16 listopada 2022

Helluva Boss: Ocalić Blitzo – Wspomnienia (część 2) [The Memories (part 2) – tłumaczenie PL] [+18]

    

Autor: TalosLives
Tłumaczenie: Nessa

Notka od tłumacza: Dla Blitzo – szefa I.M.P. – kilkudniowe nieobecności były normą. Zwykle robił wtedy coś szalonego, co najpewniej miało wpakować go w kłopoty. Właśnie dlatego jego podwładni nigdy nie zwracali na to uwagi, planując po prostu okrzyczeć go, kiedy wróci. Dopiero po dziewięciu dniach nieobecności zaczynają podejrzewać, że ich szefa spotkało go coś niedobrego.
Obawy potwierdza jedno proste, zasłyszane przez telefon zdanie: „Mamy twojego szefa”.


SPIS TREŚCI:

III. Księga
IV. Wspomnienia (część 1)
V. Wspomnienia (część 2) 
(Obecnie czytane)

...

Loona naprawdę doceniała pomoc Octavii, ale wciąż czuła się zażenowana. Nie płakała w ten sposób, odkąd…

Potrząsnęła głową. Nie, nie chciała teraz myśleć o tych pieprzonych szumowinach. Nie chciała zadręczać się jeszcze większą ilością depresyjnych myśli; jak na jeden dzień miała ich dość. Niezdolna, żeby zasnąć, przemierzała kolejne korytarze, szukając kuchni albo jakiegoś innego miejsca, gdzie w tak wielkim pałacu trzymano alkohol.

W końcu znalazła kuchnię (wielkością dorównującą całemu piętru ich firmy) i skierowała się w stronę olbrzymiej lodówki, pełnej najróżniejszego rodzaju mięs, owoców, kurczaków, ryb, karmy dla ptaków, ale za to bez śladu wina czy piwa. Z warknięciem chwyciła wodę sodową, otworzyła ją i wypiła duszkiem.

– Spragniona?

Loona omal się nie opluła. Gwałtownie odwróciła się, by spojrzeć na opartego o blat Księcia Stolasa. Na sobie miał czerwony szlafrok, zdobiony w korony i pentagramy. Uśmiechając się, podszedł do szafki i wyjął z niej pudełko z herbatą.

– Też czasami potrzebuję czegoś to picia. Aczkolwiek wątpię, żeby woda sodowa pomogła ci szybciej zasnąć.

– Szukałam piwa – przyznała Loona. Beknęła. – Jest tu jakieś?

– Nie, raczej nie przepadam za takimi rzeczami. Mamy piwniczkę na wino, ale z tego, co opowiadał mi Blitzo, wnioskuję, że opróżniłabyś ją w pięć godzin – powiedział Stolas.

– Błagam, dałabym radę w trzy – żachnęła się Loona, biorąc kolejny łyk swojego napoju. Zerknęła na puszkę w swoich łapach, po czym spojrzała na Stolasa. – Hej? Ehm, Stolas? Dziękuję za pomoc.

– To nic, Loono – odpowiedział, z pomocą magii wprawiając w ruch łyżeczkę, by zamierzać herbatę. – Blitzy jest dla mnie bardzo ważny. Prawie jak rodzina. To znaczy, że ty również jesteś moją rodziną. Tak jak Moxxie i Millie.

– Taa… – wymamrotała Loona, opierając się o lodówkę. – Tata ciągle powtarza, że firma jest jak rodzina. Nigdy tak na to nie patrzyłam, póki… cóż…

– Do niedawna? – podpowiedział Stolas, wskazując na krzesła i stół, przy którym ostatecznie usiedli.

– Millie naprawdę mnie w tym wszystkim wspiera – przyznała, choć przyszło jej to z trudem. Miała swoją dumę, więc to, że ktokolwiek ją pocieszał, wciąż ją zawstydzało. Zarazem naprawdę chciała się tym nie przejmować. – A Moxxie? Wychodzi na to, że czasem jednak ma jaja. Zaskoczyło mnie, że potrafi zachować spokój, podczas gdy ja nie wiem, co robić. Może poza zabiciem skurwysynów, którzy za tym stoją.

– Może właśnie dlatego Blitzo ich wybrał? – zasugerował Stolas, biorąc łyk herbaty. – Dostrzegł w nich nie tylko materiał na pracowników, ale również przyjaciół.

– Zawsze myślałam, że to dlatego, że nie było nikogo lepszego – powiedziała, uderzając pazurami w blat. – Ale… może się co do nich myliłam. Zawsze myślałam, że będę tylko z tatą, ale przy tobie, nich, Octavii…? Wygląda na to, że jesteśmy…

– Jesteśmy twoim stadem? – zapytał Stolas, używając znajomej piekielnym ogarom terminologii.

Zrozumiał, że popełnił błąd, kiedy Loona zastygła na kilka sekund, by po chwili zawyć gniewnie. Spiorunowała księcia wzrokiem, ku jego zaskoczeniu. Gdzieś w głębi duszy wiedziała, że nie powinna postępować w ten sposób, ale nic nie mogła na to poradzić. Nienawidziła tego pierdolonego słowa!

– Nigdy. Tak. Nie. Mów – wycedziła, odrzucając puszkę z napojem na bok. – Nigdy! Nienawidzę tego! Zwykłe pierdolenie!

Zapadła długa cisza, podczas której Loona próbowała się uspokoić, a Stolas po prostu siedział w oszołomieniu. Ukrywszy twarz w ramionach, uspokoiła się na tyle, żeby wymruczeć:

– Przepraszam, ja… Proszę, nigdy tak nie mów. Może być rodzina. Albo cokolwiek innego. Byle nie to.

– Okej – zgodził się książę, biorąc długi łyk. – Czy to ma coś wspólnego z twoim… pochodzeniem? – Loona nie odpowiedziała. – Pytałem o to Blitzo, ale zawsze powtarzał, że nie chce zdradzać twojej historii bez pozwolenia. Wiem, że zwierzyłaś się Octavii i cieszę się z waszej przyjaźni. Nie musisz o niczym mi mówić, ale nie będę ukrywał, że jestem ciekawy.

Przymknąwszy oczy, Loona zaczęła walkę ze sobą o to, ile powinna powiedzieć sowiemu demonowi. To nie tak, że mu nie ufała. Jak nikomu była wdzięczna za to, co robił dla jej ojca. Tu po prostu chodziło o wyjątkowo bolesne wspomnienia. Takie, z których nie dało się wyleczyć nawet lata później. Z drugiej strony, co miała do stracenia?

– Daj mi trochę tego drogiego wina, którym raczą się bogate cipy, a wtedy ci powiem – oznajmiła, rozkładając się na krześle. Już sekundę później w kłębach dymu pojawiła się fikuśna butelka wina. Loona spojrzała na uśmiechającego się Stolasa. – Pierdolona magia – zachichotała, pazurami odkorkowując napój. Nie dbając o szukanie kieliszka, napiła się prosto z gwinta, pozwalając miodowemu alkoholowi spłynąć w głąb gardła. – Kurwa – jęknęła, odsuwając butelkę od ust. – Burżua naprawdę wie, jak zrobić dobry alkohol.

– Wina to raczej specjalność mojej żony. Ja wolę wódkę i gin – wyjaśnił Stolas, przywołując dla siebie szklankę i drugą butelkę. Loona uniosła brwi, widząc jak zaczyna przygotowywać sobie drinka. – Co? Mnie już nie wolno pić po nocach? Zwykle lubię się upijać z pewnym czerwonym towarzyszem w moim łóżku.

– Co ty na to, żebym przeszła do historii, zanim zaczniesz mówić o chuju mojego ojca? – parsknęła Loona, biorąc kolejny łyk. Z westchnieniem dodała: – Czy tata kiedykolwiek mówił mi, gdzie mnie znalazł?

– O ile pamiętam, trafił na ciebie zaraz po zlikwidowaniu celu – odpowiedział Stolas, popijając drinka. – To było przed założeniem firmy? Wtedy, gdy Blitzo był zwykłym zabójcą demonów, tak?

– Tak. Znalazł mnie w Lesie Kata – odpowiedziała, potrząsając głową. Miejsce to zawdzięczało swoją nazwę sporej liczbie samobójców, którzy skoczyli tam z pętlą u szyi na krótko po przybyciu do Piekła. – Niewiele z tego pamiętam, ale tata znalazł mnie wygłodzoną i wyjącą w lesie. Jeśli wierzyć lekarzowi, cudem przeżyłam. Byłabym martwa, gdyby nie zabrał mnie na czas. Zawsze się zastanawiałam, dlaczego to zrobił, ale ciągle powtarzał, że nie mógłby mnie zostawić i nie wziąć sobie jako córki.

Zwykle Blitzo lubił naśmiewać się i robić sobie żarty z głodujących bezdomnych w Mieście Chochlików, ale z jakiegoś powodu uratował Loonę. Nawet po tylu latach nie wiedziała, co go do tego pchnęło i zamierzała zapytać go o to po raz kolejny, kiedy już wróci.

– Wychowywał mnie w pojedynkę przez szesnaście lat. Nie mogę powiedzieć, że byłam najgrzeczniejszym dzieckiem. Zawiesili mnie w szkole więcej razy, niż jestem w stanie zliczyć. Nie wyleciałam tylko dlatego, że tata zawsze miał haka na tego chuja dyrektora. Serio, kto wpadł na pomysł, żeby na to miejsce obsadzić skazanego na Ziemi pedofila? Co z tego, że to szkoła dla dzieci potępionych? I zanim zapytasz: nie, nigdy nie zrobił niczego złego tym maluchom. W Piekle zadecydowali, by odebrać mu libido w ramach kary za zbrodnie, których się dopuścił.

Loona wzięła kilka dodatkowych łyków, zanim przeszła do trudniejszego tematu.

– Zawsze wiedziałam, że Blitzo nie jest moim prawdziwym tatą. Nie byłam głupia. Kurwa, lepiej od niego radziłam sobie z pracą domową. Jakim cudem radził sobie w szkole jako dzieciak – nie mam pojęcia. – Zachichotała, przypominając sobie czasy, gdy ojciec próbował uporać się z dzieleniem i ostatecznie wyrzucił kalkulator. – Ale zawsze o mnie dbał. Kochał mnie. Zawsze był po mojej stronie, kiedy wpadałam w kłopoty. – I zawsze robił wszystko, żeby nie została złapana. – Niewiele wydawał na moje urodziny. – Może poza tym jednym razem, kiedy pojechali obejrzeć konie na rancho. Uznała je za zbyt smaczne, więc skosztowała jednego. To był też jedyny raz, kiedy naprawdę została uziemiona. Nigdy nie należało igrać z obsesją ojca na punkcie koni. – Był przy mnie, kiedy chorowałam. – Może pomijając pełnię księżyca. Wtedy nad sobą nie panowała, co dobitnie pokazywały raporty policyjne. – Nie mogłabym prosić o lepszego opiekuna.

– Ale zgaduję, że byłaś ciekawa swojej prawdziwej rodziny? – zapytał Stolas.

– Tak – szepnęła Loona, zamykając oczy. – Tata nigdy nie przestał ich szukać, odkąd tylko zapytałam o nich, gdy miałam osiem lat. Aż pewnego dnia… znalazł ich…


***

Trzy lata temu…

Loona w całym swoim życiu nie była bardziej podekscytowana i nerwowa zarazem. Nawet na balu w szkole średniej, na który poszła z Dukiem Devil (i którego rzuciła, kiedy odkryła, że lubi koty), ani podczas koncertu ukochanego zespołu metalowego – Vectalica!

A wszystko dzięki temu, że po ośmiu latach zastanawiania nad tożsamością swoich bliskich, jej przybrany ojciec w końcu odnalazł stado, do którego najpewniej przynależała. Każdy piekielny ogier miał inne pochodzenie, zaś jej wataha – Srebrne Pazury – okazała się grupką nomadów, podróżujących przez wszystkich dziewięć kręgów piekielnych i nigdy nie zostających w jednym miejscu na dłużej. Teraz jednak mieli zawitać do Piekielnego Rezerwatu, więc miała nadzieję spotkać swoich biologicznych rodziców. Może nawet rodzeństwo, jeśli dopisałoby jej szczęście.

Ostatni raz przeciągnęła szczotką po ogonie, po czym ponownie zerknęła na swój stój: podarte jeansy, pozbawioną rękawów koszulkę Vectaliki, obrożę z kolcami, idealne do skopania komuś tyłka skórzane buty oraz rękawiczki bez palców, zwieńczone kołkami na kostkach. Uznawszy, że wygląda dobrze, Loona rozczesała włosy srebrnym grzebieniem i wyszła z pokoju. Ruszyła do kuchni, gdzie Blitzo – w ozdobionym wielkim sercem fartuchu – przerzucał ostatnie naleśniki na talerz.

– Dobry, kochanie! Śniadanie gotowe – powitał ją, siadając do stołu. Przesunął talerz na środek blatu, a wtedy nogi rozsunęły się i wszystko wylądowało na ziemi. – Och, do cholery! Myślałem, że ten super klej wytrzyma dłużej! Głupi tani sklep ze złomem!

Uklęknął, podniósł jeden z naleśników i wytarł go o płaszcz. Loona odsunęła się, kiedy wyciągnął jedzenie w jej stronę.

– Cóż, zasada pięciu minut i te sprawy. Chcesz trochę, Loony?

– Ugh, to zasada pięciu sekund, tato. Myślę, że zjem po drodze – zadecydowała, parskając z rozbawieniem. Podniosła się, chwytając kluczyki do auta. – Zresztą wątpię, że wytrzymam chociaż chwilę dłużej.

– Na pewno nie chcesz, żebym poszedł tam z tobą? Znaczy… O ile nie zamierzacie obwąchiwać sobie tyłków w jakimś kulturowym psim powitaniu czy coś. – Blitzo wzdrygnął się. – Serio, mówię to jako gorąca sztuka, ale faceta nie powinno się wąchać, o ile nie uprawia się seksu z eproktofilią* jako grą wstępną. A to zboczone gówno wcale nie jest takie wspaniałe, jak się wszystkim wydaje!

– Skąd ty wiesz takie rzeczy? – zapytała Loona, unosząc brwi.

– Powiem ci, kiedy będziesz starsza – wymamrotał Blitzo, krzyżując ramiona. – Zapamiętaj, żeby nigdy nie brać zniżki u demonicznej skunksowej dziwki. Nie warto.

– Jasne. – Loona przewróciła oczami. – Dam sobie radę. Zresztą musisz dorwać tego alfonsa, którego zlecił ci Valentino. Chcę znów mieć gorącą wodę pod prysznicem.

– Ugh – jęknął Blitzo. – Na kręgi piekielne, przysięgam, że to ostatni raz, kiedy biorę zlecenie od tego skurwiela. Wiesz, że ten chuj próbował zaoferować mi w zamian usługi swojej pająkopodobnej dziwki zamiast cholernych pieniędzy? Kiedy odmówiłem, uderzył tego biednego dzieciaka w twarz i skopał za to, że nie był wystarczająco seksowny, żeby mnie uwieść. Przysięgam, że gdybym nie potrzebował pieniędzy, oderwałbym mu twarz i wepchnął mu ją w tyłek. – Wziąwszy kilka głębszych wdechów, podszedł bliżej adoptowanej córki i chwycił ją za łapy. – Jesteś pewna, że poradzisz sobie sama? Znaczy jasne, to żaden problem… w końcu poznasz swoich prawdziwych bliskich… zapomnisz o swoim staruszku.

Loona parsknęła. Ułożyła łapę na policzku Blitzo.

– Zawsze będziesz moim tatą. Nie zamierzam uciec z nimi do lasu, nic z tych rzeczy. Po prostu w końcu poznam swoje stado.

Miała mnóstwo pytań. Kim byli jej rodzice? Dlaczego ich rozdzielono? Gdzie byli przez ostatnich szesnaście lat? Loona nie wiedziała, czy odpowiedzi ją zadowolą, ale i tak chciała je usłyszeć.

Blitzo otarł łzy, uściskał Loonę, po czym wrócił do zniszczonego stołu, by zjeść brudne naleśniki.

– Cóż, baw się dobrze, słońce! Daj znać, jeśli zamieszasz zostać u nich na obiad czy coś! Muszę dojeść te naleśniki w dwie minuty, inaczej złamię zasadę.

– To zasada pięciu se… Wiesz co? Nieważne? – rzuciła ze śmiechem, zamykając za sobą drzwi.

 

***

Siedem godzin później…

Loona kopnęła drzwi tak mocno, że aż wypadły z zawiasów. Blitzo, który początkowo jej nie zauważył, zeskoczył z kanapy i chwycił za dubeltówkę. Dopiero przyjrzawszy się, odetchnął z ulgą.

– Och, Loony. To ty. Jak po…? 

– ZAMKNIJ RYJ!

Oczy Blitzo rozszerzyły się, kiedy Loona spojrzała na niego z mordem w oczach. Jej ubranie było w strzępach, pokryte śladami pazurów, łap i krwi. Zarówno jej, jak i cudzej. Innych ogarów, z którymi musiała walczyć, żeby spieprzyć z tamtego miejsca. Loona była pewna, że zabiła kilku z nich, zanim zdążyła dopaść do samochodu; w tamtej chwili dziękowała za przewrażliwionego Blitzo, dzięki któremu miała ze sobą broń. Ale teraz, zamiast czuć wdzięczność, pragnęła, żeby zniknął jej z oczu.

Chciała, żeby wszyscy zniknęli!

– Loona, co…? – Blitzo nie miał okazji, żeby dokończyć. Loona z wrzaskiem zmiażdżyła telewizor pięścią, by chwilę później cisnąć nim przez okno. – Hej! Ukradłem go jednemu z celów! Wiesz, że…?

– STUL RYJ, BLITZO! – zawyła, wprawiając ojca w konsternację. Widziała ból w jego spojrzeniu. Nigdy wcześniej nie zwracała się do niego po imieniu. Mówiła tato. Tatusiu. Był dla niej ojcem.

Nigdy Blitzo.

Ale Loony to nie obchodziło.

Wciąż wyła i krzyczała, niszcząc wszystko, co tylko wpadło jej w łapy. Ciskała krzesłami, stół (ponownie) przepołowiła. Roztrzaskała naczynia, aż ściany pokryły się śladami zadrapań. Wyobraziła sobie, że wszystko wokół ma twarze tych, których niegdyś nazywała stadem. Tych, którzy byli jej rodziną. Rodziną, która próbowała ją zajebać!

– Loona! Jako twój ojciec żądam…

NIE JESTEŚ MOIM OJCEM!

Gdyby była spokojniejsza, przy zdrowych zmysłach albo myślała racjonalnie, zauważyłaby, co powiedziała. W tamtej chwili jednak nie interesowało jej, że ten wielki czerwony idiota przed nią był przerażony. Nie dbała nawet o to, że w jego oczach zalśniły łzy. Zszokowane spojrzenie, którym ją obdarował, łamało serce, ale Loona miała to w dupie.

O nikogo już nie dbała.

Bo i nikt nie dbał o nią.

I taka była pierdolona prawda.

– Zostaw mnie! Zostaw mnie… kurwa… samą… – wymamrotała. Nie, nie mogła płakać. Nie teraz. Nie przy nim. Popędziła do pokoju, zatrzaskując drzwi, nim ostatecznie zalała się łzami. – KUUUUURWAAAAAA!

Rzuciła się na łóżko. Zerwała pościel. Rozniosła na kawałki dziecięce pamiątki i obrazki. Nic z tego nie zmniejszyło gniewu, który czuła, nie złagodziło bólu. Jej serce pragnęło zadać porównywalne cierpienie wszystkiemu i wszystkim wokół. Pragnęła uderzyć kurwę, która wydała ją na świat tylko po to, by kazać odpierdolić się i zdechnąć. Albo zacisnąć szczęki na dawcy spermy, który powiedział, że powinna umrzeć cała lata temu, bo urodziła się słaba. Oddałaby własny ogon, by móc zajebać więcej tych skurwieli, którzy próbowali ją zabić za to, że odważyła się zaatakować ich cenną parę alfa.

Kiedy w końcu opuściły ją siły, opadła na łóżko i załkała. Słowa tych, których tak bardzo chciała poznać, wciąż rozbrzmiewały w jej głowie.

Tych, których pragnęła już nigdy więcej nie spotkać.

Bezużyteczna.

Słaba.

Żałosna.

Zbędna.

Nijaka.

Jej rodzina. Jej stado. Nie zgubili jej.

Porzucili ją, bo miała to nieszczęście, by urodzić się jako najmniejsza w miocie.

I ani trochę ich nie obchodziła.

 

***

Loona nie miała pojęcia, jak długo spała, ale podejrzewała, że nadszedł wieczór. Mimo wszystkiego, co zrobiła dzień wcześniej, wciąż czuła ból w sercu – całkowite odrzucenie przez osoby, które wcale nie ucieszyły się z wiadomości o tym, że przeżyła. Wręcz przeciwnie: poczuli się zażenowani i urażeni tym, że nie umarła, mimo że jej istnienie było dla nich zniewagą. Świadomość, że własna rodzina nie chciała mieć z tobą nic wspólnego i życzyła ci śmierci, nie była łatwa.

Dotknęła wilgotnych policzków, by przekonać się, że wciąż płakała. Nie powinna. Nie mogła zachowywać się jak słabeusz… jak gówniarz! Jasne, nie spodziewała się tulenia i pocałunków, ale wciąż… To było dla niej za dużo. Jak śmieli jej to zrobić? Czy tak postępowały wszystkie stada, czy może to jej stanowiło wyjątek?

Nie, to już nie było jej stado. Nie miała stada. Żadnej rodziny. Nikogo.

Nikogo, prócz…

Gwałtownie zaczerpnęła tchu, po czym powoli odwróciła się do stojącego w drzwiach Blitzo. Wyglądał na równie wystraszonego, co i zmartwionego. Wspomnienie tego, co powiedziała, wróciło. W zażenowaniu uciekła wzrokiem w bok.

– Idź sobie.

– Nie – odpowiedział z mocą. Podszedł bliżej, surowy i spokojny. – Nie, póki nie powiesz mi, co się stało.

– Obchodzi cię to? – warknęła, po czym parsknęła śmiechem. – Jestem dla ciebie tylko zwierzątkiem, prawda?

– Kto tak powiedział? – zapytał, ściągając brwi.

Oni tak powiedzieli. Powiedzieli Loonie, że bycie wychowaną przez chochlika czyniło ją jeszcze słabszą. Jedna z należących do potężnej rasy ogarów piekielnych została wychowana przez najniższą i najbardziej żałosną istotę w Piekle. Bawiło ich to i zarazem napawało obrzydzeniem.

– Cóż, to prawda! – wykrzyczała, podrywając się. Spojrzała na niego z góry, szczerząc zęby i spoglądając nań bez cienia strachu. – Jestem słabym szczeniaczkiem, którego można głaskać i niańczyć jak zabawkę! Nie kochasz mnie! Nikt mnie nie kocha!  Czemu po prostu nie wyjdziesz, żebym mogła spakować kilka ciuchów i odej…

PLASK!

Loona po prostu tam stała. Policzek zapiekł ją, kiedy powoli dotknęła miejsca, w które uderzył ją Blitzo. Nigdy wcześniej nie podniósł na nią ręki. Kilka razy dostała od niego po tyłku, ale nigdy jej nie spoliczkował. Loona poczuła się tak, jakby za sprawą jednego uderzenia cały gniew z niej wyparował, ale Blitzo jeszcze nie skończył. Chwycił ją za ramiona i spojrzał na nią tak, że z gardła wyrwał jej się cichutki jęk.

– Loona. Powiem to tylko raz. Tak więc lepiej kurewsko uważnie mnie wysłuchaj – powiedział łagodnie, ale przy tym tak gniewnie, że aż przeszły ją dreszcze. – Każdy dzień, godzinę i minutę od naszego pierwszego spotkania tych naście lat temu zawsze powtarzałem, że jesteś moją córką. Nie powiedziałbym tego ani razu, gdybym widział w tobie zwierzę albo bestię. Zawsze spoglądałem na ciebie z dumą i radością. Przez całych szesnaście lat wypruwałem sobie żyły, żeby mieć pewność, że masz co jeść, chodzisz do szkoły i nic ci nie zagraża. Groziłem, szantażowałem i przekupywałem twoich nauczycieli i dyrektora tylko po to, by upewnić się, że nie wylecisz ze szkoły. Nie przyjmowałem tych ryzykownych zleceń (a wierz mi, że niektóre zagwarantowałyby ci koszmary) tylko po to, żeby zapchać portfel. Robiłem to po to, byś miała wszystko, czego potrzebujesz. Nie modliłem się do Boga – a tego nie robi ŻADEN DEMON – kiedy jako dziewięciolatka chorowałaś na kaszel kenelowy**, bo mi się nudziło. Robiłem to, bo cię kocham, do kurwy nędzy!

Powoli zabrał dłonie z jej ramion, po czym owinął je wokół niej. Przycisnął głowę do piersi Loony. Wciąż stała zszokowana, kiedy szeptem dodał:

– Straciłem rodzinę, kiedy byłem w twoim wieku. Nie miałem nikogo, póki nie spotkałem ciebie. Jesteś wszystkim, co zostało mi na tym świecie. Ktokolwiek, do cholery, naopowiadał ci bzdur przez które teraz wątpisz, może uprzejmie wykrwawić się każdym możliwym otworem. Jesteś moją córką, Loony. I przysięgam ci na Dzień Ostateczny… Obiecuję, że nigdy cię nie porzucę.

– T-t-taaaaatooooo! – zawyła, z płaczem osuwając się na podłogę. Objęła go mocno, jakby już nigdy nie miała zwolnić uścisku. – P-przepraszam… tak bardzo…

– Cii… – Blitzo poklepał ją po plecach. – W porządku. Jest w porządku.

We dwójkę siedzieli w zrujnowanym pokoju. W tamtej chwili liczyła się wyłącznie współodczuwana miłość.

Taka, którą mogła pochwalić się wyłącznie prawdziwa rodzina.

 

***

Loona dopiła wino i potrząsnęła głową.

– Nie skłamię, jeśli stwierdzę, że od tego dnia stałam się jeszcze większą suką. Nie sądzę, by ktoś mógł mnie o to obwinić. W końcu nie tak łatwo pozbierać się po informacji, że twoja prawdziwa rodzina zostawiła cię w dzieciństwie na pewną śmierć w lesie, bo uważała, że jesteś zbyt słaby, prawda?

– Przykro mi, że musiałaś przez to przejść. – Stolas ze smutkiem zajrzał do swojej szklanki. – Zostać odrzuconym w taki sposób? Dowiedzieć się czegoś tak okropnego… Gdybym wiedział, że piekielne ogary praktykują coś takiego, ukróciłbym to.

– To nie jest powszechne, przynajmniej obecnie – wymamrotała nieco niewyraźnie. Ten wymyślny alkohol faktycznie był mocny. – Ale niektóre pierdolone gnojki wciąż to praktykują. Cóż, jebać ich. Nie umarłam. Żyję. A moim ojcem jest najlepszy zabójca w całym Piekle. – Smutno spojrzała w sufit. – Blitzo tyle dla mnie zrobił… Żyję wyłącznie dzięki niemu. Nie obchodzi mnie, co będę musiała zrobić. Uratuję go. Uratuję mojego ojca.

Stolas powoli wstał i położył szpony na ramionach Loony. Oboje spojrzeli na siebie ze zrozumieniem i determinacją.

– Razem uratujemy twojego ojca.

Skomląc cicho, Loona oparła głowę na jego szponach, gdy oboje w milczeniu zaczęli pocieszać się w środku nocy.

_________________

*eproktofilia – zamiłowanie do gazów... I to wcale nie bojowych.
**kaszel kenelowy – zakaźne zapalenie oskrzeli i tchawicy u psów.

Share:

12 listopada 2022

Helluva Boss: Ocalić Blitzo – Wspomnienia (część 1) [The Memories (part 1) – tłumaczenie PL] [+18]

   

Autor: TalosLives
Tłumaczenie: Nessa

Notka od tłumacza: Dla Blitzo – szefa I.M.P. – kilkudniowe nieobecności były normą. Zwykle robił wtedy coś szalonego, co najpewniej miało wpakować go w kłopoty. Właśnie dlatego jego podwładni nigdy nie zwracali na to uwagi, planując po prostu okrzyczeć go, kiedy wróci. Dopiero po dziewięciu dniach nieobecności zaczynają podejrzewać, że ich szefa spotkało go coś niedobrego.
Obawy potwierdza jedno proste, zasłyszane przez telefon zdanie: „Mamy twojego szefa”.


SPIS TREŚCI:

III. Księga
IV. Wspomnienia (część 1) (Obecnie czytane)

...

Sen nie nadszedł od razu. Jak Moxxie w ogóle mógłby spać ze świadomością, że dla jego szefa to dziesiąta noc cierpienia? Z niczym więcej, prócz ciemnej celi, bez jedzenia, wody i ciepła? Zabawne. Z perspektywy urodzonych w Piekle demonów, takich jak chochliki, cierpienie zarezerwowane było dla potępionych. Wtedy uważali je za absolutnie normalne. Zastanawiał się czy to, przez co właśnie przechodził Blitzo, było tym, z czym grzesznicy mierzyli się każdego dnia swojej gównianej egzystencji.

Nic dziwnego, że ludzie tak rozpaczliwie próbowali dostać się do Nieba.

Moxxie otworzył oczy, niemal spodziewając się zastać Blitzo oglądającego telewizję w salonie albo bazgrzącego coś na jego twarzy. Choćby rysowanego chuja, wycelowanego w usta. Powitała go wyłącznie ciemność w gościnnym pokoju, który Książe Stolas użyczył jemu i Millie.

Usiadł, zapalił małą lampkę i pomyślał o tych wszystkich razach, kiedy musiał mierzyć się z niezapowiedzianymi wizytami Blitzo w mieszkaniu. Starszy chochlik nie uznawał pojęcia prywatności – ani w pracy, ani poza nią. Moxxie miał szczerze dość bycia obiektem jego drwin – czy to podczas umniejszania jego łóżkowe możliwości, czy też obwiniania o wszystkie niepowodzenia. Szef z kolei taktował to wszystko jako żarty. Wychodziło na to, że chociaż Blitzo opuścił cyrk, cyrk nigdy nie opuścił Blitzo.

Zachowywał się jak clown, niczego nie traktując poważnie. Jednocześnie… potrafił być kimś więcej, niż tylko chciwym mordercą z niewyparzoną gębą. Choć rzadko, kilka razy Blitzo postąpił jak przyzwoita osoba. To były te nieliczne przypadki, kiedy Moxxie niemal go lubił. Jak ta jedna praca w szpitalu sprzed kilku miesięcy…

 

***

– Dalej nie rozumiem, dlaczego ten gość chce śmierci tej pielęgniarki. Przecież nie miała wpływu na jego śmierć! – wyszeptał Moxxie, gdy we trójkę przemierzali korytarze ludzkiego szpitala. – Przecież nie zmusiła go podstępem, żeby przedawkował morfinę.

– W zasadzie chce jej śmierci, bo odmówiła mu, kiedy zaprosił ją na randkę czy coś takiego – wyjaśniła Millie, wzruszając ramionami.

– Poważnie? Czy mamy jakiekolwiek standardy przyjmowania zleceń? – zapytał, uderzając się dłonią w twarz.

– Oczywiście, że nie, Moxxie – parsknął Blitzo. – Standardy są dla tych, którzy kierują się regułkami w swoim nudnym, pozbawionym rozrywki życiu. Do czasu, aż w połowie zaczynają rozumieć, że zmarnowali kupę czasu, próbując być fair w świecie, który po prostu jest do bani. Czemu? Bo tutaj radzą sobie tylko oszuści i ambitni ludzie, którzy nie mają moralności i po trupach dążą do celu. Jak myślisz, dlaczego politycy, bankierzy i biznesmeni nigdy nie trafiają do więzienia za swoje zbrodnie, podczas gdy reszta świata gnije w długach i depresji?

Moxxie miał odpowiedzieć, ale wtedy rozdzwonił się telefon Blitzo. Szef jednym ruchem ręki otworzył klapkę. Na jego ustach pojawił się uśmiech.

– Tak, Loonie? – Oczy Blitzo rozszerzyły się, ale skinął głową. – Och, naprawdę? No cóż, w porządku.

– Co się stało? – zapytała Millie.

– Klient odwołał zlecenie – wyjaśnił Blitzo, rozłączając się. Millie wydęła wargi, rozczarowana, a Moxxie odetchnął z ulgą. – Najwyraźniej zdał sobie sprawę, że to głupie, aby obwiniać o śmierć przypadkową dziewczynę tylko dlatego, że nie była zainteresowana jego chujem, więc zadzwonił do Loony, żeby się wycofać.

– Całkiem nieźle to znosisz – zauważył Moxxie.

– Błagam, Moxxie, za kogo mnie masz? – Blitzo uśmiechnął się, zawracając w kierunku, z którego przyszli. – Jeśli tylko jest to możliwe, zawsze upewniam się, że kasa za nasze usługi nie podlega zwrotowi. Frajer już nam zapłacił, więc chuj mnie to, czy ta głupia suka przeżyje, czy nie.

– Łapię – mruknął Moxxie, ruszając za szefem.

Byli już blisko sali zabiegowej, w której Loona miała otworzyć portal, kiedy ktoś za nimi zawołał:

– Cześć wam!

Trójka chochlików zamarła, zanim powoli odwrócili się, by spojrzeć na zmierzającą w ich stronę blond lekarkę w okularach. Moxxie pospiesznie wsunął dłoń do tylnej kieszeni, gdzie trzymał pistolet, ledwo nabrał pewności, że pozostali również szykują się do wydobycia broni.

Gdy ludzka kobieta znalazła się w odległości dwóch stóp od nich, z uśmiechem zaplotła ramiona na piersi.

– Jesteście w samą porę. Dzieci zaczynały się martwić.

– … przepraszam? – zapytał Blitzo, unosząc brew.

– Jesteście clownami, które miały zabawić dzieci, tak? Wasza recepcjonistka w ostatniej chwili odwołała występ, ale skoro tu jesteście, zgaduję, że to bez znaczenia – powiedziała z uśmiechem lekarka. – Zgubiliście się, co? Zdarza się. Chodźmy, skrzydło dziecięce jest w tę stronę.

Trójka chochlików spojrzała po sobie, zanim z wolna ruszyli za kobietą. Millie przesunęła się do Blitzo i zapytała:

– Myśli, że jesteśmy clownami? Co teraz?

– Róbcie to, co ja – rzucił pogodnie Blitzo. Moxxie przyjrzał się oczom szefa i odkrył, że pojawiły się w nich iskierki. Coś jak oczekiwanie i podekscytowanie, aż mniejszy chochlik zaczął zastanawiać się, co chodziło mu po głowie.

– Swoją drogą, przypomnijcie mi swoją nazwę – poprosiła lekarka.

– Och, jesteśmy Super Improwizującymi Clownami – wyjaśnił Blitzo, mrugając porozumiewawczo. – W skrócie S.I.C.*

Sik? Och, łapię. Dzieci na pewno to rozbawi.

Blitzo zawtórował jej, kiedy zaczęła chichotać.

– Wiem, okej? Moxxie uważa, że to głupia nazwa, ale według mnie dobrze zapada w pamięć – wyjaśnił, szturchając mniejszego chochlika łokciem. – Co nie, Mox?

– Uch, pewnie? – odpowiedział, próbując stwierdzić, co chodziło szefowi po głowie.

Podążali za lekarką, co jakiś czas czując na sobie dziwne spojrzenia, jednak większość ludzi ich ignorowała. To okazało się miłą odmianą od krzyków, strzałów albo rzucania krucyfiksami. Nie żeby te ostatnie mogły im zaszkodzić. Byli chochlikami, nie wampirami.

Wkrótce dotarli na olbrzymią scenę w audytorium. Lekarka zwróciła się w ich stronę z uśmiechem.

– Niedługo przyprowadzę dzieci. Możecie przygotować wszystko, co będzie wam potrzebne do występu.

– Bez obaw, proszę pani – powiedział Blitzo, kłaniając się. – Dopilnujemy, by te małe gnojki śmiały się tak, że zaczniesz nas podejrzewać o rozpylenie gazu rozweselającego w wentylacji.

Skinęła głową, po czym ruszyła ku wyjściu. Moxxie westchnął i zwrócił się do pozostałych.

– Dobra, poszła sobie. Teraz możemy się stąd wydostać i…

– Jakie wydostać?! Nigdzie nie idziemy! Mamy występ! – zawołał Blitzo, wyrzucając ramiona ku górze. – Mamy tylko kilka minut, by się przygotować, ale bez obaw! Radziłem sobie w gorszych warunkach!

– Chyba sobie żartujesz, szefie! Jesteśmy zabójcami, nie clownami! – przypomniał Moxxie.

– Wyluzuj, Moxxie. Zajmowałem się tym latami, zanim wplątałem się w krwawy biznes – odparł Blitzo, obejmując towarzysza ramieniem. – Poza tym chcę zobaczyć, czy wciąż mam to coś! Oto najważniejsza zasada, o której należy pamiętać podczas występu: przedstawienie musi trwać!

– Dlaczego mam wrażenie, że moim kosztem? – zapytał śmiertelnie poważnym tonem.

– Nie! Oczywiście, że nie – zapewnił Blitzo. Zakaszlał w rękaw, choć dla Moxa zabrzmiało to raczej jak przytłumione „może trochę”. – Tak czy siak, zaczynajmy!

 

***

Nie minęło dużo czasu, zanim przybył tłum dzieci, podekscytowanych możliwością obejrzenia występu, który przygotowano dla nich w tym miesiącu. Gdy wszyscy zajęli miejsca, światła zgasły, a podekscytowane maluchy zaczęły szeptać między sobą. Fanfary i bębny rozbrzmiały, a reflektory rozświetliły środek kurtyny.

– Panie i panowie! Dzieci w każdym wieku! Psiaki i kociaki! Przywitajmy gromkimi brawami grupę Super Improwizujących Clownów!

Niewielka eksplozja fajerwerków i dym, który wypełnił scenę, wprawiły dzieci w zachwyt. Blitzo wyskoczył zza kurtyny, zrobił piruet, po czym wyrzucił ręce ku górze. Promienny uśmiech rozjaśnił jego twarz, gdy dzieci zaczęły energicznie klaskać. Millie i Moxxie wślizgnęli się na scenę na kolanach, rozkładając ramiona i szeroko się uśmiechając.

– Dziękuję! Dziękuję! Cześć, dzieciaki! Jestem bajecznym, niesamowitym i wciąż samotnym – porozumiewawczo mrugnął do chichoczących pielęgniarek – jedynym i niepowtarzalnym Blitz-o!

Moxxie cudem nie skręcił sobie karku, zbyt gwałtownie odwracając się w stronę szefa, gdy usłyszał jak ten wypowiada swoje imię. Blitzo nigdy wcześniej tego nie robił, od zawsze utrzymując, że „o” jest nieme. Millie wyglądała na równie zszokowaną, jednak żadne z nich nie miało czasu, żeby się nad tym zastanowić, bowiem nagle wylądowali w jego objęciach.

– A oto moi cudowni towarzysze: Millasek Głuptasek oraz Moxxiaczek Misiaczek! We trójkę tworzymy S.I.C!

Oczywiście najmłodsi wybuchli śmiechem, słysząc inicjały. W odpowiedzi Blitzo jedynie wzruszył ramionami i wskazał na dzieci:

– Przygotowaliśmy dla was wielkie przedstawienie, dzieciaki! Śmiejmy się! Wzdychajmy! Bójmy tak bardzo, aż popuścimy! Tak więc naprzód!

 

***

Moxxie wiedział o cyrkowej przeszłości Blitzo, ale nie podejrzewał, jak dobry ten się okaże. Publiczność jadła mu z ręki, chłonąc występ za występem. On i Millie asystowali na wszystkie sposoby – podczas żonglowania piłą, kijem z kolcami, wodnymi balonami, kulą do kręgli czy płonącym toporem (a więc całą bronią, którą zabrali, by wykonać pierwotne zdanie). Słuchali żartów, przez które nawet Moxxie nie mógł powstrzymać śmiechu.

Znalazło się również miejsce dla niego i jego żony. Millie wykorzystała swoje umiejętności do ciskania nożami, by przygwoździć go do ściany – ku jego przerażeniu, ale tłum wiwatował, gdy wprawnie trafiała w odpowiednie miejsca. Później Moxxie został celem, w który dzieci miały trafić wypełnionymi wodą balonami, by wygrać nagrody (jedną z figurek ich trójki, które zawsze tworzył szef). Na koniec Blitzo przejechał na monocyklu po rozwieszonej wzdłuż sali linie, podczas gdy Moxxie siedział na jego ramionach. Wciąż nie potrafił uwierzyć w przewrót, który zrobił szef; sam trzymał się jego rogów tak rozpaczliwie, jakby od tego zależało jego życie.

Kiedy przedstawienie dobiegło końca, zarówno dzieci, jak i dorośli, zaczęli klaskać, a trzy chochliki kłaniały się publiczności, szczerząc się w uśmiechu. Najmłodsi poprosili o autografy, wciąż powtarzając, jak wspaniały był występ. Moxxie czuł ciepło w sercu, widząc szczęśliwe dzieci, podczas gdy Millie tuliła każde z nich. Nigdy wcześniej nie słyszał tak wielu komplementów – ani od ludzi, ani demonów – przez co wywołana słowami radość niemal doprowadziła go do łez.

Blitzo oczywiście spotkał się z największym zainteresowaniem. Dzieci prosiły go o zdjęcia i tworzyły jego rysunki. Szef znosił to z uśmiechem, zachowując się jak na artystę przystało. Niektóre dzieci polubiły go do tego stopnia, aż zaczęły deklarować, że w przyszłości pragnął stać się równie zabawne, co i on. Blitzo wydawał się mieć prawdziwe łzy w oczach, kiedy machał maluchom na pożegnanie.

Udając, że dobrze wiedzą, gdzie znajduje się wyjście, cała trójka popędziła do drzwi, w SMS-ie nakazując Loonie użycie księgi, by sprowadzić ich z powrotem. Ledwo do tego doszło, Moxxie poszedł prosto do swojego biura i z jękiem opadł na krzesło. Bolało go całe ciało, zaś on sam marzył wyłącznie o powrocie do domu i długim prysznicu.

Millie podeszła do niego i ucałowała w policzek.

– Wiesz co? To był najzabawniejszy dzień, jakiego doświadczyliśmy w pracy.

– Tak – przyznał z uśmiechem. – Miło było widzieć szczęście tych wszystkich dzieci.

– Mam wrażenie, że więcej od nich śmiał się tylko szef – zauważyła Millie, ruszając ku wyjściu z biura. – Idę po kawę. Chcesz?

– Ze śmietanką i cukrem – powiedział, ruszając za nią. Chciał sprawdzić, co robi Blitzo po tak nietypowej zmianie planów.

Podchodząc do biura szefa, zauważył, że drzwi są otwarte, więc po prostu wszedł do środka. Blitzo spoglądał na dziecięcy rysunek, na którym jego podobizna tańczyła wokół wyrzucających w powietrze konfetti maluchów. Na jego twarzy gościł uśmiech, jednak spojrzenie okazało się smutne.

– Sir? – Moxxie spróbował ściągnąć na siebie uwagę Blitzo. – Chciałem tylko powiedzieć… że byłeś niesamowity.

– Dzięki. Dobrze wiedzieć, że wciąż mam wyczucie. Ugh, mój ojciec przewróciłby się w grobie, gdybym nie zdołał rozbawić kilku umierających na raka zasmarkańców – parsknął Blitzo. Odwrócił się do cyrkowego plakatu, który zawsze wisiał w jego biurze, po czym westchnął. – Wiesz, trochę tęsknię za tamtym życiem. Tak bardzo skupiłem się na faktycznym zabijaniu ludzi, że zapomniałem jak lubiłem, kiedy umierali ze śmiechu.

– Sir, jeśli to nie problem… Dlaczego z tym skończyłeś? – zapytał Moxxie. Blitzo zamarł. – Wyglądałeś na naprawdę szczęśliwego podczas występu. Skoro tak, dlaczego porzuciłeś cyrk, by zacząć zabijać na zamówienie?

Kiedy Blitzo powoli się odwrócić, Moxxie zobaczył coś, czego nigdy wcześniej u niego nie widział: szczery smutek. Jasne, czasami udawał, że szlocha. Próbował nawet oszukiwać, że się smuci, w rzeczywistości trzymając cebulę w rękawie. Jednak tym razem Moxxie naprawdę mógł dostrzec bijący od szefa żal.

Blitzo z westchnieniem opadł na krzesło,  po czym zwrócił się w stronę Moxxiego.

– Powiedzmy, że wydarzyło się coś, przez co przestałem mieć z tego frajdę. A teraz zabierz Millie i wypad.

– Szefie? – Moxxie przechylił głowę.

– Mówię, że macie resztę dnia wolną. Wiem, że jesteście zmęczeni, więc korzystajcie, póki mam dobry nastrój – powiedział Blitzo, machając ręką.

Moxxie zawahał się, przez chwilę chętny naciskać, ale powstrzymał się i popędził do żony, by przekazać jej dobre wieści.

 

***

Ujrzenie Blitzo w tak szczerym wydaniu sprawiło, że Moxxie zaczął zastanawiać się, czy ten ukrywał swoje prawdziwe „ja”. Czy ten głośny, wstrętny dupek, był tylko sposobem na radzenie sobie z tym, co działo się w jego wnętrzu.

Czymś, co było zepsute. W końcu trwali w Piekle.

Piekło roiło się od zepsutych istnień.

– Nie możesz spać, skarbie? – Moxxie obejrzał się na drugą stronę łóżko. Millie rzuciła mu zmęczone spojrzenie i uśmiechnęła się. – Zwykle nie oddychasz tak głośno, kiedy śpisz.

– Po prostu myślałem nad tym, jak trzyma się Blitzo – wyjaśnił, wzdychając ciężko. – Ja tutaj śpię w ciepłym łóżku, podczas gdy on jest całkiem sam, ranny i posiniaczony.

Millie podniosła się, by móc ułożyć dłonie na ramionach męża.

– Blitzo jest silniejszy niż się wydaje, kochanie. Znajdziemy go i wyrwiemy z tego kurwidołka.

Moxxie potaknął.

– Wiesz, przypomniałem sobie to nasze przedstawienie dla dzieci w szpitalu. To był jeden z nielicznych razów, kiedy Blitzo nie zachowywał się jak samolub.

– Myślę, że jest milszy niż sądzisz, słońce – stwierdziła Millie, otaczając męża ramionami. – Zwłaszcza biorąc pod uwagę to, co wydarzyło się dzień później.

Moxxie uniósł brew.

– Co masz na myśli?

– Poszedłeś wtedy po lunch, więc tego  nie widziałeś, ale…

 

***

Millie często zdarzało się słuchać krzyków z biura szefa. Nigdy nie należał do najsubtelniejszych osób i lubił zachodzić innym za skórę. Niezliczone kłótnie z Moxxiem były tego doskonałym przykładem. Jednak te krzyki wydawały się inne. Tym razem to Blitzo wydzierał się na klienta, kimkolwiek ten był, przez co Millie nie mogła cieszyć się swoim obiadem w spokoju.

Zsunęła się z krzesła i wróciła do lobby, gdzie Loona żuła kawałek suszonej wołowiny, przerzucając strony najnowszego Miesięcznika Piekielnego Ogara.

– Co tam się dzieje? – zapytała ją Millie.

Loona wzruszyła ramionami. Nawet nie zerknęła znad swojego czasopisma.

– Nie wiem. Wygląda na to, że klient zdenerwował Blitzo.

– To musi być niezły klient, skoro aż tak się wydziera – zauważyła Millie, słysząc słowa, które nawet dla niej okazały się zbyt wulgarne. – Kto to jest?

– Ten gość z wczoraj – wyjaśniła Loona.

– Myślałam, że się wycofał?

– Tak, ale najwyraźniej ma nowy pomysł na zemstę. – Loona wzruszyła ramionami. – Nie jestem pewna jaki, ale… 

BANG! BANG! BANG! BANG!

Słysząc strzały, Millie dobyła noży i popędziła do biura. Była gotowa na najgorsze, ale rozluźniła się, widząc szefa stojącego nad niebieskawym demonem, uboższemu o połowę twarzy. Wściekły Blitzo oddał jeszcze trzy strzały, zanim odrzucił pistolet na bok.

– Loona!

– Taa? – odpowiedziała bez większego zaangażowania.

– Wywal tę kupę gówna tam, gdzie zwykle – rozkazał Blitzo, wracając do swojego biurka.

– Jak chcesz – mruknęła Loona, wlekąc martwe ciało i zostawiając za sobą krwawy ślad.

Millie uniosła brwi, po czym zwróciła się ku klepiącemu coś na klawiaturze Blitzo.

– Hm, co się stało?

– Dupek chciał spalić szpital. Powiedział, że zemści się, zabijając wszystkich pracowników i pacjentów, łącznie z pielęgniarką z wczoraj – wyjaśnił Blitzo, biorąc łyk kawy. – Pokłóciliśmy się o cenę, bo w końcu to sporo ludzi do zabicia. Był skąpym dupkiem. Zastrzeliłem go. Koniec pieśni. 

 Millie z wolna przeniosła spojrzenie na rysunki, które dzień wcześniej dzieci podarowały Blitzo po występie. Dobrze ukryte, chociaż bystre oko wciąż mogło je dostrzec. Ogarnięta nagłym przeczuciem, zapytała:

– Jesteś pewien, że to wszystko?

Blitzo przerwał pisanie. Jego brwi powędrowały ku górze.

– Sugerujesz coś, Millie?

Chichocząc, potrząsnęła głową i powoli się odwróciła.

– Nie. Absolutnie nic. 

 

*** 

– … nie chciał zabijać dzieci – uświadomił sobie Moxxie.

– Tak. – Millie zachichotała. – To znaczy jasne, już wcześniej zabijaliśmy dzieci, ale myślę, że Blitzo nie potrafiłby zabić tych, które sprawiły, że szczerze się wtedy uśmiechnął.

– Najwyraźniej jest w nim więcej dobra, niż początkowo sądziłem – przyznał Moxxie. Uśmiechnął się, chwytając żonę za ręce. – I właśnie dlatego mu pomożemy.

Połączeni w pocałunku, razem opadli na poduszki.

_________

*S.I.C. –  Dodam, że w oryginale nazwa wymyślona przez Blitzo nawiązywała do I.M.P., jednak po przełożeniu żart nie miałby sensu. ;P

Share:

8 listopada 2022

Helluva Boss: Ocalić Blitzo – Księga [The Book – tłumaczenie PL] [+18]

  

Autor: TalosLives
Tłumaczenie: Nessa

Notka od tłumacza: Dla Blitzo – szefa I.M.P. – kilkudniowe nieobecności były normą. Zwykle robił wtedy coś szalonego, co najpewniej miało wpakować go w kłopoty. Właśnie dlatego jego podwładni nigdy nie zwracali na to uwagi, planując po prostu okrzyczeć go, kiedy wróci. Dopiero po dziewięciu dniach nieobecności zaczynają podejrzewać, że ich szefa spotkało go coś niedobrego.
Obawy potwierdza jedno proste, zasłyszane przez telefon zdanie: „Mamy twojego szefa”.


SPIS TREŚCI:

III. Księga (Obecnie czytane)

...

Ilekroć ojciec wysyłał straż, by sprowadzić Octavię do domu, irytowała ją jego nadopiekuńczość. Naprawdę, jej ostatnio chłopak wciąż dochodził do siebie na oddziale psychiatrycznym po tym, co tata zrobił mu za zerwanie z nią. Jednak kiedy wysyłał „cienistych strażników”, wiedziała, że działo się coś niedobrego. Cieniści strażnicy jej ojca byli nie tylko jednymi z najlepszych, ale wręcz uważano ich za rywali elitarnych strażników niektórych szlachetnych Rodów Upadłych. Ojciec delegował ich wtedy, gdy działo się coś wyjątkowo okropnego, więc nawet nie próbowała się z nimi kłócić, kiedy przybyli zabrać ją do domu.

Już kiedy znalazła się na dziedzińcu, nabrała pewności, że sprawy mają się gorzej niż przypuszczała. Strażnicy byli uzbrojeni i poruszali się w oddziałach pięcioosobowych. Członkowie Legionów ojca ustawili się na swoich pozycjach na wypadek ataku wroga. Aktywowano magiczne mechanizmy obronne sprzed tysięcy lat. Sprawy wyglądały tak poważnie tylko w Dniu Oczyszczenia.

Pierwszym, co zrobiła po wejściu do pałacu, było odnalezienie ojca. Przebiegła przez kolejne sale, mając nadzieję, że wszystko jest w porządku, a rodzice są bezpieczni. Na szczęście znalazła go, przeglądającego księgę i – ku jej zaskoczeniu – rozmawiającego z Millie i Moxxiem z I.M.P.

Rozmowa urwała się wraz z jej przybyciem, kiedy Stolas rzucił się ją uściskać.

– Tu jesteś. – Spojrzał jej prosto w oczy. – Octavio, musisz odpowiedzieć mi jasno i bez wahania. Czy zauważyłaś, by ktoś dziwny cię dzisaj śledził?

– Nie – odparła. Miała ochotę dodać coś złośliwego, ale powstrzymała ją troska w spojrzeniu ojca.

– Dostałaś jakieś dziwne wiadomości, SMS-y albo groźby?

– Nie. – Octavia zrzuciła jego dłonie z ramion. – Co się dzieje, tato? Czemu wszyscy zachowują się, jakby zaczął się Armagedon?

– Nie jest aż tak źle, ale obawiam się, że… stało się coś niedobrego – wyjaśnił  z ciężkim westchnieniem Książę Stolas. – Blitzo został porwany dziewięć dni temu. Zrobili mu… naprawdę straszne rzeczy i chcą dostać Grymuar w zamian za jego życie.

Oczy Octavii rozszerzyły się, kiedy przypomniała sobie jak Loona wypytywała, czy ktoś widział jej ojca. Zapewniała przy tym, że wszystko w porządku, ale już wtedy Octavia podświadomie czuła, że coś jest nie tak.

W takich chwilach wolałabym się mylić.

Nic dziwnego, że ojciec był w to zamieszony – przez księgę czy też nie. Wiedziała, co czuł do szefa zabójczych chochlików i miała co do tego mieszane uczucia. Octavia potrzebowała lat, by pojąć, że rodzice tak naprawdę wcale się nie kochali, a kiedy odkryła, że wzajemnie się zdradzają, rozpoczęła nastoletni bunt. Zajęło jej trochę czasu i kilka rodzinnych rozmów, by zrozumieć, że choć nie darzyli się miłością, wciąż o siebie dbali. Co ważniejsze, nie przestali jej kochać. Wciąż byli rodziną – trochę dziwną, ale jednak.

Gdy tata zaczął sypiać z Blitzo, nie myślała o tym zbyt wiele. Wtedy jednak ojciec zakochał się w chochliku, czyniąc sytuację dziwniejszą niż do tej pory. Octavia nie miała nic przeciwko chochlikom jako takim, ale Blitzo miał trudny charakter. Nie miała pojęcia, co takiego ojciec widział w tym gościu, ale najwyraźniej sprawiało, że był szczęśliwy, a to dobrze o nim świadczyło. Co więcej, ona i Loona zaprzyjaźniły się już przy pierwszym spotkaniu. Dziwaczna więź ich ojców jedynie dodatkowo je do siebie zbliżyła. Może pewnego dnia miały zostać przyszywanymi siostrami, jeśli związek tej dwójki okazałby się aż tak poważny.

– Jak źle to wygląda? – zapytała, próbując przygotować się na najgorsze.

– Biorąc pod uwagę dowody i istnieje możliwość, że tym, który porwał Blitzo, może być Upadły.

Kurwa. To źle brzmiało. Do Upadłych należały pierwsze anioły, które Lucyfer poprowadził podczas powstania przeciwko Bogu. Członkowie Goecji narodzili się w Piekle na długo po przybyciu Upadłych, co doprowadziło do Wojny Demonów we wczesnych latach, zanim Lucyfer został władcą. Co więcej, choć demony Goecji liczyły sobie więcej członków, Upadli dysponowali o wiele potężniejszą mocą. Uzgodniono więc, że Lucyfer będzie rządził całym Piekłem, przyjmując miano króla, podczas gdy Upadli i Goetia otrzymali różne pozycje, aby utrzymać Piekło w ryzach.

– Jak mogę pomóc? – zapytała z determinacją.

– Sądzę, że w tej chwili pewna osoba potrzebuje przyjaciela – zauważył Stolas. Oczy Octavii rozszerzyły się. – Jest w twoim starym pokoju, na trzecim piętrze zachodniego skrzydła. Jeśli będziecie czegoś potrzebować, poproś służbę.

Skinęła głową, po czym wyszła. Choć jakaś jej cząstka chciała pomóc z uratowaniu Blitzo, Octavia wiedziała, że bardziej przyda się przyjaciółce. Popędziła do swojego starego pokoju, który zajmowała jako mała dziewczynka. Odkąd przeniosła się w nowe miejsce, pełnił funkcję pokoju gościnnego.

Po dotarciu do celu, Octavia zaczerpnęła tchu i powoli otworzyła drzwi. Pokój wyglądał pusto, wyposażony wyłącznie w podstawowe meble, takie jak łóżko czy komoda. Loona po prostu wpatrywała się w niemal pełny księżyc na niebie. Octavia powoli podeszła do przyjaciółki, w milczeniu przyłączając się do wspólnego oglądania. Żadna z nich nie odezwała się aż do momentu, w którym sama zdecydowała się przerwać ciszę.

– Rozważasz nocne wycie?

– Może – odparła Loona. Jej ton był pozbawiony emocji. Oczy za to zdradzały strach, smutek i ból. Rzadko widywało się taką mieszankę emocji w przypadku Loony, o ile nie znało się jej tak dobrze jak Octavia, choć nigdy dotąd nie okazywała ich aż tak otwarcie. – Nie zdecydowałam jeszcze, czy wyć ze smutku, czy ze złości.

– Słyszałam, że niektóre ogary potrafią robić jedno i drugie jednocześnie — powiedziała Octavia, opierając się na szponach.

– Niektóre ogary są głupie – mruknęła Loona, krzyżując ramiona. Powoli zwróciła się do obserwującej ją Octavii. Przymknęła oczy i odwróciła się. – Chcę, żeby tata wrócił.

– Wróci – zapewniła Octavia. Położyła obie dłonie na ramionach przyjaciółki. – Mój ojciec to dupek, ale dba o tych, którzy są dla niego ważni. Jest inteligentny i potężny. Twoi współpracownicy również. W piątkę zdołamy uratować twojego tatę.

– Nie mówiłam na niego w ten sposób od dawna… – przyznała Loona, przyciskając łapy do twarzy. – Teraz robię to równie często, co i łapię oddech.

– Czy to coś złego? – zapytała Octavia. – Wiem, że udajesz przed wszystkimi, ale to niepotrzebne.

– Nie zrozumiesz – burknęła Loona, przechadzając się po pokoju. Octavia podążyła za nią, aż obie zajęły miejsce na łóżku. – Ogary nie mogą okazywać słabości. Nie mogą się do nikogo przywiązać. Tak po prostu jest.

– Czy to naprawdę tak wygląda, czy może tak działało stado, które zostawiło cię na pewną śmierć? – zapytała, obojętna na spojrzenie, które otrzymała w zamian. Loona jej nie przerażała. Wiedziała, że jej groźby nie niosą ze sobą niebezpieczeństwa. – Wiem, że poznanie prawdy o rodzinie było dla ciebie ciosem, ale to nie powód, by zachowywać się w ten sposób.

– Powiedziała księżniczka, która ma dwójkę kochających rodziców.

– Kochają mnie, ale nie siebie. Jedno z nich pieprzy się z twoim ojcem raz w miesiącu – przypomniała, przewracając oczami. – To nie jest normalne. Nic w Piekle takie nie jest. Pozostaje nam tylko dbać o to, co jest dla nas cenne. – Zmierzyła Loonę wzrokiem. – Masz ojca, który ocalił cię od śmierci, kiedy byłaś szczeniakiem. Widziałam te wszystkie zdjęcia z twojego dzieciństwa. A tata opowiadał mi historie, którymi lubi dzielić się Blitzo. Wygląda na to, że byłaś kochanym dzieckiem, póki nie poznałaś prawdy o rodzinie… Cóż, zgaduję, że to wyjaśnia, dlaczego postępujesz się w ten sposób. Nawet to, dlaczego czasami względem innych zachowujesz się jak suka. Zwłaszcza względem Blitzo.

Loona przycisnęła kolana do piersi i zamknęła oczy. Choć próbowała ukryć łzy, Octavia zdołała je dostrzec. Obejmując przyjaciółkę ramionami, wyszeptała:

– To twój ojciec, Loono. Okazywanie uczuć jest w porządku i nie świadczy o słabości. Sama to robię, choć tata tak często mnie zawstydza Skończ z głupim udawaniem twardszej niż jesteś i po prostu bądź sobą. Zwłaszcza teraz.

Tyle wystarczyło, by Loona wtuliła się w jej pierś i zaczęła płakać. Octavia obejmowała ją, podczas gdy koszulkę moczyły jej łzy dziewczyny, która nade wszystko pragnęła powrotu ojca.

Wróci – obiecała sobie. Płacz ustanie, kiedy w końcu go odnajdą. 

 

***

Moxxie czuł wdzięczność, widząc jak poważnie i profesjonalnie zachowywał się Książę Stolas. To było coś zupełnie innego od szaleństw, które widywał w biurze. Mimo wszystko chochlik wolał regularnie wyrywać sobie włosy, jeśli to oznaczałoby powrót Blitzo.

Wraz z Millie skupiał się na magicznie stworzonym przez księcia hologramie miasta, próbując stwierdzić, dokąd porywacze mogli zabrać jego szefa. Stolas przeglądał rejestry połączeń, które chwilę wcześniej przekazali mu Cienie.

Sapiąc, książę odrzucił je na bok.

– Telefon na kartę. Wiedziałem, że to nie będzie takie proste. – Przycisnął szpony do biurka, zanim zdecydował się spojrzeć na parę chochlików. – Jesteście pewni, że żadne z was nie rozpoznało głosu?

– Nie. – Moxxie potrząsnął głową. – Loona też. Blitzo brzmiał, jakby wiedział kto to, bo spanikował na myśl, że porywacz miałby dostać księgę. On z kolei wydawał się znać ciebie, bo powiedział, że – przełknął ślinę – lubisz czerwone fiuty?

Książę Stolas uniósł brwi i potarł podbródek.

– Hmm… Więc to ktoś, kogo znamy Blitzo i ja. Albo kto dobrze zna mnie. Wiedział również o istnieniu Grimuaru, co ogranicza liczbę podejrzanych.

– Czy to naprawdę takie złe? – zapytała Millie, wpatrując się w tajemniczą księgę. – To tylko jedna z wielu książek z zaklęciami, tak?

Stolas parsknął, zanim magicznie sprawił, by wolumen zmaterializował się w jego dłoniach.

– Zdecydowanie nie, Millie. Grymuar Światów to jeden z najpotężniejszych, najbardziej niebezpiecznych przedmiotów na Świecie, w Niebie czy Piekle. Istnieją tylko trzy egzemplarze. Jednym dysponuję ja, drugim Niebo, a trzeci ukryto gdzieś w świecie śmiertelników, ale wzmianki o nim zaginęły w czasach panowania Salomona nad Izraelem. Potężne zaklęcia to jedno, jednak przede wszystkim zawarto w niej wiedzę i moc zdolną otworzyć portal w czasie i przestrzeni. I to nie tylko do świata żywych. Do każdego, który istnieje.

– Jej! My używaliśmy jej, by dostać się do jednego świata. Są inne? – Oczy Millie zabłysły przy tym pytaniu. 

– Tak. Teoretycznie pozwala podróżować przez inne światy, linie czasowe, wymiary, niebiosa i piekła inne niż te, które znamy. Ja ograniczyłem się do naszej rzeczywistości i świata żywych. Przemieszczanie się przez czas i przestrzeń jest niebezpieczne, choć daje nieskończone możliwości. Tyle że igrając z nimi, ryzykujesz doświadczenia wykraczające poza definicję szaleństwa, jak niechciani goście z innych wymiarów albo rozpad zderzających się światów na atomy – wyjaśnił z ciężkim westchnieniem Książę Stolas. – Moim zadaniem jest dopilnowanie, by Piekła nie spotka żaden z tych problemów. Że nasz wymiar pozostanie w równowadze, bez kosmicznych problemów i ingerencji sił z zewnątrz. Już samo to jest niebezpieczne, ale przez lata uczono mnie, jak korzystać z tej mocy tak, bym mógł spełnić swoją rolę. Poznałem również… kilka sztuczek.

– Zaraz. Ta rzecz może zabrać nas do innego świata, tak? – zapytał Moxxie. Jego oczy się rozszerzyły. – Nawet… do Nieba?

– Tak, ale nigdy nie sprawdziłem tego osobiście. I tak by mi na to nie pozwolono. Dobrze panuję nad księgą, ale Niebo opanowało tę sztukę o wiele lepiej. Nieważne jak bym się starał, powstrzymaliby mnie. Dla nich to tak, jak opędzić się od muchy – mruknął Stolas. – Udało mi się dotrzeć tylko do Czyśćca.

– Byłeś w Czyśćcu?! – zapytały z podziwem chochliki.

Chodziło o miejsce między Niebem a Piekłem, dokąd trafiały dusze ani na tyle złe, by je potępić, ani na tyle dobre, by doświadczyć zbawienia. Pozostawały tam do czasu ostatecznej próby, która decydowała o ich losie. To była neutralna ziemia, należąca zarówno do demonów, jak i aniołów. Poza tym wstęp mieli tam tylko nieliczni, o ile nie próbowali zakłócać spokoju.

– O, tak. Mam tam kilku dobrych znajomych – wyjaśnił Książę Stolas. Zaczął krążyć wokół stołu, nie przerywając czytania księgi. – Tam raz w miesiącu spotykamy się z Metatronem.

… co?

– Co? – rzucili jednocześnie Moxxie i Millie. Nie wierzyli własnym uszom; ich rozwarte szczęki sięgały niemal do ziemi.

W Niebie istniało zbyt wiele aniołów, by spamiętać wszystkie, ale niektóre znało się przez samo to, czym zasłynęli: Michała, Rafała, Gabriela i tak dalej. Metatron również do nich należał, chociaż większość znała go tylko z legend. Powiadano, że milion par oczu pokrywało jego ciało. Miał równie wiele ust, zaś każde z nich władały innym językiem. Podobno był jednym z najwyżej postawionych aniołów, jako Głos Boga dorównując samemu Michałowi – dowódcy Niebiańskiej Armii. Niektórzy nazywali go Królem Aniołów, zdolnym w mgnieniu oka unicestwić wroga.

– S-spotykasz się z aniołem?! Sir, czy to nie zdrada?! – zaniepokoił się Moxxie.

– Sam Bóg i Lucek wyrazili na to zgodę – wyjaśnił ze śmiechem Książę Stolas, zbywając temat machnięciem ręki. Millie nie powstrzymała parsknięcia, słysząc jak wypowiadał się o władcy Piekła.

– A-ale czemu? – zapytał Moxxie. Dlaczego liderzy dwóch przeciwnych stron w walce o ludzkie dusze miałoby się zgodzić, by ich najbardziej zaufani doradcy współpracowali? To nie miało najmniejszego sensu.

Wszyscy wiedzieli, że Niebo i Piekło dążyły do ponownego starcia i zapowiedzianego Dnia Sądu. Większość wierzyła, że Niebo ponownie wygra – w końcu Bóg był wszechmogący. Mimo wszystko niektórzy zagorzali zwolennicy wierzyli, że istnieje sposób na pokonanie Najwyższego i jego armii. Moxxie, zadeklarowany domator, starał się trzymać z daleka od takich tematów i na szczęście Blitzo wyznawał podobną zasadę przy prowadzeniu firmy. Kilku klientom jasno wyjaśnił, że nie zamierza angażować się w wojnę i woli trzymać się od niej z daleka.

Książę Stola powiódł wzrokiem dookoła, po czym pstryknął palcami. Fioletowa fala energii rozeszła się po pokoju i zniknęła. Para chochlików przełknęła ślinę, czując na sobie poważne spojrzenie lśniących czerwienią oczu.

– To, co zamierzam wam powiedzieć, jest ściśle tajne, ale wierzę, że będziecie milczeć. Mówię o tym tylko i wyłącznie dlatego, że może mieć jakiś związek z pojmaniem Blitzy’ego. Jeśli piśniecie choć słówko na ten temat komuś spoza tego pokoju, sprowadzę samego Cerberusa, by ucztował na własnych kościach, a później je wysrał, kiedy już pozbędzie się resztek waszych ciał.

Moxxie i Millie skinęli głowami. Udali, że zamykają usta na zamek.

Stolas z westchnieniem podszedł do okna i przycisnął dłoń do szyby.

– Jak dobrze wiecie, Piekło jest przepełnione. To powód dla którego od prawie pięciuset lat regularnie doświadczamy Dnia Oczyszczenia. Nie macie za to pojęcia, że Niebo doświadcza tego samego problemu, tyle że u nich występuje on od niedawna.

– Chwileczkę. To znaczy, że w Niebie wybijają własnych ludzi? – zapytała z niedowierzaniem Millie. – Czy może to demony organizują własne Dni Oczyszczenia? Jeśli to drugie, gdzie mogę się zapisać?

– Nie, jeszcze nie jest aż tak źle. Dlatego chcą rozwiązać problem tak szybko, jak to możliwe.

– Więc zarówno Niebo, jak i Piekło są przepełnione, ale to nas wybijają raz do roku?! Co za głupota! – warknął Moxxie.

W takich okolicznościach stracił kilku dobrych znajomych. Niewiele brakowało, by sam został jedną z ofiar, kiedy Blitzo wysłał go z przesyłką, a rozpoczęcie Dnia Oczyszczenia przyspieszono bez wcześniejszej zapowiedzi. Prawie wtedy zginął, ale udało mu się ujść z życiem. Ledwo. To był jeden z tych nielicznych przypadków, kiedy Blitzo zamiast pretensji z dupy, ze łzami w oczach błagał go o wybaczenie. Moxxie nie miał mu tego za złe. W końcu nikt nie mógł przewidzieć, że do tego dojdzie, ale i tak wykorzystał okazję, by wymóc na szefie podwyżkę.

– Tak, ale obawiam się, że nic na to na razie nie poradzimy – burknął Książę Stolas, potrząsając głową. – Pierwotnie Piekło powstało, żeby złe dusze zostały ukarane i mogły odpokutować swoje grzechy, a ostatecznie zostać dopuszczone do Nieba. Niestety, obecnie władza woli, żeby grzesznicy zostali w Piekle – albo z własnych pobudek, albo czystej złośliwości. To oni odgrywają istotną rolę w tym, że potępieni pozostają potępionymi. Nie doświadczyliśmy żadnego odkupienia od 1860. To dlatego córka Lucyfera próbowała ratować duszę tym swoim Szczęśliwym Hotelem.

– Myślałam, że to Hazbin Hotel – zauważyła Millie, drapiąc się po głowie.

– Wszystko jedno. – Książę Stolas wzruszył ramionami. – Tak czy siak, zarówno Niebo, jak i Piekło są przeludnione. Problemem są ludzie. Doprawdy, mnożą się bardziej niż króliki. Pomysł Charlie mógłby być dobry i życzę jej jak najlepiej, ale ma marne szanse. Wciąż nie rozumiem, dlaczego Lucyfer jej na to pozwala, ale może faktycznie widzi w tym potencjał. Chociaż dalej sądzę, że mógłby powiedzieć jej o naszym projekcie. Chodzi o to, że wyższe instancje Nieba i Piekła uważają, że jedynym sensownym rozwiązaniem byłoby stworzenia nowych światów. To tajny projekt, nad którym pracowaliśmy. Poza wami, niewielu o tym wie.

– Chcecie stworzyć nowe Niebo i Piekło – zapytał Moxxie, unosząc brwi. – Czy to w ogóle możliwe?

– Z Grymuarem Światów? Nie. Z dwoma? Tak – odparł Stolas z uśmiechem. – W ten sposób próbujemy ocalić nasze domy. Ja i kilka innych osób współpracujemy z Metatronem. Staramy się stworzyć nowe Niebo i Piekło, do których moglibyśmy przenieść połowę populacji, by uniknąć kolejnych Dni Oczyszczenia. Oczywiście na to trzeba czasu, poza tym moce ksiąg są zależne od układu gwiazd i planet. Właśnie dlatego działamy tylko podczas pełni. Wtedy moc jest najpotężniejsza. Proces ciągnie się latami i jesteśmy w połowie drogi do jego zakończenia.

– To wyjaśnia, dlaczego potrzebowałeś księgi podczas każdej pełni – przyznał Moxxie. – Tylko po co te wszystkie sekrety? I dlaczego aniołowie się na to godzą?

– Nie wszystkie anioły nas nienawidzą, Moxxie. Nie bez powodu Bóg pozostawił potępionym możliwość pójścia do Nieba. Niektórzy naprawdę chcą nam pomóc. Jednak część aniołów i demonów nie tylko uważa współpracę za odrażający pomysł, ale wręcz woleliby, by druga strona została doszczętnie zniszczona. Niestety, polityka wszędzie działa tak samo. Po każdej ze stron istnieją wpływowe osobistości, które życzyłyby sobie upadku projektu, gdyby się o nim dowiedziały.

– … na przykład pozyskując kluczowy element w formie okupu – uświadomił sobie Moxxie.

– Dokładnie. – Stolas warknął. – Z pomocą księgi ktoś mógłby nie tylko zrujnować całą naszą pracę, ale też zaognić konflikt między Niebem a Piekłem.

Moxxie poczuł, że robi mu się niedobrze. Żona otoczyła go ramionami, próbując pocieszyć, kiedy pozieleniał. Ocalenie Blitzo, który już i tak był w okropnym stanie, to jedno. Teraz jednak mieli dodatkowo powstrzymać wojnę?

– Czemu moje życie musi być tak skomplikowane? – zapytał sam siebie.

– Posłuchaj, zapomnij o wojnie, książce i całym tym bałaganie – powiedziała Millie, próbując nadać rozmowie właściwy kierunek. – Po prostu musimy znaleźć Blitzo. Znajdziemy go i nakopiemy porywaczom. Proste.

– Tak, ale nie wiemy, gdzie on jest. Nie mamy żadnych przydatnych wskazówek. Gdyby zostawił nam jakąś wiadomość albo coś, dzięki czemu moglibyśmy prześledzić jego kroki… Zaraz! – krzyknął Moxxie, wyjmując telefon.

Szybko wszedł na Voxagram, znalazł profil szefa i spojrzał na jego ostatnie zdjęcie – to samo, w opisie którego Blitzo narzekał na niechcianego gościa w kadrze.

(źródło: KLIK)

– Patrzcie! – Moxxie pokazał zdjęcie pozostałej dwójce. – To ostatnie zdjęcie, które zrobił. Widzicie, jak ten chochlik szlachtuje innego chochlika? Wcześniej nie zwróciłem na niego uwagi, ale wygląda jak zabójca albo najemnik. Może być w to zamieszany albo przynajmniej coś wie!

– Cóż, to nasz najlepszy trop. Jutro go sprawdzimy. Wyślę Grimbeaka, żeby dowiedział się, kim jest ten chochlik – powiedział Książę Stolas, po czym ziewnął. – Do tego czasu spróbujmy się przespać i miejmy nadzieję, że Blitzy wytrzyma jeszcze trochę. 

 

***

… Ból.

Ból był wszystkim, co czuł.

I chłód. W Piekle nie powinno być aż tak zimno. Przynajmniej nie w tej części Pentagramu.

Niczego nie widział. Tylko ciemność i własną krew, spływającą po twarzy.

Dlaczego wciąż nie umarł? Czemu go nie zabili? Jedyne krzywdzili go i uzdrawiali – i tak w kółko, i w kółko.

Drgnął, gdy kropla wody spadła z góry, lądując na jego obolałych plecach. Całe jego ciało było nadwrażliwe. Jego kończyny. Klatka piersiowa… Tyłek.

Uronił kilka łez, ale nie płakał głośno. Nie zamierzał sprawiać tym skurwielom przyjemności. Wszystkim, co mógł, pozostawało myślenie o rodzinie. Rozgrzewało go. Myślał o Loonie i tym jak zła musiała być, kiedy nie przyniósł jej szejka. O tym jak Moxxie krzyczał, żeby zaczął przychodzić do pracy o czasie i przestał zaglądać mu do sypialni. O ostrzącej swoje noże Millie, przygotowującej się do zanurzenia ich w ludzkich wnętrznościach. Nawet o telefonie od tego cholernego ptaka, chętnego zabawić się jego chujem.

Naprawdę chciał, żeby to działo się tu i teraz.

I miał szczerą nadzieję, że doświadczy tego po raz kolejny, gdy wszyscy się skończy.

O ile… O ile kiedykolwiek się skończy.

Share:

POPULARNE ILUZJE