Tłumaczenie: Nessa
Zwykle nie wrzucam ostrzeżeń, bo z założenia cała historia jest jako 18+, ale mam wrażenie, że tym razem by wypadało. Pomijając kilka mocniejszych pomysłów autorki na tortury, mamy jeszcze gwałt – bez opisów oczywiście, ale wyraźnie zasugerowany. Jeśli ktoś czuje się niekomfortowo i woli pominąć ten fragment, oznaczyłam odpowiednią partę tekstu.
Trzy dni temu…
Woda wyrwała Blitzo ze snu. Ocknął się, gwałtownie nabierając powietrza, po czym rozejrzał dookoła, by odkryć, że znów wylądował w lochu razem z Bobem, Steve’em oraz Kurwą, która zaserwowała mu lodowaty prysznic. Przyjrzawszy się sobie, przekonał się, że jego ubrania zniknęły, a on świecił tyłkiem, nagi jak w dniu narodzin.
W pamięci wciąż miał to, co usłyszał wcześniej, więc spróbował się podnieść i popędzić do drzwi, ale jego ciało szybko się poddało. Upadł na ziemię z jękiem frustracji. Rany, których doznał, okazały się ponad jego siły, a jakby tego było mało, Blitzo czuł, że będzie gorzej. Jego obawy spełniły się, kiedy Steve podszedł do biurka (nie było go tam wcześniej), by podnieść pokryty zaschniętą krwią kolczasty bicz. Oczy Blitzo rozszerzyły się, kiedy Bob siłą poderwał go ku górze, obojętny na protesty. Chwilę później znalazł się przy ścianie, zwrócony do niej twarzą. Z góry opadły łańcuchy, a on został przymuszony do uniesienia rąk, by kajdany mogły zacisnąć się wokół jego nadgarstków.
Wciąż ciężko dyszał, kiedy uniesiono go kilka stóp nad ziemię. Drzwi otworzyły się, a Blitzo został zmuszony do zwrócenia się w stronę odzianej w ciemny płaszcz postaci oraz towarzyszącego jej wysokiego i fantazyjnie ubranego sowiego demona o zielono-białym upierzeniu. Miał na sobie niebieski garnitur ze złotymi guzikami i patrzył na Blitzo tak, jakby miał do czynienia z obrzydliwym robakiem.
Zakapturzona postać, o bliżej nieokreślonym wyglądzie, podeszła bliżej i spojrzała na chochlika spod kaptura.
– Wiesz, zawsze myślałem, że chochliki to pozbawieni honoru tchórze. Że to samolubna rasa, która dba wyłącznie o siebie i staje po stronie każdego, kto obieca im ochronę. Ale ty? Mam pewien szacunek do oporu, który okazujesz.
– Dzięki. Dostanę za to nagrodę Emmy? – zapytał Blitzo, walcząc z krępującymi go więzami.
Zakapturzona postać potrząsnęła głową, po czym zwróciła się do Boba i Steve’a.
– Róbcie to, co wam powiedziałem. Złamcie go, niech jego ciało i umysł się rozpadną. Ale pod żadnym pozorem nie wolno wam go zabić.
Bob i Steve przytaknęli i skłonili się. Wtedy zakapturzona postać zwróciła się do Blitzo.
– To twoja ostatnia szansa. Powiedz nam, gdzie jest księga, albo kolejne trzy dni będziesz odkrywał, czym jest prawdziwe piekło. – Blitzo nawet nie wahał się nad odpowiedzią, tyko po prostu splunął mu na płaszcz. Zakapturzony spojrzał na ślinę, prychnął, po czym oddali się w towarzystwie demonicznej sowy. – Jak wolisz.
Zanim Blitzo zdążył odpowiedzieć, Bob siłą odwrócił go w stronę kamiennej ściany. Pięć sekund później rozbrzmiał trzask bicza, a chochlik poczuł, jak postrzępiony koniec zagłębia się w jego plecach. Nie zdołał powstrzymać krzyku i całej wiązanki przekleństw, która poprzedziła kolejne uderzenie.
Bicz opadał z coraz większą siłą, uderzając a to w plecy, a to kończyny. Nie oszczędzili nawet jego tyłka. Blitzo czuł, jak skóra złuszcza się i opada wraz ze spływającą na ziemię krwią. Mieszała się z płynącymi bez chwili przerwy łzami.
Próbował myśleć o czymkolwiek, by przytłumić ból. Jego córka. Jego praca. Jego rodzina. Stolas. Moxxie i Millie. Programy telewizyjne. Książki. Filmy. Konie. Cokolwiek, co pozwoliłoby mu zignorować cierpienie.
Jednak wkrótce tylko ból wypełniał jego myśli. Jedynym, co słyszał, stały się jego krzyki i błagania o to, by nastał koniec. Tyle że ten nie nadszedł.
***
⚠️ warning – start
Dwa dni temu…
Piekło nigdy tak naprawdę nie było „piekłem” dla tych, którzy się w nim narodzili. Nie w pełnym znaczeniu tego słowa. Dało się przyzwyczaić do cierpienia, bólu i prześladującego wszystkich wokół pecha. Przetrwać mogli tylko najsilniejsi. Słabi byli pożerani. Musiałeś piąć się wyżej i wyżej, bo w innym wypadku kończyłeś jako zerżnięta przez kogoś innego suka. Niektórzy ludzie uczyli się tego bezpośrednio w Piekle, dla innych było to oczywiste od początku. Blitzo nauczył się, co oznacza Piekło, kiedy stracił rodzinę z rąk kogoś, kto okazał się silniejszy. Zginęli wszyscy poza nim, bo szczęśliwie zdołał uciec na czas.
Wtedy obiecał sobie, że już nigdy nie okaże słabości i nie straci tego, co udało mu się zyskać. Powoli piął się ku górze, pozostawiając za sobą kolejne martwe ciała. Niektórzy byli niewinni, o ile w Piekle to słowo miało rację bytu. Niektórych szczerze żałował, ale innych pragnął zabić po raz drugi. Blitzo sądził, że znalazł swój azyl, kiedy założył I.M.P. Miał sojuszników, kontakty, potęgę i wpływ na codzienne życie. Każdy pragnął zemsty, szczególnie na kimś ze świata żywych albo po prostu chciał wyeliminować kogoś ze swojego otoczenia. Stolas nie był jedynym szlachcicem, który zatrudniał go, by pozbyć się celebrytów, polityków albo aktywistów, którzy przeszkadzali mu w manipulacjach na Ziemi. Wszyscy – od bogaczy po zwykłych cywili – korzystali z usług I.M.P, a życie w końcu wydawało się układać zgodnie z oczekiwaniami Blitzo, nawet mimo ciągłych problemów finansowych.
Jednak powinien przewidzieć, że to nie takie proste. Piekło wciąż było Piekłem, a Blitzo właśnie doświadczał jego nowego wymiaru. Westchnął cicho, kiedy kolejny nóż zanurzył się w jego boku – tym razem tak ostry, że aż zagłębił się w żebrze. Chochlik nie miał pojęcia, jakim cudem wciąż żył, ale może miało to jakiś związek z narkotykami, które wstrzyknęli mu z pomocą strzykawek. Konkretnie tych, które wciąż tkwiły w jego piersi.
Czuł się jak pierdolona poduszka na szpilki przez te wszystkie noże, strzały, sztylety, igły i inne ostre przedmioty zagłębione w ciało. Kałuża krwi, która uformowała się pierwszego dnia trwającego koszmaru, powiększyła się trzykrotnie. Blitzo wręcz marzył, by pochwycić jeden z tych sztyletów i poderżnąć sobie gardło, byleby w końcu to zakończyć. Niestety, oba jego krwawiące nadgarstki krępowały łańcuchy. Jakby tego było mało, demoniczna sowia panienka zrobiła mu zdjęcia, by dodatkowo go upokorzyć.
– … proszę… skończcie już – rzucił błagalnym, zachrypniętym głosem. – W imię… czegokolwiek, do cholery… po prostu skończcie.
– Twarda z ciebie sztuka – ocenił Bob, podchodząc do stołu, by chwycić kolejne narzędzie. – Zaczyna mi się to podobać. A teraz stul swoją tłustą mordę.
– Pieprz się… – mruknął Blitzo. Krew zalała mu oczy. – Chore… pojeby…
– Może i tak, ale kogo to obchodzi? – Bob uniósł lśniące, białe ostrze i zagwizdał. – Stal Słoneczna. Mówią, że potrafi być równie bolesna, co i ta wykorzystywana do stworzenia Anielskiego Ostrza. Próbujemy?
– N-nie! Nie, proszę! – zaczął błagać, kiedy Steve i Kurwa podeszli bliżej. – Po prostu mnie zabijcie! Mam już dość! Wystarczy!
Błagał i pojękiwał, podczas gdy całe jego ciało trzęsło się ze strachu. To przypominało oczekiwanie na egzekucję, tyle że ze świadomością przeżycia kosztem potwornego bólu. Sekundy ciągnęły się niczym godziny, podczas gdy Blitzo próbował się uwolnić, wyrzucając z siebie kolejne prośby, których nikt nie słuchał.
Wtedy się stało… Powoli.
Blitzo nigdy nie krzyczał tak głośno, ani nie czuł tak okropnego bólu. Wrażenie było takie, jakby jego plecy płonęły, a do tego jadowite mrówki urządziły sobie ucztę na ciele. Kości zdawały się topić, podczas gdy nóż powoli zdzierał kolejne warstwy skóry. Krzyczał o pomoc, ale nie miał pojęcia do kogo się zwracał. Dźwięk płonącego, skwierczącego ciała był zbyt głośny. Czy wzywał ojca? Swoje siostry? Loonę? Stolasa? Szatana albo Boga? Może nawet Jezusa we własnej osobie? Wybrałby nawet wszystkie opcje, jeśli tylko zagwarantowałyby koniec tego, co właśnie się działo.
Nawet kiedy nóż zniknął, Blitzo wciąż miotał się, jakby dalej tam był. Cały jego system nerwowy płonął, umysł zbliżał się do wybuchu. W końcu poczuł, że kajdany się otwierają i upadł w kałużę własnej krwi. Jęknął, słaby i żałosny, ale nie dbał o to. Pragnął wrócić do domu. Prosto do rodziny.
– Proszę… pomocy… niech ktoś… mnie ocali – wykrztusił i zamknął oczy.
– Po prostu to skończmy. – Usłyszał jak Steve zwraca się do pozostałych. – Złamał się.
– Szef kazał to ciągnąć do końca dnia.
– N-nie! – wykrzyczał Blitzo, powoli czołgając się w ich kierunku. – Więcej nie… ja… zrobię wszystko…
– Wszystko? – powtórzył Bob, uśmiechając się. – Będziesz… nazywał mnie swoim mistrzem?
– T-tak… – załkał, pochylając głowę. – T-tak, mistrzu…
– Całował moje stopy?
Blitzo zauważył but, który lekko szturchnął jego posiniaczoną, zalaną łzami twarz. Przełknął, po czym pokrwawionymi ustami kilkukrotnie go ucałował, zanim został odepchnięty na bok. Steve z uśmiechem pochylił się, podczas gdy Blitzo owinął się ramionami. Starał się trzymać twarz z daleka od strażników, jednak sowi demon przymusił go do spojrzenia szarpnięciem lodowatych, silnych szponów.
– Pozwolisz, żebym cię przeleciał? Tak mocno, że tyłek będzie ci krwawić przez kilka kolejnych tygodni?
– Ew, chcesz wyruchać chochlika? – zapytała Kurwa, wystawiając język.
– Czemu nie? Skoro książę robi to regularnie, coś w nim musi być, prawda?
– Ja… ja… ja…
Blitzo zabrakło słów. Nie mógł wykrztusić ani jednego. Umysł podsuwał mu „tak” i „nie” w tym samym czasie. Jakaś jego cząstka podpowiadała, że i tak przeżyje, podczas gdy druga przypominała, że miał swoją dumę. Pragnął żyć, ale czy kosztem wykorzystania się w ten sposób? A może śmierć była lepsza? A może dalsze znoszenie cierpienia?
– Nie… Ja…
Zanim zdążył dokończyć, gorący nóż przeciął powietrze i jego ogon. Ból powrócił, a Blitzo zawył głośniej, a między przekleństwami i błaganiami, wykrztusił jedno słowo… Jedno słowo, które sprawiło, że ostatecznie się złamał.
Powiedział: tak.
Blitzo poczuł, jak wraz z tym jednym słowem umiera wewnętrznie. Chwilę później został odwrócony tyłem. Jego serce i dusza rozpadały się na kawałki przy każdym pchnięciu.
Kiedy nastał koniec, zaległ bezwładnie w kałuży własnego potu, krwi, łez i spermy.
Tak jak obiecali, zostawili go w spokoju i nawet uzdrowili, żeby nie umarł, ale to już nie miało znaczenia. Nie musieli go krzywdzić.
Nie, skoro teraz czuł ból zarówno wewnątrz jak i na zewnątrz.
***
Wczoraj
Tej nocy nie mógł spać. Nawet nie płakał. Po prostu leżał na brudnej posadzce, bez mrugania spoglądając w ciemność. Kiedy na jego twarzy wylądowała mucha, nie zareagował. Nie czuł ani tego, ani bólu. Ani ciepła, ani zimna. Nie było czegoś takiego jak powietrze czy temperatura – wyłącznie cisza i ciemność.
Nie myślał, nie ruszał się, a po prostu patrzył i czekał. Wyczekiwał kolejnego dnia cierpienia. Próbował sobie przypomnieć wcześniejsze dni, ale te wydawały się puste. Wypełniały je twarze i imiona, które pamiętał, ale teraz okazały się zamazane. Widział wyłącznie tańczące wokół jego nagrobka cienie.
To było zabawne. Blitzo wciąż oddychał i myślał, ale zarazem czuł się martwy w środku. Jego ciało było niczym kupa zepsutego mięsa. Duszę zmiażdżono i zbezczeszczono, pozostawiając wciąż pulsujące blizny. Umysł wypalono – panowała w nim cisza – tak jak i w niezdolnym do dalszego łkania sercu.
Wkrótce mieli wrócić i wszystko zacząć od nowa, ale już o to nie dbał. Jaki był w tym sens? Pozostawał bezsilny. Był bezsilnym chochlikiem, któremu wszystko odebrano. Nawet dumę.
Drzwi otworzyły się, ale Blitzo się nie odwrócił. Czekał aż znów zostanie uniesiony za ramiona. Jego głowa opadła bezwładnie, kiedy wynieśli go z lochu; po prostu obserwował przemykające kamienie, podczas gdy ciągnęli go w kierunku przeznaczenia. Może tym razem w końcu zamierzali go zabić? Jeśli tak, zamierzał przyjąć to z ulgą. A może planowali dla niego coś wyjątkowego? Czy czasem go do czegoś nie potrzebowali? Albo dla kogoś? Wszystko było… takie zamazane.
Blitzo powoli uniósł głowę i spojrzał na osobę, która go niosła, by odkryć, że nie miał do czynienia ani z Bobem, ani ze Steve’em, ani nawet z Kurwą. To byli jacyś dziwni, przypominający ptaki goście o czerwonych nosach i twarzach. Wyglądali jak clowni.
Clowni. Cyrk. Czy kiedyś tam występował?
Nie, pracował w firmie. Miał rodzinę. A może dwie rodziny?
Głośny brzdęk prawie sprawiło, że podskoczył, ale rozluźnił się, widząc otwierające się metalowe drzwi. Syknął, kiedy oślepiło go jasne światło. Gdzie podziały się cienie? Skąd brał się ten blask? Niosące Blitzo krucze demony powoli przekroczyły próg, a jeden z nich nacisnął podświetlony przycisk na bocznym panelu. Blitzo poczuł, że cały pokój się unosi i wtedy słowo „winda” zawitało do jego umysłu. Zgadza się – winda.
Ale dokąd jechali?
Kilka minut później, wraz z kolejnym brzdękiem, Blitzo został oślepiony po raz drugi. Jeszcze bardziej zaskoczyło go to, gdzie się znalazł. Było tak… jasno i kolorowo – czerwone i niebieskie zdobienia pokrywały marmurowe kolumny. Salon wyposażono w miękkie, wygodne meble oraz przedstawiające sowie demony obrazy, drogie wazy i nawet fortepian na którym ktoś grał. Była to srebrzysta sowa, starsza, o czym świadczyły pomarszczone pióra i siwe włosy. Miała zielone skrzydła i ogon, a na sobie kosztowną suknię, perły oraz diamentowe kolczyki.
Muzyka, którą wygrywała, była jednym z najsłodszych dźwięków, jakie Blitzo słyszał od… Kiedy zaczęło się cierpienie? Starsza demonica zauważyła ich i przerwała grę, by móc się podnieść. Podeszła – opanowana i dumna – po czym spojrzała na Blitzo bez większego zainteresowania. Tak samo jak wszystkie inne demoniczne sowy, ale… dlaczego pamiętał takie samo spojrzenie, ale pełne troski, pasji i… miłości?
Obrazy stały się nieco wyraźniejsze. Osoby, które powinien znać. Które znał i o które się troszczył. Kim były?
– No, jak on się ma? – zapytała staruszka.
– Nic nie powiedział ani nie zrobił odkąd go zabraliśmy. Ma symptomy szoku albo załamania nerwowego, Lady Nataszo – oznajmił jeden z trzymających Blitzo strażników.
– Hm, powinniśmy go złamać, ale nie do końca. – Lady Natasza nachyliła się. Blitzo zauważył, że jej szpony lśniły zielenią. – Odrobina magii powinna mu pomóc.
Położyła jeden z palców na czole chochlika, a on poczuł się tak, jakby czaszka za moment miała mu pęknąć. Początkowo był ból, ale prawie natychmiast zastąpiła go ulga. Niczym gorący strumień obmywającej ciało wody. Zamknął oczy, czując coś, czego nie zaznał od bardzo dawna.
Całkowity spokój.
Powoli otworzył oczy i zobaczył wszystko wyraźnie, bez brudu, krwi i łez. Blitzo poczuł, że znów jest w stanie stanąć o własnych siłach i prawie to zrobił, póki nie został odciągnięty przez… tengu. Tengu! Tak się nazywali.
Podążając za Lady Nataszą, strażnik pociągnął oszołomionego Blitzo w głąb długiego, wyłożonego czerwonym aksamitem korytarza, gdzie w ciszy ustawiły się inne tengu. Od czasu do czasu dało się zauważyć sowie demony w przebraniach pokojówek oraz kamerdynerów. Spoglądali na niego, niektórzy z odrazą, inni ze współczuciem, podczas gdy Blitzo pragnął zniknąć.
Zniknąć i wrócić do… swojej… rodziny.
Do rodziny.
Jego oczy rozszerzyły się, kiedy twarze z jego wspomnień w końcu nabrały ostrości. Pamiętał! Pamiętał wszystkich! Prawie się popłakał, ale był pewien, że jego oczy są na to zbyt suche. Tyle że to nie było ważne. Wystarczyło, że jego serce łkało na samą myśl o tym, że prawie zapomniał o najważniejszych osobach w swoim życiu: o Loonie, swojej ukochanej córce. O Moxxiem i Millie, swoich najbliższych przyjaciołach i współpracownikach. O Stolasie, swoim kochaniu i wsparciu, a także jego córce, będącej zarazem najlepszą przyjaciółką Loony.
Prawie o nich zapomniał. Ale gdzie teraz byli?! Czy też zostali uprowadzeni? Nie, pamiętał, że chodziło tylko o niego. Dorwali go i planowali do czegoś wykorzystać. Ale do czego?! Gdzie w ogóle się znajdował, do cholery?!
Blitzo rozejrzał się po pokoju, próbując znaleźć jakieś wskazówki, ale wtedy zauważył okno. Pierwszy raz od wielu dni zobaczył rozciągające się nad Piekłem nieboskłon i poczuł, że jego serce rośnie na sam ten widok. Zapragnął zamienić się w ptaka i odlecieć daleko stąd. Albo stać się koniem, przemierzającym czarne i czerwone piaski pustyni, ciągnące się aż za wzgórza daleko stąd.
Czarne i czerwone piaski na pustyni? To było niecodzienne. Czy większości pustyń nie pokrywał żółty piasek? Jedynym wyjątkiem był… był…
Nazwa zaświtała w umyśle Blitzo, więc zmusił się do tego, by się na niej skupić. Przecież ją znał, miał ją na końcu języka. Pamiętał, bo już kiedyś tam był. Chodziło o zlecenie? Wakacje? Może, ale to i tak nie było ważne. Chwila, to miejsce miało dwie nazwy! Jedną ogólną, a drugą używaną przez miejscowych. Nie pamiętał tej formalnej, ale wszyscy nazywali to… Zakątkiem Abbadona.
Znajdował się niedaleko Miasta Chochlików. Mniej więcej dzień podróży, jeśli być precyzyjnym. Był tak blisko domu i zarazem tak daleko. Ta myśl go oszołomiła. Gdyby tylko istniał sposób, w jaki mógłby poinformować o tym innych.
Ciągali go jak worek śmierci aż do momentu, w którym Lady Natasza otworzyła ostatnie z serii drzwi. Czekało tam na nich dwóch kolejnych tengu, sowi demon oraz zakapturzona postać. Wspomnienia uderzyły w Blitzo z siłą rozpędzonego pociągu, a widok postaci w płaszczu sprawił, że zrobiło mu się zimno.
Lady Natasza podeszła do sowiego demona i ucałowała go w policzek.
– Czy wszystko gotowe, Alexandrze?
– Tak. – Aleksander spojrzał na Blitzo z pogardą. – Mam nadzieję, że w końcu zacznie współpracować i pomoże nam zdobyć księgę.
Księga.
Potrzebowali księgi, bo…
– To nie ma znaczenia. Pora zadzwonić – oznajmiła zakapturzona postać, a tengu zmusiły Blitzo do zajęcia miejsca przy małym stoliku, na którym stał wyłącznie telefon. Zakapturzony nachylił się w stronę chochlika, aż ten był gotów przysiąc, że dostrzega lśnienie skrytych pod kapturem oczu. – Słuchaj mnie uważnie, chochliku. Zamierzamy dodzwonić się do twojej firmy i zażądać Grymuaru Światów. Powiesz, by nam go przynieśli. Zrobisz to, a wtedy przestaniemy cię krzywdzić. A jeśli nie? Twoje cierpienie będzie trwało wiecznie.
Blitzo przełknął z trudem i potaknął. Wbił wzrok w swoje pokryte bliznami ręce, podczas gdy pozostali sięgnęli po telefon. Choć niewiele brakowało, by narobił pod siebie, kiedy usłyszał słowa tego drania, w jego umyśle pojawiły się wątpliwości. Wiedział, że potrzebowali księgi, a gdy tylko dostaną ją w swoje ręce, wszystko będzie stracone. Biliony zginą, łącznie z jego własną rodziną. Czy mógł to powstrzymać, nawet kosztem własnego życia? Ale jak długo będzie w stanie to robić? Już i tak niewiele brakowało, żeby postradał zmysły, więc co jeszcze mu pozostało? Złamali jego ciało, ducha i dumę. Czy pęknięte serce i zatracony umysł były tego warte?
Zamknął oczy i wrócił myślami do wydarzeń, które miały miejsce dawno temu. Pomijając krzyki Moxxiego, nakazującemu mu być lepszym szefem i uspokajającej go Millie. Bez dawnej Loony, którą lenistwo skłoniło do tego, by przestać przejmować się pracą. Bez Stolasa wydzwaniającego z niepokojącymi propozycjami, mającymi ściągnąć Blitzo do jego łóżka. Ignorując te wszystkie razy, kiedy nienawidził samego siebie za spieprzenie zleceń lub umów biznesowych, które niezmiennie doprowadzały firmę na skraj.
Bowiem niezależnie od tego wszystkiego, były też dobre momenty. Takie, których nie zamieniłby za nic, co istniało w Piekle, na Ziemi albo w Piekle.
Wspomnienia takie jak te, w których celebrowali kolejne morderstwo i upijali się ze śmiechem. Moxxie i Millie u jego boku, kiedy razem wybijali cały gang mafiosów, żartując przy tym tak, jakby jutro miało nie nadejść. Millie potajemnie prosząca go o rady i pytająca jak radził sobie z małą Looną, co jasno sugerowało, że pragnęła wkrótce założyć z Moxxiem rodzinę. Oczami wyobraźni niemal widział jak ten ostatni obejmuje go i uspokaja, kiedy zalał się łzami po tym jak prawie wysłał go na pewną śmierć w Dzień Oczyszczenia. Blitzo przypomniał sobie czas spędzony z Looną w centrum handlowym, kupowanie nowych ubrań, oglądanie filmu, wspólne selfie i robienie sobie jaj z frajerów i geeków. Dotyk Stolasa, kiedy kochali się i to jak ten szeptał, że mu na nim zależy. Widział miejsca i wspólne wyjścia, kiedy spędzali czas poza sypialnią. Pamiętał Loonę i Octavię podczas karaoke, na które wybrali się wspólnie i podczas którego doprowadziły rodziców do łez.
Niewielki, pełen determinacji uśmiech wykrzywił jego wargi. Już podjął decyzję.
– Hej! – Blitzo otworzył oczy i powoli zwrócił w stronę trójki dupków, którzy zamienili jego życie w piekło w zaledwie kilka dni. Alexander, ten o irytująco skrzekliwym głosie, pohukując wskazał na trzymany przez zakapturzoną postać telefon. – Weź to i porozmawiaj z nimi. Chcą mieć pewność, że żyjesz.
Blitzo powoli wziął telefon. Wstrzymując oddech, przycisnął go do ucha.
– H-halo?
– Tato! – rozbrzmiał głos Loony. Przycisnął dłoń do piersi i uśmiechnął się przez łzy, kiedy usłyszał córkę. Potrzebował chwili, by zorientować się, że mówiła do niego „tato”. Nie robiła tego od czasu odkrycia, że rodzice zostawili ją na pewną śmierć, więc usłyszenie tego słowa uczyniło go najszczęśliwszym chochlikiem na świecie. Zupełnie jakby tylko to wystarczyło, by uleczyć wszystkie rany i zniwelować ból. – Nic ci nie jest?!
– L-Loony… przepraszam, że… nie przyniosłem ci tego szejka… tatuś… trochę utknął… – powiedział, próbując się nie popłakać, ale zawiódł.
– Idiota. Chuj z szejkiem! Cały jesteś?!
Chciał ją okłamać, ale nie udało mu się, bo zaczął kaszleć.
– … nie… n-nie bardzo… – odparł i wtedy zorientował się, że to jedyna okazja, by dać Loonie znać, gdzie się znajdował. – … jest prawie tak źle, jak w Zakątku Abbadona… Pamiętasz?
– Abbadona? – powtórzyła Loona, jednak zanim zdążył zmusić ją do wysilenia pamięci, wtrącił się Moxxie.
– Blitzo! Szefie, obiecuję, że zabierzemy cię do domu!
Niech cię szlag, Moxxie?! Naprawdę musisz przerywać?
Obejrzał się na zakapturzoną postać za jego plecami oraz spoglądających na niego Alexandra i Lady Nataszę. Zerknął na tengu i zaczął się zastanawiać, ilu udałoby mu się sprzątnąć, zanim by go powstrzymali albo zabili.
Cóż, zawsze pragnął zginąć w walce.
Powoli uniósł pięść i pokazał środkowy palec zszokowanym ptakom.
– … nie dawajcie im księgi…
Widząc zaskoczenie wymalowane na twarz zebranych, Blitzo wyszczerzył się w uśmiechu.
– Ale szefie! Twoje życie jest ważniejsze niż…
– Nie! Jebać mnie i moje życie! Nie możecie oddać im księgi! Moxxie, spróbuj to zrobić, a przysięgam, że… Ach! – Tengu dopadł do niego, nim zdołał dokończyć zdanie. – Zostaw mnie!
– Szefie!
– Tato!
Blitzo rzucił telefon prosto w twarz jednego z tengu, po czym sięgnął po sztylet, który ptasi samuraj miał przytwierdzony do pasa. Chwyciwszy go, zabójca wymierzył ostrze prosto w szyję jednego z kruków, a potem wymierzył mu cios głową.
– Pierdol się, ty sukin… ACH! – Każdy ruch bolał jak diabli, ale Blitzo miał to gdzieś. Wskoczył na biurko, wciąż ściskając w dłoni telefon, i kopnął w twarz Alexandra, aż z nosa poszła mu krew. – Loona, kocham cię! Przepraszam, że nie mogłem… ugh… dotrzymać obietnicy!
Skrzywił się, czując jak jego noga zaczyna reagować na kopnięcie, którym powalił go inny tengu. Tyle że Blitzo nie zamierzał grać czysto. Wsadził palce w oczy kruka zanim uderzył go prosto w nos.
– Moxxie, Millie – interes jest wasz! Zajmuj cię moją… c-cholera… – Blitzo przetoczył się na bok, by uniknąć katany, która niemal przecięła go na pół. – Córką! – Wykorzystał resztę pozostałej mu energii, by unikać ciosów. – Powiedzcie… Kurwa! Powiedzcie Stolasowi, że… szlag… nawet go lubiłem i…
Huk wystrzału.
Blitzo sapnął, czując jak coś uderza go w klatkę piersiową. Spojrzał w dół, by odkryć otwór po kuli, która przeszyła dolną część jego talii. Zaraz po tym oczy uciekły mu w tył głowy i upadł. Wywracając się, zaczął kaszleć krwią i robić wszystko, by zachować otwarte oczy.
– Ulecz go – powiedziała zakapturzona postać, odkładając broń. Blitzo nie widział jej wyraźnie, ale wyglądała na dużą i miała na sobie lśniące białe runy.
– Oszalałeś?! Złamał mi nos, a ty chcesz go leczyć, mimo że sam go postrzeliłeś?! – zawył Alexander, trzymając się za zalaną krwią twarz.
– Ostrzegałem go przed konsekwencjami. Nie posłuchał, więc teraz sprawię, by poczuł znaczenie tego ostrzeżenia – odparł zakapturzony, powoli podnosząc telefon i wracając do rozmowy.
Blitzo jedynie zakaszlał krwią i w końcu zemdlał.
***
Obecnie
– Blitzo! Blitzo! – zawołał zmartwiony głos. Wydawał się znajomy. – Obudź się!
– Ech. – Blitzo jęknął i potrząsnął głową. Całe jego ciało było obolałe, ale już nie czuł, by miał wielką dziurę w pasie, a to wróżyło dobrze. Kiedy wszystko wokół nabrało kształtów, zobaczył coś – albo raczej kogoś – kogo się nie spodziewał. – Stella? Co ty tutaj robisz?
Żona Stolasa wpatrywała się w niego z przerażeniem i ze łzami w oczach. To było czymś rzadko spotykanym w jej przypadku. Zwykle spojrzeniem wyrażała niechęć albo obrzydzenie, ale tym razem wyglądała, jakby naprawdę się o niego martwiła.
– Nie mamy wiele czasu! Ja… Przepraszam! Nigdy nie chciałam, by to się stało! Nie tak – załkała, mimo że robiła wszystko, by zachować spokój. – Zamierzam cię stąd zabrać! Wrócimy do domu mojego męża! Obiecuję, że zrobię wszystko, byleby ci pomóc!
– Ech… Okej?
Blitzo nie krył zaskoczenia tym, co mówiła, ale skoro proponowała ucieczkę, musiałby upaść na głowę, by zacząć narzekać. Zaczęła mocować się z kajdanami wokół jego kończyn, kiedy drzwi gwałtownie się otworzyły. Nabrawszy powietrza, Stella odwróciła się, by spojrzeć na zakapturzoną postać i Alexandra – z opatrunkiem na nosie – patrzących w ich stronę.
– Stella, co ty wyprawiasz?! – zapytał Alexander, podczas gdy dwa tengu dopadły do niej z obu strony.
– Alex, posłuchaj! To zaszło za daleko! Musimy to zakończyć! – wykrzyczała Stella, kiedy kruki chwyciły ją za ramiona. – Puszczajcie! Rozkazuje wam mnie puścić!
– Alexandrze, proszę żebyś zabrał siostrę do pokoju i upewnił się, że nie będzie więcej nam przeszkadzać – powiedziała zakapturzona postać nawet na nich nie patrząc.
Alexander spojrzał na siostrę i, pohukując przy tym gniewnie, rozkazał strażnikom ją wyprowadzić. Próbowała błagać go, by przestał, po czym spojrzała na Blitzo z czystym przerażeniem w oczach.
– Przepraszam! Tak bardzo przepraszam! Obiecuję, że zrobię wszystko, żeby ci pomóc!
Wszyscy wyszli. Został tylko Blitzo i spoglądająca na niego w milczeniu postać w płaszczu. Wkrótce zakapturzony ruszył w jego stronę, ku zaskoczeniu chochlika zaczynając klaskać.
– Muszę przyznać, że mój szacunek do ciebie wzrósł. Niewielu sprzeciwiłoby się porywaczom po dziesięciu dniach cierpienia i agonii, których doświadczyłeś. Sądziłem, że się złamałeś, ale wtedy znów nam odmówiłeś. Jestem pod wrażeniem, bo nigdy nie widziałem czegoś takiego u przedstawicieli twojego gatunku.
– Może jesteśmy inni niż myślisz – warknął Blitzo, spluwając na podłogę. – Może jesteśmy kimś więcej niż szkodnikami, które pragniesz wymazać z egzystencji.
– Więc słyszałeś. Cóż, to i tak nie ma znaczenia. Nawet jeśli twoi przyjaciele zwrócili się do Księcia Stolasa, nie ma szans żeby ustalili gdzie albo kim jesteśmy. Obawiam się, że nikt nie przyjdzie ci z pomocą, a ty tutaj umrzesz.
Blitzo zamknął oczy i wzruszył ramionami.
– Taa, no cóż, życie to kurwa, a potem giniesz. Miejmy to już za sobą.
– Och, nie zamierzam cię zabić. Mówiłem przecież, że będziesz cierpiał, jeśli mi odmówisz, a ja zawsze dotrzymuję słowa. – Zakapturzony powoli wyjął coś z kieszeni. Blitzo skrzywił się na sam widok. Był to mały fioletowy robak ze szczypcami i ząbkami. Poruszył się w okrytej rękawicą dłoni, wydając przy tym wysoki pisk. – Czy wiesz, co to jest? Nazywają go Koszmarnym Pasożytem. Tacy jak on żyją tylko w Pradawnych Miastach. Ten mały robaczek przyczepia się do mózgu ofiary – tak, w twojej głowie – i wprowadza ją w głęboki sen. Taki, z którego nie da się obudzić. Podczas snu najgorsze lęki, jakie kiedykolwiek miałeś, oraz całe cierpienie ożywają w twoim umyśle. Będziesz zmuszony przeżywać je w nieskończoność, aż twoje serce w końcu nie wytrzyma i zatrzyma się ze strachu. A teraz zobaczmy, czego się boisz.
Blitzo chciał odwrócić wzrok, ale nie był w stanie się ruszyć, porażony jakąś niewidzialną, bijącą od postaci w płaszczu siłą. Zamarł w bezruchu z szeroko otwartymi oczami. Dłoń w rękawiczce powoli przybliżyła się do jednej ze źrenic, a pasożyt zaskrzeczał zanim wskoczył do środka.
Wtedy zapanowała ciemność.