16 listopada 2022

Helluva Boss: Ocalić Blitzo – Wspomnienia (część 2) [The Memories (part 2) – tłumaczenie PL] [+18]

    

Autor: TalosLives
Tłumaczenie: Nessa

Notka od tłumacza: Dla Blitzo – szefa I.M.P. – kilkudniowe nieobecności były normą. Zwykle robił wtedy coś szalonego, co najpewniej miało wpakować go w kłopoty. Właśnie dlatego jego podwładni nigdy nie zwracali na to uwagi, planując po prostu okrzyczeć go, kiedy wróci. Dopiero po dziewięciu dniach nieobecności zaczynają podejrzewać, że ich szefa spotkało go coś niedobrego.
Obawy potwierdza jedno proste, zasłyszane przez telefon zdanie: „Mamy twojego szefa”.


SPIS TREŚCI:

III. Księga
IV. Wspomnienia (część 1)
V. Wspomnienia (część 2) 
(Obecnie czytane)

...

Loona naprawdę doceniała pomoc Octavii, ale wciąż czuła się zażenowana. Nie płakała w ten sposób, odkąd…

Potrząsnęła głową. Nie, nie chciała teraz myśleć o tych pieprzonych szumowinach. Nie chciała zadręczać się jeszcze większą ilością depresyjnych myśli; jak na jeden dzień miała ich dość. Niezdolna, żeby zasnąć, przemierzała kolejne korytarze, szukając kuchni albo jakiegoś innego miejsca, gdzie w tak wielkim pałacu trzymano alkohol.

W końcu znalazła kuchnię (wielkością dorównującą całemu piętru ich firmy) i skierowała się w stronę olbrzymiej lodówki, pełnej najróżniejszego rodzaju mięs, owoców, kurczaków, ryb, karmy dla ptaków, ale za to bez śladu wina czy piwa. Z warknięciem chwyciła wodę sodową, otworzyła ją i wypiła duszkiem.

– Spragniona?

Loona omal się nie opluła. Gwałtownie odwróciła się, by spojrzeć na opartego o blat Księcia Stolasa. Na sobie miał czerwony szlafrok, zdobiony w korony i pentagramy. Uśmiechając się, podszedł do szafki i wyjął z niej pudełko z herbatą.

– Też czasami potrzebuję czegoś to picia. Aczkolwiek wątpię, żeby woda sodowa pomogła ci szybciej zasnąć.

– Szukałam piwa – przyznała Loona. Beknęła. – Jest tu jakieś?

– Nie, raczej nie przepadam za takimi rzeczami. Mamy piwniczkę na wino, ale z tego, co opowiadał mi Blitzo, wnioskuję, że opróżniłabyś ją w pięć godzin – powiedział Stolas.

– Błagam, dałabym radę w trzy – żachnęła się Loona, biorąc kolejny łyk swojego napoju. Zerknęła na puszkę w swoich łapach, po czym spojrzała na Stolasa. – Hej? Ehm, Stolas? Dziękuję za pomoc.

– To nic, Loono – odpowiedział, z pomocą magii wprawiając w ruch łyżeczkę, by zamierzać herbatę. – Blitzy jest dla mnie bardzo ważny. Prawie jak rodzina. To znaczy, że ty również jesteś moją rodziną. Tak jak Moxxie i Millie.

– Taa… – wymamrotała Loona, opierając się o lodówkę. – Tata ciągle powtarza, że firma jest jak rodzina. Nigdy tak na to nie patrzyłam, póki… cóż…

– Do niedawna? – podpowiedział Stolas, wskazując na krzesła i stół, przy którym ostatecznie usiedli.

– Millie naprawdę mnie w tym wszystkim wspiera – przyznała, choć przyszło jej to z trudem. Miała swoją dumę, więc to, że ktokolwiek ją pocieszał, wciąż ją zawstydzało. Zarazem naprawdę chciała się tym nie przejmować. – A Moxxie? Wychodzi na to, że czasem jednak ma jaja. Zaskoczyło mnie, że potrafi zachować spokój, podczas gdy ja nie wiem, co robić. Może poza zabiciem skurwysynów, którzy za tym stoją.

– Może właśnie dlatego Blitzo ich wybrał? – zasugerował Stolas, biorąc łyk herbaty. – Dostrzegł w nich nie tylko materiał na pracowników, ale również przyjaciół.

– Zawsze myślałam, że to dlatego, że nie było nikogo lepszego – powiedziała, uderzając pazurami w blat. – Ale… może się co do nich myliłam. Zawsze myślałam, że będę tylko z tatą, ale przy tobie, nich, Octavii…? Wygląda na to, że jesteśmy…

– Jesteśmy twoim stadem? – zapytał Stolas, używając znajomej piekielnym ogarom terminologii.

Zrozumiał, że popełnił błąd, kiedy Loona zastygła na kilka sekund, by po chwili zawyć gniewnie. Spiorunowała księcia wzrokiem, ku jego zaskoczeniu. Gdzieś w głębi duszy wiedziała, że nie powinna postępować w ten sposób, ale nic nie mogła na to poradzić. Nienawidziła tego pierdolonego słowa!

– Nigdy. Tak. Nie. Mów – wycedziła, odrzucając puszkę z napojem na bok. – Nigdy! Nienawidzę tego! Zwykłe pierdolenie!

Zapadła długa cisza, podczas której Loona próbowała się uspokoić, a Stolas po prostu siedział w oszołomieniu. Ukrywszy twarz w ramionach, uspokoiła się na tyle, żeby wymruczeć:

– Przepraszam, ja… Proszę, nigdy tak nie mów. Może być rodzina. Albo cokolwiek innego. Byle nie to.

– Okej – zgodził się książę, biorąc długi łyk. – Czy to ma coś wspólnego z twoim… pochodzeniem? – Loona nie odpowiedziała. – Pytałem o to Blitzo, ale zawsze powtarzał, że nie chce zdradzać twojej historii bez pozwolenia. Wiem, że zwierzyłaś się Octavii i cieszę się z waszej przyjaźni. Nie musisz o niczym mi mówić, ale nie będę ukrywał, że jestem ciekawy.

Przymknąwszy oczy, Loona zaczęła walkę ze sobą o to, ile powinna powiedzieć sowiemu demonowi. To nie tak, że mu nie ufała. Jak nikomu była wdzięczna za to, co robił dla jej ojca. Tu po prostu chodziło o wyjątkowo bolesne wspomnienia. Takie, z których nie dało się wyleczyć nawet lata później. Z drugiej strony, co miała do stracenia?

– Daj mi trochę tego drogiego wina, którym raczą się bogate cipy, a wtedy ci powiem – oznajmiła, rozkładając się na krześle. Już sekundę później w kłębach dymu pojawiła się fikuśna butelka wina. Loona spojrzała na uśmiechającego się Stolasa. – Pierdolona magia – zachichotała, pazurami odkorkowując napój. Nie dbając o szukanie kieliszka, napiła się prosto z gwinta, pozwalając miodowemu alkoholowi spłynąć w głąb gardła. – Kurwa – jęknęła, odsuwając butelkę od ust. – Burżua naprawdę wie, jak zrobić dobry alkohol.

– Wina to raczej specjalność mojej żony. Ja wolę wódkę i gin – wyjaśnił Stolas, przywołując dla siebie szklankę i drugą butelkę. Loona uniosła brwi, widząc jak zaczyna przygotowywać sobie drinka. – Co? Mnie już nie wolno pić po nocach? Zwykle lubię się upijać z pewnym czerwonym towarzyszem w moim łóżku.

– Co ty na to, żebym przeszła do historii, zanim zaczniesz mówić o chuju mojego ojca? – parsknęła Loona, biorąc kolejny łyk. Z westchnieniem dodała: – Czy tata kiedykolwiek mówił mi, gdzie mnie znalazł?

– O ile pamiętam, trafił na ciebie zaraz po zlikwidowaniu celu – odpowiedział Stolas, popijając drinka. – To było przed założeniem firmy? Wtedy, gdy Blitzo był zwykłym zabójcą demonów, tak?

– Tak. Znalazł mnie w Lesie Kata – odpowiedziała, potrząsając głową. Miejsce to zawdzięczało swoją nazwę sporej liczbie samobójców, którzy skoczyli tam z pętlą u szyi na krótko po przybyciu do Piekła. – Niewiele z tego pamiętam, ale tata znalazł mnie wygłodzoną i wyjącą w lesie. Jeśli wierzyć lekarzowi, cudem przeżyłam. Byłabym martwa, gdyby nie zabrał mnie na czas. Zawsze się zastanawiałam, dlaczego to zrobił, ale ciągle powtarzał, że nie mógłby mnie zostawić i nie wziąć sobie jako córki.

Zwykle Blitzo lubił naśmiewać się i robić sobie żarty z głodujących bezdomnych w Mieście Chochlików, ale z jakiegoś powodu uratował Loonę. Nawet po tylu latach nie wiedziała, co go do tego pchnęło i zamierzała zapytać go o to po raz kolejny, kiedy już wróci.

– Wychowywał mnie w pojedynkę przez szesnaście lat. Nie mogę powiedzieć, że byłam najgrzeczniejszym dzieckiem. Zawiesili mnie w szkole więcej razy, niż jestem w stanie zliczyć. Nie wyleciałam tylko dlatego, że tata zawsze miał haka na tego chuja dyrektora. Serio, kto wpadł na pomysł, żeby na to miejsce obsadzić skazanego na Ziemi pedofila? Co z tego, że to szkoła dla dzieci potępionych? I zanim zapytasz: nie, nigdy nie zrobił niczego złego tym maluchom. W Piekle zadecydowali, by odebrać mu libido w ramach kary za zbrodnie, których się dopuścił.

Loona wzięła kilka dodatkowych łyków, zanim przeszła do trudniejszego tematu.

– Zawsze wiedziałam, że Blitzo nie jest moim prawdziwym tatą. Nie byłam głupia. Kurwa, lepiej od niego radziłam sobie z pracą domową. Jakim cudem radził sobie w szkole jako dzieciak – nie mam pojęcia. – Zachichotała, przypominając sobie czasy, gdy ojciec próbował uporać się z dzieleniem i ostatecznie wyrzucił kalkulator. – Ale zawsze o mnie dbał. Kochał mnie. Zawsze był po mojej stronie, kiedy wpadałam w kłopoty. – I zawsze robił wszystko, żeby nie została złapana. – Niewiele wydawał na moje urodziny. – Może poza tym jednym razem, kiedy pojechali obejrzeć konie na rancho. Uznała je za zbyt smaczne, więc skosztowała jednego. To był też jedyny raz, kiedy naprawdę została uziemiona. Nigdy nie należało igrać z obsesją ojca na punkcie koni. – Był przy mnie, kiedy chorowałam. – Może pomijając pełnię księżyca. Wtedy nad sobą nie panowała, co dobitnie pokazywały raporty policyjne. – Nie mogłabym prosić o lepszego opiekuna.

– Ale zgaduję, że byłaś ciekawa swojej prawdziwej rodziny? – zapytał Stolas.

– Tak – szepnęła Loona, zamykając oczy. – Tata nigdy nie przestał ich szukać, odkąd tylko zapytałam o nich, gdy miałam osiem lat. Aż pewnego dnia… znalazł ich…


***

Trzy lata temu…

Loona w całym swoim życiu nie była bardziej podekscytowana i nerwowa zarazem. Nawet na balu w szkole średniej, na który poszła z Dukiem Devil (i którego rzuciła, kiedy odkryła, że lubi koty), ani podczas koncertu ukochanego zespołu metalowego – Vectalica!

A wszystko dzięki temu, że po ośmiu latach zastanawiania nad tożsamością swoich bliskich, jej przybrany ojciec w końcu odnalazł stado, do którego najpewniej przynależała. Każdy piekielny ogier miał inne pochodzenie, zaś jej wataha – Srebrne Pazury – okazała się grupką nomadów, podróżujących przez wszystkich dziewięć kręgów piekielnych i nigdy nie zostających w jednym miejscu na dłużej. Teraz jednak mieli zawitać do Piekielnego Rezerwatu, więc miała nadzieję spotkać swoich biologicznych rodziców. Może nawet rodzeństwo, jeśli dopisałoby jej szczęście.

Ostatni raz przeciągnęła szczotką po ogonie, po czym ponownie zerknęła na swój stój: podarte jeansy, pozbawioną rękawów koszulkę Vectaliki, obrożę z kolcami, idealne do skopania komuś tyłka skórzane buty oraz rękawiczki bez palców, zwieńczone kołkami na kostkach. Uznawszy, że wygląda dobrze, Loona rozczesała włosy srebrnym grzebieniem i wyszła z pokoju. Ruszyła do kuchni, gdzie Blitzo – w ozdobionym wielkim sercem fartuchu – przerzucał ostatnie naleśniki na talerz.

– Dobry, kochanie! Śniadanie gotowe – powitał ją, siadając do stołu. Przesunął talerz na środek blatu, a wtedy nogi rozsunęły się i wszystko wylądowało na ziemi. – Och, do cholery! Myślałem, że ten super klej wytrzyma dłużej! Głupi tani sklep ze złomem!

Uklęknął, podniósł jeden z naleśników i wytarł go o płaszcz. Loona odsunęła się, kiedy wyciągnął jedzenie w jej stronę.

– Cóż, zasada pięciu minut i te sprawy. Chcesz trochę, Loony?

– Ugh, to zasada pięciu sekund, tato. Myślę, że zjem po drodze – zadecydowała, parskając z rozbawieniem. Podniosła się, chwytając kluczyki do auta. – Zresztą wątpię, że wytrzymam chociaż chwilę dłużej.

– Na pewno nie chcesz, żebym poszedł tam z tobą? Znaczy… O ile nie zamierzacie obwąchiwać sobie tyłków w jakimś kulturowym psim powitaniu czy coś. – Blitzo wzdrygnął się. – Serio, mówię to jako gorąca sztuka, ale faceta nie powinno się wąchać, o ile nie uprawia się seksu z eproktofilią* jako grą wstępną. A to zboczone gówno wcale nie jest takie wspaniałe, jak się wszystkim wydaje!

– Skąd ty wiesz takie rzeczy? – zapytała Loona, unosząc brwi.

– Powiem ci, kiedy będziesz starsza – wymamrotał Blitzo, krzyżując ramiona. – Zapamiętaj, żeby nigdy nie brać zniżki u demonicznej skunksowej dziwki. Nie warto.

– Jasne. – Loona przewróciła oczami. – Dam sobie radę. Zresztą musisz dorwać tego alfonsa, którego zlecił ci Valentino. Chcę znów mieć gorącą wodę pod prysznicem.

– Ugh – jęknął Blitzo. – Na kręgi piekielne, przysięgam, że to ostatni raz, kiedy biorę zlecenie od tego skurwiela. Wiesz, że ten chuj próbował zaoferować mi w zamian usługi swojej pająkopodobnej dziwki zamiast cholernych pieniędzy? Kiedy odmówiłem, uderzył tego biednego dzieciaka w twarz i skopał za to, że nie był wystarczająco seksowny, żeby mnie uwieść. Przysięgam, że gdybym nie potrzebował pieniędzy, oderwałbym mu twarz i wepchnął mu ją w tyłek. – Wziąwszy kilka głębszych wdechów, podszedł bliżej adoptowanej córki i chwycił ją za łapy. – Jesteś pewna, że poradzisz sobie sama? Znaczy jasne, to żaden problem… w końcu poznasz swoich prawdziwych bliskich… zapomnisz o swoim staruszku.

Loona parsknęła. Ułożyła łapę na policzku Blitzo.

– Zawsze będziesz moim tatą. Nie zamierzam uciec z nimi do lasu, nic z tych rzeczy. Po prostu w końcu poznam swoje stado.

Miała mnóstwo pytań. Kim byli jej rodzice? Dlaczego ich rozdzielono? Gdzie byli przez ostatnich szesnaście lat? Loona nie wiedziała, czy odpowiedzi ją zadowolą, ale i tak chciała je usłyszeć.

Blitzo otarł łzy, uściskał Loonę, po czym wrócił do zniszczonego stołu, by zjeść brudne naleśniki.

– Cóż, baw się dobrze, słońce! Daj znać, jeśli zamieszasz zostać u nich na obiad czy coś! Muszę dojeść te naleśniki w dwie minuty, inaczej złamię zasadę.

– To zasada pięciu se… Wiesz co? Nieważne? – rzuciła ze śmiechem, zamykając za sobą drzwi.

 

***

Siedem godzin później…

Loona kopnęła drzwi tak mocno, że aż wypadły z zawiasów. Blitzo, który początkowo jej nie zauważył, zeskoczył z kanapy i chwycił za dubeltówkę. Dopiero przyjrzawszy się, odetchnął z ulgą.

– Och, Loony. To ty. Jak po…? 

– ZAMKNIJ RYJ!

Oczy Blitzo rozszerzyły się, kiedy Loona spojrzała na niego z mordem w oczach. Jej ubranie było w strzępach, pokryte śladami pazurów, łap i krwi. Zarówno jej, jak i cudzej. Innych ogarów, z którymi musiała walczyć, żeby spieprzyć z tamtego miejsca. Loona była pewna, że zabiła kilku z nich, zanim zdążyła dopaść do samochodu; w tamtej chwili dziękowała za przewrażliwionego Blitzo, dzięki któremu miała ze sobą broń. Ale teraz, zamiast czuć wdzięczność, pragnęła, żeby zniknął jej z oczu.

Chciała, żeby wszyscy zniknęli!

– Loona, co…? – Blitzo nie miał okazji, żeby dokończyć. Loona z wrzaskiem zmiażdżyła telewizor pięścią, by chwilę później cisnąć nim przez okno. – Hej! Ukradłem go jednemu z celów! Wiesz, że…?

– STUL RYJ, BLITZO! – zawyła, wprawiając ojca w konsternację. Widziała ból w jego spojrzeniu. Nigdy wcześniej nie zwracała się do niego po imieniu. Mówiła tato. Tatusiu. Był dla niej ojcem.

Nigdy Blitzo.

Ale Loony to nie obchodziło.

Wciąż wyła i krzyczała, niszcząc wszystko, co tylko wpadło jej w łapy. Ciskała krzesłami, stół (ponownie) przepołowiła. Roztrzaskała naczynia, aż ściany pokryły się śladami zadrapań. Wyobraziła sobie, że wszystko wokół ma twarze tych, których niegdyś nazywała stadem. Tych, którzy byli jej rodziną. Rodziną, która próbowała ją zajebać!

– Loona! Jako twój ojciec żądam…

NIE JESTEŚ MOIM OJCEM!

Gdyby była spokojniejsza, przy zdrowych zmysłach albo myślała racjonalnie, zauważyłaby, co powiedziała. W tamtej chwili jednak nie interesowało jej, że ten wielki czerwony idiota przed nią był przerażony. Nie dbała nawet o to, że w jego oczach zalśniły łzy. Zszokowane spojrzenie, którym ją obdarował, łamało serce, ale Loona miała to w dupie.

O nikogo już nie dbała.

Bo i nikt nie dbał o nią.

I taka była pierdolona prawda.

– Zostaw mnie! Zostaw mnie… kurwa… samą… – wymamrotała. Nie, nie mogła płakać. Nie teraz. Nie przy nim. Popędziła do pokoju, zatrzaskując drzwi, nim ostatecznie zalała się łzami. – KUUUUURWAAAAAA!

Rzuciła się na łóżko. Zerwała pościel. Rozniosła na kawałki dziecięce pamiątki i obrazki. Nic z tego nie zmniejszyło gniewu, który czuła, nie złagodziło bólu. Jej serce pragnęło zadać porównywalne cierpienie wszystkiemu i wszystkim wokół. Pragnęła uderzyć kurwę, która wydała ją na świat tylko po to, by kazać odpierdolić się i zdechnąć. Albo zacisnąć szczęki na dawcy spermy, który powiedział, że powinna umrzeć cała lata temu, bo urodziła się słaba. Oddałaby własny ogon, by móc zajebać więcej tych skurwieli, którzy próbowali ją zabić za to, że odważyła się zaatakować ich cenną parę alfa.

Kiedy w końcu opuściły ją siły, opadła na łóżko i załkała. Słowa tych, których tak bardzo chciała poznać, wciąż rozbrzmiewały w jej głowie.

Tych, których pragnęła już nigdy więcej nie spotkać.

Bezużyteczna.

Słaba.

Żałosna.

Zbędna.

Nijaka.

Jej rodzina. Jej stado. Nie zgubili jej.

Porzucili ją, bo miała to nieszczęście, by urodzić się jako najmniejsza w miocie.

I ani trochę ich nie obchodziła.

 

***

Loona nie miała pojęcia, jak długo spała, ale podejrzewała, że nadszedł wieczór. Mimo wszystkiego, co zrobiła dzień wcześniej, wciąż czuła ból w sercu – całkowite odrzucenie przez osoby, które wcale nie ucieszyły się z wiadomości o tym, że przeżyła. Wręcz przeciwnie: poczuli się zażenowani i urażeni tym, że nie umarła, mimo że jej istnienie było dla nich zniewagą. Świadomość, że własna rodzina nie chciała mieć z tobą nic wspólnego i życzyła ci śmierci, nie była łatwa.

Dotknęła wilgotnych policzków, by przekonać się, że wciąż płakała. Nie powinna. Nie mogła zachowywać się jak słabeusz… jak gówniarz! Jasne, nie spodziewała się tulenia i pocałunków, ale wciąż… To było dla niej za dużo. Jak śmieli jej to zrobić? Czy tak postępowały wszystkie stada, czy może to jej stanowiło wyjątek?

Nie, to już nie było jej stado. Nie miała stada. Żadnej rodziny. Nikogo.

Nikogo, prócz…

Gwałtownie zaczerpnęła tchu, po czym powoli odwróciła się do stojącego w drzwiach Blitzo. Wyglądał na równie wystraszonego, co i zmartwionego. Wspomnienie tego, co powiedziała, wróciło. W zażenowaniu uciekła wzrokiem w bok.

– Idź sobie.

– Nie – odpowiedział z mocą. Podszedł bliżej, surowy i spokojny. – Nie, póki nie powiesz mi, co się stało.

– Obchodzi cię to? – warknęła, po czym parsknęła śmiechem. – Jestem dla ciebie tylko zwierzątkiem, prawda?

– Kto tak powiedział? – zapytał, ściągając brwi.

Oni tak powiedzieli. Powiedzieli Loonie, że bycie wychowaną przez chochlika czyniło ją jeszcze słabszą. Jedna z należących do potężnej rasy ogarów piekielnych została wychowana przez najniższą i najbardziej żałosną istotę w Piekle. Bawiło ich to i zarazem napawało obrzydzeniem.

– Cóż, to prawda! – wykrzyczała, podrywając się. Spojrzała na niego z góry, szczerząc zęby i spoglądając nań bez cienia strachu. – Jestem słabym szczeniaczkiem, którego można głaskać i niańczyć jak zabawkę! Nie kochasz mnie! Nikt mnie nie kocha!  Czemu po prostu nie wyjdziesz, żebym mogła spakować kilka ciuchów i odej…

PLASK!

Loona po prostu tam stała. Policzek zapiekł ją, kiedy powoli dotknęła miejsca, w które uderzył ją Blitzo. Nigdy wcześniej nie podniósł na nią ręki. Kilka razy dostała od niego po tyłku, ale nigdy jej nie spoliczkował. Loona poczuła się tak, jakby za sprawą jednego uderzenia cały gniew z niej wyparował, ale Blitzo jeszcze nie skończył. Chwycił ją za ramiona i spojrzał na nią tak, że z gardła wyrwał jej się cichutki jęk.

– Loona. Powiem to tylko raz. Tak więc lepiej kurewsko uważnie mnie wysłuchaj – powiedział łagodnie, ale przy tym tak gniewnie, że aż przeszły ją dreszcze. – Każdy dzień, godzinę i minutę od naszego pierwszego spotkania tych naście lat temu zawsze powtarzałem, że jesteś moją córką. Nie powiedziałbym tego ani razu, gdybym widział w tobie zwierzę albo bestię. Zawsze spoglądałem na ciebie z dumą i radością. Przez całych szesnaście lat wypruwałem sobie żyły, żeby mieć pewność, że masz co jeść, chodzisz do szkoły i nic ci nie zagraża. Groziłem, szantażowałem i przekupywałem twoich nauczycieli i dyrektora tylko po to, by upewnić się, że nie wylecisz ze szkoły. Nie przyjmowałem tych ryzykownych zleceń (a wierz mi, że niektóre zagwarantowałyby ci koszmary) tylko po to, żeby zapchać portfel. Robiłem to po to, byś miała wszystko, czego potrzebujesz. Nie modliłem się do Boga – a tego nie robi ŻADEN DEMON – kiedy jako dziewięciolatka chorowałaś na kaszel kenelowy**, bo mi się nudziło. Robiłem to, bo cię kocham, do kurwy nędzy!

Powoli zabrał dłonie z jej ramion, po czym owinął je wokół niej. Przycisnął głowę do piersi Loony. Wciąż stała zszokowana, kiedy szeptem dodał:

– Straciłem rodzinę, kiedy byłem w twoim wieku. Nie miałem nikogo, póki nie spotkałem ciebie. Jesteś wszystkim, co zostało mi na tym świecie. Ktokolwiek, do cholery, naopowiadał ci bzdur przez które teraz wątpisz, może uprzejmie wykrwawić się każdym możliwym otworem. Jesteś moją córką, Loony. I przysięgam ci na Dzień Ostateczny… Obiecuję, że nigdy cię nie porzucę.

– T-t-taaaaatooooo! – zawyła, z płaczem osuwając się na podłogę. Objęła go mocno, jakby już nigdy nie miała zwolnić uścisku. – P-przepraszam… tak bardzo…

– Cii… – Blitzo poklepał ją po plecach. – W porządku. Jest w porządku.

We dwójkę siedzieli w zrujnowanym pokoju. W tamtej chwili liczyła się wyłącznie współodczuwana miłość.

Taka, którą mogła pochwalić się wyłącznie prawdziwa rodzina.

 

***

Loona dopiła wino i potrząsnęła głową.

– Nie skłamię, jeśli stwierdzę, że od tego dnia stałam się jeszcze większą suką. Nie sądzę, by ktoś mógł mnie o to obwinić. W końcu nie tak łatwo pozbierać się po informacji, że twoja prawdziwa rodzina zostawiła cię w dzieciństwie na pewną śmierć w lesie, bo uważała, że jesteś zbyt słaby, prawda?

– Przykro mi, że musiałaś przez to przejść. – Stolas ze smutkiem zajrzał do swojej szklanki. – Zostać odrzuconym w taki sposób? Dowiedzieć się czegoś tak okropnego… Gdybym wiedział, że piekielne ogary praktykują coś takiego, ukróciłbym to.

– To nie jest powszechne, przynajmniej obecnie – wymamrotała nieco niewyraźnie. Ten wymyślny alkohol faktycznie był mocny. – Ale niektóre pierdolone gnojki wciąż to praktykują. Cóż, jebać ich. Nie umarłam. Żyję. A moim ojcem jest najlepszy zabójca w całym Piekle. – Smutno spojrzała w sufit. – Blitzo tyle dla mnie zrobił… Żyję wyłącznie dzięki niemu. Nie obchodzi mnie, co będę musiała zrobić. Uratuję go. Uratuję mojego ojca.

Stolas powoli wstał i położył szpony na ramionach Loony. Oboje spojrzeli na siebie ze zrozumieniem i determinacją.

– Razem uratujemy twojego ojca.

Skomląc cicho, Loona oparła głowę na jego szponach, gdy oboje w milczeniu zaczęli pocieszać się w środku nocy.

_________________

*eproktofilia – zamiłowanie do gazów... I to wcale nie bojowych.
**kaszel kenelowy – zakaźne zapalenie oskrzeli i tchawicy u psów.

Share:

0 komentarze:

Prześlij komentarz

POPULARNE ILUZJE