbrew wszelkiej logice i zdrowemu rozsądkowi - trwałem u jej boki do samego końca. Co zaskakiwało chyba najbardziej mnie. Ją też. Ale mniej. Ona... ona była zaskoczona czymś innym.
Jej pozycja w Gildii nie była wysoka, nie była traktowana specjalnie, ani w pozytywnym, ani w negatywnym tego słowa znaczeniu. Czy przez ten czas do niej dołączyłem? Nie. Znali mnie, z imienia, nie wiem jak do mnie podchodzili. Jednak byłem jakby... balastem Nya. Wszystkie zadania jakie były jej powierzane, wypełnialiśmy razem, otrzymując nagrodę standardową. Tą, potem się dzieliliśmy po połowie. Albo wedle wkładu. Bo bywały takie misje, których ona nie umiała, albo nie chciała z różnych powodów przyjąć. No i odwrotnie. W gildii spędziliśmy kilka miesięcy i nim się spostrzegłem, traktowałem Nya bardzo... jak rodzinę. Nie odpowiadało mi jednak otoczenie. Ta cała Gildia, ten fałsz. Nya była inna. Zupełnie nie pasowała do tego miejsca, dlatego próbowałem ją stamtąd wydostać, lecz ona ... „jest złodziejem z honorem” powtarzała „obiecała, że zostanie!” i na tym się kończyło.
Już myślałem, że nic tego nie zmieni. Zapomniałem o najbardziej oczywistej prawidłowości wszechświata - nic nie trwa wiecznie. Nie była wieczna jej Gildia, oraz obecny stan rzeczy dla nas. Coś musiało ulec zmianie. I uległo.
Karliah,