Notka od autorki bloga: Niniejsze opowiadanie nie jest moje.
Należy ono do Silent Omen, która jakiś czas temu po opublikowaniu kilku
rozdziałów skasowała swojego bloga wraz ze stworzoną przez siebie
historią. Postanowiłam do niej napisać i poprosić o przesłanie
opowiadania oraz - o to by zgodziła się, abym w jej imieniu publikowała.
We współczesnym internecie naprawdę mało jest dobrych polskich
opowiadań. Jej jest najlepszym jakie znalazłam w polskim fandomie
Undertale.
Tak więc nie przeciągając dalej, oto i ono.
Słowem wstępu:
Frisk stara się przekonać Asgora, żeby porzucił plan zniszczenia
bariery. Tłumaczy, że świat wcale nie jest tak przyjaznym miejscem, jak
mogłoby się wydawać. Chcąc uniknąć ostatecznej walki z królem spędza
czas w Podziemiu na szukaniu innego rozwiązania i ciesząc się
towarzystwem przyjaciół.
Opowiadanie przedstawia perypetie
głównych bohaterów uniwersum Undertale. Jest to historia alternatywna, z
dużą domieszką humoru i pozostająca w zgodzie z głównymi wątkami
fabularnymi oraz z kanonem gry.
---
Ostrzeżenie:
Opowiadanie
może zawierać: wulgarny język, opisy przemocy i scen erotycznych, wątek
poruszający tematykę miłości homoseksualnej. Kierowane do czytelników
pełnoletnich.
SPIS TREŚCI:
Rozdział III(obecnie czytany)
Sans
pochylał się nad jednym z wielu projektów porozwalanych po całej jego tajnej
pracowni. Studiowanie tych przeklętych wykresów przychodziło mu z coraz
większym wysiłkiem. Szkielet od dłuższego czasu nie doszedł do niczego
odkrywczego. Utknął w martwym punkcie swoich badań. No i do tego potwornie się
nudził. A nuda nie jest dobrym sprzymierzeńcem nauki.
- Ehhh… –
westchnął ciężko i zamazał flamastrem nieudany efekt jego dociekań. Zgniótł
szkic w kulkę i cisnął w spiętrzoną stertę innych, takich samych. Spojrzał na
uszkodzoną maszynę stojącą w kącie - definitywnie i nieodwołalnie zdezelowany
fajans. Nawet wazonu z kwiatkami nie da się na tym dla ozdoby postawić. Ogarnęło
go wtedy ciężkie poczucie bezsilności, a potem frustracja. Kopnął pustą butelkę
po keczupie z takim impetem, że spadł mu ze stopy kapeć w pastelowym kolorze
męskiego różu.
Zaczął się
zastanawiać, czy to wszystko w ogóle ma sens? Przecież jego starania w każdej
chwili mogły spełznąć na niczym. Wystarczyło jedynie zresetować bieżącą linię
czasu, aby wszystko co do tej pory osiągnął poszło się… kochać. Bo przecież w
tym świecie nic nie było ostateczne. Wiedział o wszystkim. O mocy ZAPISU, która pozwalała człowiekowi
cofać, modyfikować, a nawet zatrzymywać bieg czasu. O zdolności do zmiany
konsekwencji podjętych decyzji. O tym, że człowiek mógł totalnie wpływać na
stan wymiaru, w jakim znajdowali się mieszkańcy Podziemia. Można wręcz
zaryzykować stwierdzenie, że są nie tylko więźniami bariery, ale i temporalnego
kontinuum. Ba, są UZALEŻNIENI od dobrej lub złej woli człowieka. Ich plany,
cele, marzenia; słowem, całe ich życie zależy od jego miłosiernej ŁASKI. I nawet nie zdają sobie sprawy z
tego, jak bardzo to wszystko jest kruche i niepewne w rękach Ósmego Upadłego. W
całym tym burdelu owa bezwiedność okazuje się być jedynym uśmiechem
przewrotnego losu. Jego dobijała tylko świadomość własnej niemocy i ta jedna, nieśmiertelna
myśl:
Człowiek jest tu BOGIEM.
- Wierz mi czytelniku,
musiałem pogodzić się z tym faktem i zrobiłem to, delikatnie mówiąc, niechętnie
– zwrócił się do ciebie Sans z ponurym uśmiechem.
- SANS!!! Chcesz
trochę spaghetti? Znowu za dużo mi się zrobiło... – zawołał Papyrus z kuchni.
- Nie,
dzięki. Naucz się pichcić coś nowego, to może zaryzykuję – odparł sięgając do
kieszeni swej niebieskiej bluzy w poszukiwaniu papierosów.
- Ale jak
nie zjesz to się zmarnuje! – młodszy z braci nalegał.
- Nakarm
Kamienia, on nie pogardzi! – odkrzyknął.
- No tak, bo
wszystko jest jak zwykle na mojej głowie! Nawet karmienie twojego zwierzątka! Pomyśl
gdzie byś był, gdyby nie ja: wielki i wspaniały Papyrus!
- Pewnie w
ciemnej dupie… - mruknął do siebie Sans wkładając papierosa między zęby. –
Szlag! – skomentował brak zapalniczki w obu kieszeniach bluzy. Zrzucił z biurka
papiery, lecz i tam jej nie znalazł. Wyszedł z pokoju i krokiem tak ociężałym,
jakby człapał na skazanie, skierował się do kuchni. Tam zaś, niczym perfekcyjna
pani domu, manewrował między garami Papyrus w czapce kucharskiej i różowym
fartuszku z serduszkiem na klacie.
- I po co
fajczysz? Nie wiesz, że to szkodliwe? – zapytał, gdy Sans podszedł do kuchenki
i odpalił szluga od gazu. – Słyszałem, że można od tego dostać raka płuc.
- Spokojnie,
wszystko rozejdzie się po kościach – zażartował w odpowiedzi, jak to często
miał w zwyczaju. Gdy się zaciągał dym ulatniał się z jego głowy i klatki
piersiowej. Wyglądało to komicznie.
- Skończ już
z tymi żartami! – Papyrus oskarżycielsko wymierzył palec w brata, choć musiał
się powstrzymywać od śmiechu.
- A to
dlaczego? Przecież jestem Komik Sans –
odparł niższy jakby stwierdzał coś najbardziej oczywistego na świecie. Papyrus
mimo woli zaczął rechotać.
-
NYE-HEH-HEH-HEH-HEH, to ci się akurat udało! – wytarł z oka niewidzialną
łzę. – Na pewno nie chcesz? Wyszło
naprawdę dobre. Lepsze niż ostatnio! – podsunął niższemu pod nos talerz ze
swoją potrawą. Był napchany breją złożoną z makaronu i innych składników wątpliwego
pochodzenia; przypominało to specjały rodem z wypraw Cejrowskiego po tubylczych
wioskach z krańca świata. Jedzonko apetycznie spływało na podłogę.
- Naprawdę
dzięki, nie jestem głodny. Wracam do pracy – wycofał się z kuchni z zamiarem
powrotu do pracowni.
- A to się
wypchaj cieciu! Sam wszystko zjem i ci nie zostawię! O! – Papyrus wychylił się
zza framugi i demonstracyjnie wpakował sobie do ust porcję makaronu.
- Nie jestem
cieciem! – odparował Sans z oburzeniem.
- Jak nie –
przełknął – a kto ma cieciówki porozstawiane po całym Podziemiu?
Sans
zamyślił się na kilka sekund. Podrapał po głowie.
- Ano
faktycznie. No to wychodzi na to, że jednak jestem cieciem – machnął ręką od
niechcenia i zamknął się w swoim warsztacie.
- … i
zabierz swoje śmierdzące skarpetki z salonu! – usłyszał jeszcze za sobą.
Zaczął jedną
ręką zgarniać zrzucone wcześniej projekty. Uporządkował je na biurku w
chronologicznym porządku, by nie pogubić się w obliczeniach. Spoglądał teraz na
nie ze wstrętem, usiłując zmusić się do pracy. Przekartkował ostatnie raporty z
laboratorium Alphys, pobieżnie porównywał dane jej eksperymentów naukowych ze
swoimi obserwacjami. Wyłapał błędy, jakie popełniła badaczka w toku swojej
pracy, a następnie poddał je na tyle szczegółowej analizie, na ile pozwalał
stan jego własnej wiedzy. Odmierzył od linijki punkty wspólne wykresów i
naniósł nań informacje z odkryć Alphys. Papieros już jakiś czas temu dopalił mu
się w ustach. Wyrzucił peta na posadzkę. Zmrużył oczy, które powoli zajmowały
błękitne refleksy. Tracił cierpliwość.
- Brakuje
kilku elementów układanki… – mamrotał do siebie raz za razem przerzucając
dokumenty. – Potwory nie posiadają wrodzonej DETERMINACJI. Nie potrafią też absorbować jej w sztuczny sposób… -
oparł się oburącz o blat. Już dawno temu doszedł do konkluzji, że potwory nie
poradzą sobie na Powierzchni, chociaż skądś miał przeświadczenie, że w innych
liniach czasowych zdarzało im się wyjść. Nigdy jednak nie skończyło się to
dobrze. Bo gdyby wyczekiwany przez wszystkich happy end kiedykolwiek nastąpił, to nie byłoby ich tu teraz,
prawda? W głębi duszy nie dbał o to. W ogóle nie interesowało go wyjście z
Podziemi. Inne potwory nie potrafiły zrozumieć jego fatalizmu i apatii,
ponieważ nie wiedziały tego, co wiedział on. Żywił głębokie przekonanie, że tak
jest dla nich lepiej. Jego dręczyło tylko jedno. Te niewidzialne kajdany,
których ciężar niemal namacalnie czuł na rękach. Wiedza, że jego los zależy od
kogoś innego rozrywała mu łeb na strzępy. Siedziała na plecach i dyszała w kark
jak jakiś parszywy demon. Bezlitośnie zaciskała swoje łapy na jego duszy za
każdym razem, gdy budził się rano ze snu i zachodził w głowę, czy nastał po
prostu kolejny dzień, czy zupełnie nowy, oderwany od poprzednich i nie mający z
nimi nic wspólnego. Nienawidził tej wiedzy i postrzegał ją jako swój prywatny
horror.
DETERMINACJA. ZAPIS.
DUSZA. WALKA. ŁASKA.
Te myśli
krążyły mu po głowie jak irytujące muchy. Już chciał rzucić to wszystko w
cholerę, gdy nagle jego oczy rozszerzyły się w zrozumieniu. Strumień informacji
przepłynął wartko przez jego umysł.
- No
przecież! – uderzył się otwartą dłonią w czoło i chwycił za ołówek. W końcu z
tych odmętów absurdu wyłonił się jakiś konkretny kształt.
***
. . .
. . .
. . .
- Mamo, czy
to ty? – rozległ się w ciemności szept równie cichy, co trzepot motylich
skrzydeł. – Mamo, jest tak ciemno. Boję się…
Toriel
przechadzała się samotnie po peryferiach Ruin. To tu znajdował się przedsionek
ich więzienia. Wątła stróżka światła przebiegła po jej śnieżnobiałym futrze,
gdy uniosła głowę do góry; tam, gdzie wzrok nie sięgał. Widziała tylko skaliste
skarpy i spadziste, lite ściany, z jednym drobnym punkcikiem migoczącym hen wysoko.
Był tak daleko, że kobieta mogłaby przysiąc, iż łatwiej byłoby schwycić gwiazdę
z ich podziemnego nieba, niż choćby trochę się do niego zbliżyć.
- Mamo,
wołam cię, a ty nie słyszysz mojego głosu… - dobiegł jej słaby szum wiatru.
Odruchowo odchyliła swoje duże uszy koncentrując się na wyłapywaniu dźwięków.
Odwróciła się. Lecz nikogo tam nie było. Przyklękła przy kobiercu złotych
kwiatów. Są one jedyną, pierwotną namiastką świata spoza wnętrza góry Ebott. Pamiętała
wszystko, jakby to miało miejsce wczoraj. Pierwsze dziecko, które znalazło się
tu w niewyjaśnionych okolicznościach i które pokochali z mężem jak własne.
Wspólnie spędzone chwile, mnóstwo ciepłych wspomnień. A potem przyszła choroba
i śmierć, która wszystko odebrała jakby się jej należało, pozostawiwszy po
sobie pustkę w sercach oraz żałobę w królestwie. Potem zuchwale upomniała się
jeszcze o jej jedynego syna. Wyrwała jego życie z kochającego domu niczym
chwast z ogródka. Na końcu opętała męża. I Toriel na długo została sama. Z
czasem jednak zaczęli się pojawiać kolejni ludzie. Ogółem do Podziemia spadło
siedem DUSZYCZEK. Za każdym razem
wszystko przebiegało tak samo. Dziecko spadało, ona je ratowała. Później
opuszczało ją, by ruszyć w samotną wędrówkę po niebezpiecznym świecie z
nadzieją na powrót do domu. Lecz u kresu tej drogi zawsze czekał jej mąż. Troskliwy,
dobry i czuły Asgore. A u jego boku nowa wybranka zapraszająco rozpościerała
swe ramiona. Ta, która odbiera wszystko nie bacząc na koszty. Na imię jej
Śmierć.
Toriel
zakryła twarz rękami. Zdradzieckie łzy skapywały spomiędzy jej palców na płatki
żółtych kwiatów. Poznała samotność i tęsknotę chyba od każdej możliwej strony. Przychodziła
tu codziennie wierząc, że odnajdzie ukojenie w płaczu nad grobem Pierwszego
Człowieka. Miała wtedy takie niejasne wrażenie, że jednak nie jest sama ze
swoim smutkiem. W myślach tłumaczyła sobie, że to przecież głupie, ale w jakiś
dziwaczny sposób doświadczała w tym miejscu czyjejś obecności i to dodawało jej
otuchy.
Zmęczona
płaczem, pozwoliła odpłynąć nękającym ją myślom. Nim opadła na łoże kwiatów, na
pograniczu jawy i snu usłyszała słaby głos:
- Mamo… poza
strachem… nie czuję już nic.