7 grudnia 2022

Helluva Boss: Ocalić Blitzo – Cierpienie (część 2) [The Suffering (part 2) – tłumaczenie PL] [+18]

         

Autor: TalosLives
Tłumaczenie: Nessa

Notka od tłumacza: Dla Blitzo – szefa I.M.P. – kilkudniowe nieobecności były normą. Zwykle robił wtedy coś szalonego, co najpewniej miało wpakować go w kłopoty. Właśnie dlatego jego podwładni nigdy nie zwracali na to uwagi, planując po prostu okrzyczeć go, kiedy wróci. Dopiero po dziewięciu dniach nieobecności zaczynają podejrzewać, że ich szefa spotkało go coś niedobrego.
Obawy potwierdza jedno proste, zasłyszane przez telefon zdanie: „Mamy twojego szefa”.


SPIS TREŚCI:

VIII. Imię
IX. Cierpienie (część 1)
X. Cierpienie (część 2) (Obecnie czytane)

...

Zwykle nie wrzucam ostrzeżeń, bo z założenia cała historia jest jako 18+, ale mam wrażenie, że tym razem by wypadało. Pomijając kilka mocniejszych pomysłów autorki na tortury, mamy jeszcze gwałt – bez opisów oczywiście, ale wyraźnie zasugerowany. Jeśli ktoś czuje się  niekomfortowo i woli pominąć ten fragment, oznaczyłam odpowiednią partę tekstu.

***

Trzy dni temu…

Woda wyrwała Blitzo ze snu. Ocknął się, gwałtownie nabierając powietrza, po czym rozejrzał dookoła, by odkryć, że znów wylądował w lochu razem z Bobem, Steve’em oraz Kurwą, która zaserwowała mu lodowaty prysznic. Przyjrzawszy się sobie, przekonał się, że jego ubrania zniknęły, a on świecił tyłkiem, nagi jak w dniu narodzin.

W pamięci wciąż miał to, co usłyszał wcześniej, więc spróbował się podnieść i popędzić do drzwi, ale jego ciało szybko się poddało. Upadł na ziemię z jękiem frustracji. Rany, których doznał, okazały się ponad jego siły, a jakby tego było mało, Blitzo czuł, że będzie gorzej. Jego obawy spełniły się, kiedy Steve podszedł do biurka (nie było go tam wcześniej), by podnieść pokryty zaschniętą krwią kolczasty bicz. Oczy Blitzo rozszerzyły się, kiedy Bob siłą poderwał go ku górze, obojętny na protesty. Chwilę później znalazł się przy ścianie, zwrócony do niej twarzą. Z góry opadły łańcuchy, a on został przymuszony do uniesienia rąk, by kajdany mogły zacisnąć się wokół jego nadgarstków.

Wciąż ciężko dyszał, kiedy uniesiono go kilka stóp nad ziemię. Drzwi otworzyły się, a Blitzo został zmuszony do zwrócenia się w stronę odzianej w ciemny płaszcz postaci oraz towarzyszącego jej wysokiego i fantazyjnie ubranego sowiego demona o zielono-białym upierzeniu. Miał na sobie niebieski garnitur ze złotymi guzikami i patrzył na Blitzo tak, jakby miał do czynienia z obrzydliwym robakiem.

Zakapturzona postać, o bliżej nieokreślonym wyglądzie, podeszła bliżej i spojrzała na chochlika spod kaptura.

– Wiesz, zawsze myślałem, że chochliki to pozbawieni honoru tchórze. Że to samolubna rasa, która dba wyłącznie o siebie i staje po stronie każdego, kto obieca im ochronę. Ale ty? Mam pewien szacunek do oporu, który okazujesz.

– Dzięki. Dostanę za to nagrodę Emmy? – zapytał Blitzo, walcząc z krępującymi go więzami.

Zakapturzona postać potrząsnęła głową, po czym zwróciła się do Boba i Steve’a.

– Róbcie to, co wam powiedziałem. Złamcie go, niech jego ciało i umysł się rozpadną. Ale pod żadnym pozorem nie wolno wam go zabić.

Bob i Steve przytaknęli i skłonili się. Wtedy zakapturzona postać zwróciła się do Blitzo.

– To twoja ostatnia szansa. Powiedz nam, gdzie jest księga, albo kolejne trzy dni będziesz odkrywał, czym jest prawdziwe piekło. – Blitzo nawet nie wahał się nad odpowiedzią, tyko po prostu splunął mu na płaszcz. Zakapturzony spojrzał na ślinę, prychnął, po czym oddali się w towarzystwie demonicznej sowy. – Jak wolisz.

Zanim Blitzo zdążył odpowiedzieć, Bob siłą odwrócił go w stronę kamiennej ściany. Pięć sekund później rozbrzmiał trzask bicza, a chochlik poczuł, jak postrzępiony koniec zagłębia się w jego plecach. Nie zdołał powstrzymać krzyku i całej wiązanki przekleństw, która poprzedziła kolejne uderzenie.

Bicz opadał z coraz większą siłą, uderzając a to w plecy, a to kończyny. Nie oszczędzili nawet jego tyłka. Blitzo czuł, jak skóra złuszcza się i opada wraz ze spływającą na ziemię krwią. Mieszała się z płynącymi bez chwili przerwy łzami.

Próbował myśleć o czymkolwiek, by przytłumić ból. Jego córka. Jego praca. Jego rodzina. Stolas. Moxxie i Millie. Programy telewizyjne. Książki. Filmy. Konie. Cokolwiek, co pozwoliłoby mu zignorować cierpienie.

Jednak wkrótce tylko ból wypełniał jego myśli. Jedynym, co słyszał, stały się jego krzyki i błagania o to, by nastał koniec. Tyle że ten nie nadszedł.

 

***

⚠️ warning – start

Dwa dni temu…

Piekło nigdy tak naprawdę nie było „piekłem” dla tych, którzy się w nim narodzili. Nie w pełnym znaczeniu tego słowa. Dało się przyzwyczaić do cierpienia, bólu i prześladującego wszystkich wokół pecha. Przetrwać mogli tylko najsilniejsi. Słabi byli pożerani. Musiałeś piąć się wyżej i wyżej, bo w innym wypadku kończyłeś jako zerżnięta przez kogoś innego suka. Niektórzy ludzie uczyli się tego bezpośrednio w Piekle, dla innych było to oczywiste od początku. Blitzo nauczył się, co oznacza Piekło, kiedy stracił rodzinę z rąk kogoś, kto okazał się silniejszy. Zginęli wszyscy poza nim, bo szczęśliwie zdołał uciec na czas.

Wtedy obiecał sobie, że już nigdy nie okaże słabości i nie straci tego, co udało mu się zyskać. Powoli piął się ku górze, pozostawiając za sobą kolejne martwe ciała. Niektórzy byli niewinni, o ile w Piekle to słowo miało rację bytu. Niektórych szczerze żałował, ale innych pragnął zabić po raz drugi. Blitzo sądził, że znalazł swój azyl, kiedy założył I.M.P. Miał sojuszników, kontakty, potęgę i wpływ na codzienne życie. Każdy pragnął zemsty, szczególnie na kimś ze świata żywych albo po prostu chciał wyeliminować kogoś ze swojego otoczenia. Stolas nie był jedynym szlachcicem, który zatrudniał go, by pozbyć się celebrytów, polityków albo aktywistów, którzy przeszkadzali mu w manipulacjach na Ziemi. Wszyscy – od bogaczy po zwykłych cywili – korzystali z usług I.M.P, a życie w końcu wydawało się układać zgodnie z oczekiwaniami Blitzo, nawet mimo ciągłych problemów finansowych.

Jednak powinien przewidzieć, że to nie takie proste. Piekło wciąż było Piekłem, a Blitzo właśnie doświadczał jego nowego wymiaru. Westchnął cicho, kiedy kolejny nóż zanurzył się w jego boku – tym razem tak ostry, że aż zagłębił się w żebrze. Chochlik nie miał pojęcia, jakim cudem wciąż żył, ale może miało to jakiś związek z narkotykami, które wstrzyknęli mu z pomocą strzykawek. Konkretnie tych, które wciąż tkwiły w jego piersi.

Czuł się jak pierdolona poduszka na szpilki przez te wszystkie noże, strzały, sztylety, igły i inne ostre przedmioty zagłębione w ciało. Kałuża krwi, która uformowała się pierwszego dnia trwającego koszmaru, powiększyła się trzykrotnie. Blitzo wręcz marzył, by pochwycić jeden z tych sztyletów i poderżnąć sobie gardło, byleby w końcu to zakończyć. Niestety, oba jego krwawiące nadgarstki krępowały łańcuchy. Jakby tego było mało, demoniczna sowia panienka zrobiła mu zdjęcia, by dodatkowo go upokorzyć.

– … proszę… skończcie już – rzucił błagalnym, zachrypniętym głosem. – W imię… czegokolwiek, do cholery… po prostu skończcie.

– Twarda z ciebie sztuka – ocenił Bob, podchodząc do stołu, by chwycić kolejne narzędzie. – Zaczyna mi się to podobać. A teraz stul swoją tłustą mordę.

– Pieprz się… – mruknął Blitzo. Krew zalała mu oczy. – Chore… pojeby…

– Może i tak, ale kogo to obchodzi? – Bob uniósł lśniące, białe ostrze i zagwizdał. – Stal Słoneczna. Mówią, że potrafi być równie bolesna, co i ta wykorzystywana do stworzenia Anielskiego Ostrza. Próbujemy?

– N-nie! Nie, proszę! – zaczął błagać, kiedy Steve i Kurwa podeszli bliżej. – Po prostu mnie zabijcie! Mam już dość! Wystarczy!

Błagał i pojękiwał, podczas gdy całe jego ciało trzęsło się ze strachu. To przypominało oczekiwanie na egzekucję, tyle że ze świadomością przeżycia kosztem potwornego bólu. Sekundy ciągnęły się niczym godziny, podczas gdy Blitzo próbował się uwolnić, wyrzucając z siebie kolejne prośby, których nikt nie słuchał.

Wtedy się stało… Powoli.

Blitzo nigdy nie krzyczał tak głośno, ani nie czuł tak okropnego bólu. Wrażenie było takie, jakby jego plecy płonęły, a do tego jadowite mrówki urządziły sobie ucztę na ciele. Kości zdawały się topić, podczas gdy nóż powoli zdzierał kolejne warstwy skóry. Krzyczał o pomoc, ale nie miał pojęcia do kogo się zwracał. Dźwięk płonącego, skwierczącego ciała był zbyt głośny. Czy wzywał ojca? Swoje siostry? Loonę? Stolasa? Szatana albo Boga? Może nawet Jezusa we własnej osobie? Wybrałby nawet wszystkie opcje, jeśli tylko zagwarantowałyby koniec tego, co właśnie się działo.

Nawet kiedy nóż zniknął, Blitzo wciąż miotał się, jakby dalej tam był. Cały jego system nerwowy płonął, umysł zbliżał się do wybuchu. W końcu poczuł, że kajdany się otwierają i upadł w kałużę własnej krwi. Jęknął, słaby i żałosny, ale nie dbał o to. Pragnął wrócić do domu. Prosto do rodziny.

– Proszę… pomocy… niech ktoś… mnie ocali – wykrztusił i zamknął oczy.

– Po prostu to skończmy. – Usłyszał jak Steve zwraca się do pozostałych. – Złamał się.

– Szef kazał to ciągnąć do końca dnia.

– N-nie! – wykrzyczał Blitzo, powoli czołgając się w ich kierunku. – Więcej nie… ja… zrobię wszystko…

– Wszystko? – powtórzył Bob, uśmiechając się. – Będziesz… nazywał mnie swoim mistrzem?

– T-tak… – załkał, pochylając głowę. – T-tak, mistrzu…

– Całował moje stopy?

Blitzo zauważył but, który lekko szturchnął jego posiniaczoną, zalaną łzami twarz. Przełknął, po czym pokrwawionymi ustami kilkukrotnie go ucałował, zanim został odepchnięty na bok. Steve z uśmiechem pochylił się, podczas gdy Blitzo owinął się ramionami. Starał się trzymać twarz z daleka od strażników, jednak sowi demon przymusił go do spojrzenia szarpnięciem lodowatych, silnych szponów.

– Pozwolisz, żebym cię przeleciał? Tak mocno, że tyłek będzie ci krwawić przez kilka kolejnych tygodni?

– Ew, chcesz wyruchać chochlika? – zapytała Kurwa, wystawiając język.

– Czemu nie? Skoro książę robi to regularnie, coś w nim musi być, prawda?

– Ja… ja… ja…

Blitzo zabrakło słów. Nie mógł wykrztusić ani jednego. Umysł podsuwał mu „tak” i „nie” w tym samym czasie. Jakaś jego cząstka podpowiadała, że i tak przeżyje, podczas gdy druga przypominała, że miał swoją dumę. Pragnął żyć, ale czy kosztem wykorzystania się w ten sposób? A może śmierć była lepsza? A może dalsze znoszenie cierpienia?

– Nie… Ja…

Zanim zdążył dokończyć, gorący nóż przeciął powietrze i jego ogon. Ból powrócił, a Blitzo zawył głośniej, a między przekleństwami i błaganiami, wykrztusił jedno słowo… Jedno słowo, które sprawiło, że ostatecznie się złamał.

Powiedział: tak.

Blitzo poczuł, jak wraz z tym jednym słowem umiera wewnętrznie. Chwilę później został odwrócony tyłem. Jego serce i dusza rozpadały się na kawałki przy każdym pchnięciu.

Kiedy nastał koniec, zaległ bezwładnie w kałuży własnego potu, krwi, łez i spermy.

Tak jak obiecali, zostawili go w spokoju i nawet uzdrowili, żeby nie umarł, ale to już nie miało znaczenia. Nie musieli go krzywdzić.

Nie, skoro teraz czuł ból zarówno wewnątrz jak i na zewnątrz.


 ⚠️ warning – end

***

Wczoraj

Tej nocy nie mógł spać. Nawet nie płakał. Po prostu leżał na brudnej posadzce, bez mrugania spoglądając w ciemność. Kiedy na jego twarzy wylądowała mucha, nie zareagował. Nie czuł ani tego, ani bólu. Ani ciepła, ani zimna. Nie było czegoś takiego jak powietrze czy temperatura – wyłącznie cisza i ciemność.

Nie myślał, nie ruszał się, a po prostu patrzył i czekał. Wyczekiwał kolejnego dnia cierpienia. Próbował sobie przypomnieć wcześniejsze dni, ale te wydawały się puste. Wypełniały je twarze i imiona, które pamiętał, ale teraz okazały się zamazane. Widział wyłącznie tańczące wokół jego nagrobka cienie.

To było zabawne. Blitzo wciąż oddychał i myślał, ale zarazem czuł się martwy w środku. Jego ciało było niczym kupa zepsutego mięsa. Duszę zmiażdżono i zbezczeszczono, pozostawiając wciąż pulsujące blizny. Umysł wypalono – panowała w nim cisza – tak jak i w niezdolnym do dalszego łkania sercu.

Wkrótce mieli wrócić i wszystko zacząć od nowa, ale już o to nie dbał. Jaki był w tym sens? Pozostawał bezsilny. Był bezsilnym chochlikiem, któremu wszystko odebrano. Nawet dumę.

Drzwi otworzyły się, ale Blitzo się nie odwrócił. Czekał aż znów zostanie uniesiony za ramiona. Jego głowa opadła bezwładnie, kiedy wynieśli go z lochu; po prostu obserwował przemykające kamienie, podczas gdy ciągnęli go w kierunku przeznaczenia. Może tym razem w końcu zamierzali go zabić? Jeśli tak, zamierzał przyjąć to z ulgą. A może planowali dla niego coś wyjątkowego? Czy czasem go do czegoś nie potrzebowali? Albo dla kogoś? Wszystko było… takie zamazane.

Blitzo powoli uniósł głowę i spojrzał na osobę, która go niosła, by odkryć, że nie miał do czynienia ani z Bobem, ani ze Steve’em, ani nawet z Kurwą. To byli jacyś dziwni, przypominający ptaki goście o czerwonych nosach i twarzach. Wyglądali jak clowni.

Clowni. Cyrk. Czy kiedyś tam występował?

Nie, pracował w firmie. Miał rodzinę. A może dwie rodziny?

Głośny brzdęk prawie sprawiło, że podskoczył, ale rozluźnił się, widząc otwierające się metalowe drzwi. Syknął, kiedy oślepiło go jasne światło. Gdzie podziały się cienie? Skąd brał się ten blask? Niosące Blitzo krucze demony powoli przekroczyły próg, a jeden z nich nacisnął podświetlony przycisk na bocznym panelu. Blitzo poczuł, że cały pokój się unosi i wtedy słowo „winda” zawitało do jego umysłu. Zgadza się – winda.

Ale dokąd jechali?

Kilka minut później, wraz z kolejnym brzdękiem, Blitzo został oślepiony po raz drugi. Jeszcze bardziej zaskoczyło go to, gdzie się znalazł. Było tak… jasno i kolorowo – czerwone i niebieskie zdobienia pokrywały marmurowe kolumny. Salon wyposażono w miękkie, wygodne meble oraz przedstawiające sowie demony obrazy, drogie wazy i nawet fortepian na którym ktoś grał. Była to srebrzysta sowa, starsza, o czym świadczyły pomarszczone pióra i siwe włosy. Miała zielone skrzydła i ogon, a na sobie kosztowną suknię, perły oraz diamentowe kolczyki.

Muzyka, którą wygrywała, była jednym z najsłodszych dźwięków, jakie Blitzo słyszał od… Kiedy zaczęło się cierpienie? Starsza demonica zauważyła ich i przerwała grę, by móc się podnieść. Podeszła – opanowana i dumna – po czym spojrzała na Blitzo bez większego zainteresowania. Tak samo jak wszystkie inne demoniczne sowy, ale… dlaczego pamiętał takie samo spojrzenie, ale pełne troski, pasji i… miłości?

Obrazy stały się nieco wyraźniejsze. Osoby, które powinien znać. Które znał i o które się troszczył. Kim były?

– No, jak on się ma? – zapytała staruszka.

– Nic nie powiedział ani nie zrobił odkąd go zabraliśmy. Ma symptomy szoku albo załamania nerwowego, Lady Nataszo – oznajmił jeden z trzymających Blitzo strażników.

– Hm, powinniśmy go złamać, ale nie do końca. – Lady Natasza nachyliła się. Blitzo zauważył, że jej szpony lśniły zielenią. – Odrobina magii powinna mu pomóc.

Położyła jeden z palców na czole chochlika, a on poczuł się tak, jakby czaszka za moment miała mu pęknąć. Początkowo był ból, ale prawie natychmiast zastąpiła go ulga. Niczym gorący strumień obmywającej ciało wody. Zamknął oczy, czując coś, czego nie zaznał od bardzo dawna.

Całkowity spokój.

Powoli otworzył oczy i zobaczył wszystko wyraźnie, bez brudu, krwi i łez. Blitzo poczuł, że znów jest w stanie stanąć o własnych siłach i prawie to zrobił, póki nie został odciągnięty przez… tengu. Tengu! Tak się nazywali.

Podążając za Lady Nataszą, strażnik pociągnął oszołomionego Blitzo w głąb długiego, wyłożonego czerwonym aksamitem korytarza, gdzie w ciszy ustawiły się inne tengu. Od czasu do czasu dało się zauważyć sowie demony w przebraniach pokojówek oraz kamerdynerów. Spoglądali na niego, niektórzy z odrazą, inni ze współczuciem, podczas gdy Blitzo pragnął zniknąć.

Zniknąć i wrócić do… swojej… rodziny.

Do rodziny.

Jego oczy rozszerzyły się, kiedy twarze z jego wspomnień w końcu nabrały ostrości. Pamiętał! Pamiętał wszystkich! Prawie się popłakał, ale był pewien, że jego oczy są na to zbyt suche. Tyle że to nie było ważne. Wystarczyło, że jego serce łkało na samą myśl o tym, że prawie zapomniał o najważniejszych osobach w swoim życiu: o Loonie, swojej ukochanej córce. O Moxxiem i Millie, swoich najbliższych przyjaciołach i współpracownikach. O Stolasie, swoim kochaniu i wsparciu, a także jego córce, będącej zarazem najlepszą przyjaciółką Loony.

Prawie o nich zapomniał. Ale gdzie teraz byli?! Czy też zostali uprowadzeni? Nie, pamiętał, że chodziło tylko o niego. Dorwali go i planowali do czegoś wykorzystać. Ale do czego?! Gdzie w ogóle się znajdował, do cholery?!

Blitzo rozejrzał się po pokoju, próbując znaleźć jakieś wskazówki, ale wtedy zauważył okno. Pierwszy raz od wielu dni zobaczył rozciągające się nad Piekłem nieboskłon i poczuł, że jego serce rośnie na sam ten widok. Zapragnął zamienić się w ptaka i odlecieć daleko stąd. Albo stać się koniem, przemierzającym czarne i czerwone piaski pustyni, ciągnące się aż za wzgórza daleko stąd.

Czarne i czerwone piaski na pustyni? To było niecodzienne. Czy większości pustyń nie pokrywał żółty piasek? Jedynym wyjątkiem był… był…

Nazwa zaświtała w umyśle Blitzo, więc zmusił się do tego, by się na niej skupić. Przecież ją znał, miał ją na końcu języka. Pamiętał, bo już kiedyś tam był. Chodziło o zlecenie? Wakacje? Może, ale to i tak nie było ważne. Chwila, to miejsce miało dwie nazwy! Jedną ogólną, a drugą używaną przez miejscowych. Nie pamiętał tej formalnej, ale wszyscy nazywali to… Zakątkiem Abbadona.

Znajdował się niedaleko Miasta Chochlików. Mniej więcej dzień podróży, jeśli być precyzyjnym. Był tak blisko domu i zarazem tak daleko. Ta myśl go oszołomiła. Gdyby tylko istniał sposób, w jaki mógłby poinformować o tym innych.

Ciągali go jak worek śmierci aż do momentu, w którym Lady Natasza otworzyła ostatnie z serii drzwi. Czekało tam na nich dwóch kolejnych tengu, sowi demon oraz zakapturzona postać. Wspomnienia uderzyły w Blitzo z siłą rozpędzonego pociągu, a widok postaci w płaszczu sprawił, że zrobiło mu się zimno.

Lady Natasza podeszła do sowiego demona i ucałowała go w policzek.

– Czy wszystko gotowe, Alexandrze?

– Tak. – Aleksander spojrzał na Blitzo z pogardą. – Mam nadzieję, że w końcu zacznie współpracować i pomoże nam zdobyć księgę.

Księga.

Potrzebowali księgi, bo…

– To nie ma znaczenia. Pora zadzwonić – oznajmiła zakapturzona postać, a tengu zmusiły Blitzo do zajęcia miejsca przy małym stoliku, na którym stał wyłącznie telefon. Zakapturzony nachylił się w stronę chochlika, aż ten był gotów przysiąc, że dostrzega lśnienie skrytych pod kapturem oczu. – Słuchaj mnie uważnie, chochliku. Zamierzamy dodzwonić się do twojej firmy i zażądać Grymuaru Światów. Powiesz, by nam go przynieśli. Zrobisz to, a wtedy przestaniemy cię krzywdzić. A jeśli nie? Twoje cierpienie będzie trwało wiecznie.

Blitzo przełknął z trudem i potaknął. Wbił wzrok w swoje pokryte bliznami ręce, podczas gdy pozostali sięgnęli po telefon. Choć niewiele brakowało, by narobił pod siebie, kiedy usłyszał słowa tego drania, w jego umyśle pojawiły się wątpliwości. Wiedział, że potrzebowali księgi, a gdy tylko dostaną ją w swoje ręce, wszystko będzie stracone. Biliony zginą, łącznie z jego własną rodziną. Czy mógł to powstrzymać, nawet kosztem własnego życia? Ale jak długo będzie w stanie to robić? Już i tak niewiele brakowało, żeby postradał zmysły, więc co jeszcze mu pozostało? Złamali jego ciało, ducha i dumę. Czy pęknięte serce i zatracony umysł były tego warte?

Zamknął oczy i wrócił myślami do wydarzeń, które miały miejsce dawno temu. Pomijając krzyki Moxxiego, nakazującemu mu być lepszym szefem i uspokajającej go Millie. Bez dawnej Loony, którą lenistwo skłoniło do tego, by przestać przejmować się pracą. Bez Stolasa wydzwaniającego z niepokojącymi propozycjami, mającymi ściągnąć Blitzo do jego łóżka. Ignorując te wszystkie razy, kiedy nienawidził samego siebie za spieprzenie zleceń lub umów biznesowych, które niezmiennie doprowadzały firmę na skraj.

Bowiem niezależnie od tego wszystkiego, były też dobre momenty. Takie, których nie zamieniłby za nic, co istniało w Piekle, na Ziemi albo w Piekle.

Wspomnienia takie jak te, w których celebrowali kolejne morderstwo i upijali się ze śmiechem. Moxxie i Millie u jego boku, kiedy razem wybijali cały gang mafiosów, żartując przy tym tak, jakby jutro miało nie nadejść. Millie potajemnie prosząca go o rady i pytająca jak radził sobie z małą Looną, co jasno sugerowało, że pragnęła wkrótce założyć z Moxxiem rodzinę. Oczami wyobraźni niemal widział jak ten ostatni obejmuje go i uspokaja, kiedy zalał się łzami po tym jak prawie wysłał go na pewną śmierć w Dzień Oczyszczenia. Blitzo przypomniał sobie czas spędzony z Looną w centrum handlowym, kupowanie nowych ubrań, oglądanie filmu, wspólne selfie i robienie sobie jaj z frajerów i geeków. Dotyk Stolasa, kiedy kochali się i to jak ten szeptał, że mu na nim zależy. Widział miejsca i wspólne wyjścia, kiedy spędzali czas poza sypialnią. Pamiętał Loonę i Octavię podczas karaoke, na które wybrali się wspólnie i podczas którego doprowadziły rodziców do łez.

Niewielki, pełen determinacji uśmiech wykrzywił jego wargi. Już podjął decyzję.

– Hej! – Blitzo otworzył oczy i powoli zwrócił w stronę trójki dupków, którzy zamienili jego życie w piekło w zaledwie kilka dni. Alexander, ten o irytująco skrzekliwym głosie, pohukując wskazał na trzymany przez zakapturzoną postać telefon. – Weź to i porozmawiaj z nimi. Chcą mieć pewność, że żyjesz.

Blitzo powoli wziął telefon. Wstrzymując oddech, przycisnął go do ucha.

– H-halo?

– Tato! – rozbrzmiał głos Loony. Przycisnął dłoń do piersi i uśmiechnął się przez łzy, kiedy usłyszał córkę. Potrzebował chwili, by zorientować się, że mówiła do niego „tato”. Nie robiła tego od czasu odkrycia, że rodzice zostawili ją na pewną śmierć, więc usłyszenie tego słowa uczyniło go najszczęśliwszym chochlikiem na świecie. Zupełnie jakby tylko to wystarczyło, by uleczyć wszystkie rany i zniwelować ból. – Nic ci nie jest?!

– L-Loony… przepraszam, że… nie przyniosłem ci tego szejka… tatuś… trochę utknął… – powiedział, próbując się nie popłakać, ale zawiódł.

– Idiota. Chuj z szejkiem! Cały jesteś?!

Chciał ją okłamać, ale nie udało mu się, bo zaczął kaszleć.

– … nie… n-nie bardzo… – odparł i wtedy zorientował się, że to jedyna okazja, by dać Loonie znać, gdzie się znajdował. – … jest prawie tak źle, jak w Zakątku Abbadona… Pamiętasz?

– Abbadona? – powtórzyła Loona, jednak zanim zdążył zmusić ją do wysilenia pamięci, wtrącił się Moxxie.

– Blitzo! Szefie, obiecuję, że zabierzemy cię do domu!

Niech cię szlag, Moxxie?! Naprawdę musisz przerywać?

Obejrzał się na zakapturzoną postać za jego plecami oraz spoglądających na niego Alexandra i Lady Nataszę. Zerknął na tengu i zaczął się zastanawiać, ilu udałoby mu się sprzątnąć, zanim by go powstrzymali albo zabili.

Cóż, zawsze pragnął zginąć w walce.

Powoli uniósł pięść i pokazał środkowy palec zszokowanym ptakom.

– … nie dawajcie im księgi…

Widząc zaskoczenie wymalowane na twarz zebranych, Blitzo wyszczerzył się w uśmiechu.

– Ale szefie! Twoje życie jest ważniejsze niż…

– Nie! Jebać mnie i moje życie! Nie możecie oddać im księgi! Moxxie, spróbuj to zrobić, a przysięgam, że… Ach! – Tengu dopadł do niego, nim zdołał dokończyć zdanie. –  Zostaw mnie!

– Szefie!

– Tato!

Blitzo rzucił telefon prosto w twarz jednego z tengu, po czym sięgnął po sztylet, który ptasi samuraj miał przytwierdzony do pasa. Chwyciwszy go, zabójca wymierzył ostrze prosto w szyję jednego z kruków, a potem wymierzył mu cios głową.

– Pierdol się, ty sukin… ACH! – Każdy ruch bolał jak diabli, ale Blitzo miał to gdzieś. Wskoczył na biurko, wciąż ściskając w dłoni telefon, i kopnął w twarz Alexandra, aż z nosa poszła mu krew. – Loona, kocham cię! Przepraszam, że nie mogłem… ugh… dotrzymać obietnicy!

Skrzywił się, czując jak jego noga zaczyna reagować na kopnięcie, którym powalił go inny tengu. Tyle że Blitzo nie zamierzał grać czysto. Wsadził palce w oczy kruka zanim uderzył go prosto w nos.

– Moxxie, Millie – interes jest wasz! Zajmuj cię moją… c-cholera… – Blitzo przetoczył się na bok, by uniknąć katany, która niemal przecięła go na pół. – Córką! – Wykorzystał resztę pozostałej mu energii, by unikać ciosów. – Powiedzcie… Kurwa! Powiedzcie Stolasowi, że… szlag… nawet go lubiłem i…

Huk wystrzału.

Blitzo sapnął, czując jak coś uderza go w klatkę piersiową. Spojrzał w dół, by odkryć otwór po kuli, która przeszyła dolną część jego talii. Zaraz po tym oczy uciekły mu w tył głowy i upadł. Wywracając się, zaczął kaszleć krwią i robić wszystko, by zachować otwarte oczy.

– Ulecz go – powiedziała zakapturzona postać, odkładając broń. Blitzo nie widział jej wyraźnie, ale wyglądała na dużą i miała na sobie lśniące białe runy.

– Oszalałeś?! Złamał mi nos, a ty chcesz go leczyć, mimo że sam go postrzeliłeś?! – zawył Alexander, trzymając się za zalaną krwią twarz.

– Ostrzegałem go przed konsekwencjami. Nie posłuchał, więc teraz sprawię, by poczuł znaczenie tego ostrzeżenia – odparł zakapturzony, powoli podnosząc telefon i wracając do rozmowy.

Blitzo jedynie zakaszlał krwią i w końcu zemdlał.

 

***

Obecnie

– Blitzo! Blitzo! – zawołał zmartwiony głos. Wydawał się znajomy. – Obudź się!

– Ech. – Blitzo jęknął i potrząsnął głową. Całe jego ciało było obolałe, ale już nie czuł, by miał wielką dziurę w pasie, a to wróżyło dobrze. Kiedy wszystko wokół nabrało kształtów, zobaczył coś – albo raczej kogoś – kogo się nie spodziewał. – Stella? Co ty tutaj robisz?

Żona Stolasa wpatrywała się w niego z przerażeniem i ze łzami w oczach. To było czymś rzadko spotykanym w jej przypadku. Zwykle spojrzeniem wyrażała niechęć albo obrzydzenie, ale tym razem wyglądała, jakby naprawdę się o niego martwiła.

– Nie mamy wiele czasu! Ja… Przepraszam! Nigdy nie chciałam, by to się stało! Nie tak – załkała, mimo że robiła wszystko, by zachować spokój. – Zamierzam cię stąd zabrać! Wrócimy do domu mojego męża! Obiecuję, że zrobię wszystko, byleby ci pomóc!

– Ech… Okej?

Blitzo nie krył zaskoczenia tym, co mówiła, ale skoro proponowała ucieczkę, musiałby upaść na głowę, by zacząć narzekać. Zaczęła mocować się z kajdanami wokół jego kończyn, kiedy drzwi gwałtownie się otworzyły. Nabrawszy powietrza, Stella odwróciła się, by spojrzeć na zakapturzoną postać i Alexandra – z opatrunkiem na nosie – patrzących w ich stronę.

– Stella, co ty wyprawiasz?! – zapytał Alexander, podczas gdy dwa tengu dopadły do niej z obu strony.

– Alex, posłuchaj! To zaszło za daleko! Musimy to zakończyć! – wykrzyczała Stella, kiedy kruki chwyciły ją za ramiona. – Puszczajcie! Rozkazuje wam mnie puścić!

– Alexandrze, proszę żebyś zabrał siostrę do pokoju i upewnił się, że nie będzie więcej nam przeszkadzać – powiedziała zakapturzona postać nawet na nich nie patrząc.

Alexander spojrzał na siostrę i, pohukując przy tym gniewnie, rozkazał strażnikom ją wyprowadzić. Próbowała błagać go, by przestał, po czym spojrzała na Blitzo z czystym przerażeniem w oczach.

– Przepraszam! Tak bardzo przepraszam! Obiecuję, że zrobię wszystko, żeby ci pomóc!

Wszyscy wyszli. Został tylko Blitzo i spoglądająca na niego w milczeniu postać w płaszczu. Wkrótce zakapturzony ruszył w jego stronę, ku zaskoczeniu chochlika zaczynając klaskać.

– Muszę przyznać, że mój szacunek do ciebie wzrósł. Niewielu sprzeciwiłoby się porywaczom po dziesięciu dniach cierpienia i agonii, których doświadczyłeś. Sądziłem, że się złamałeś, ale wtedy znów nam odmówiłeś. Jestem pod wrażeniem, bo nigdy nie widziałem czegoś takiego u przedstawicieli twojego gatunku.

– Może jesteśmy inni niż myślisz – warknął Blitzo, spluwając na podłogę. – Może jesteśmy kimś więcej niż szkodnikami, które pragniesz wymazać z egzystencji.

– Więc słyszałeś. Cóż, to i tak nie ma znaczenia. Nawet jeśli twoi przyjaciele zwrócili się do Księcia Stolasa, nie ma szans żeby ustalili gdzie albo kim jesteśmy. Obawiam się, że nikt nie przyjdzie ci z pomocą, a ty tutaj umrzesz.

Blitzo zamknął oczy i wzruszył ramionami.

– Taa, no cóż, życie to kurwa, a potem giniesz. Miejmy to już za sobą.

– Och, nie zamierzam cię zabić. Mówiłem przecież, że będziesz cierpiał, jeśli mi odmówisz, a ja zawsze dotrzymuję słowa. – Zakapturzony powoli wyjął coś z kieszeni. Blitzo skrzywił się na sam widok. Był to mały fioletowy robak ze szczypcami i ząbkami. Poruszył się w okrytej rękawicą dłoni, wydając przy tym wysoki pisk. – Czy wiesz, co to jest? Nazywają go Koszmarnym Pasożytem. Tacy jak on żyją tylko w Pradawnych Miastach. Ten mały robaczek przyczepia się do mózgu ofiary – tak, w twojej głowie – i wprowadza ją w głęboki sen. Taki, z którego nie da się obudzić. Podczas snu najgorsze lęki, jakie kiedykolwiek miałeś, oraz całe cierpienie ożywają w twoim umyśle. Będziesz zmuszony przeżywać je w nieskończoność, aż twoje serce w końcu nie wytrzyma i zatrzyma się ze strachu. A teraz zobaczmy, czego się boisz.

Blitzo chciał odwrócić wzrok, ale nie był w stanie się ruszyć, porażony jakąś niewidzialną, bijącą od postaci w płaszczu siłą. Zamarł w bezruchu z szeroko otwartymi oczami. Dłoń w rękawiczce powoli przybliżyła się do jednej ze źrenic, a pasożyt zaskrzeczał zanim wskoczył do środka.

Wtedy zapanowała ciemność.

Share:

2 grudnia 2022

Helluva Boss: Ocalić Blitzo – Cierpienie (część 1) [The Suffering (part 1) – tłumaczenie PL] [+18]

        

Autor: TalosLives
Tłumaczenie: Nessa

Notka od tłumacza: Dla Blitzo – szefa I.M.P. – kilkudniowe nieobecności były normą. Zwykle robił wtedy coś szalonego, co najpewniej miało wpakować go w kłopoty. Właśnie dlatego jego podwładni nigdy nie zwracali na to uwagi, planując po prostu okrzyczeć go, kiedy wróci. Dopiero po dziewięciu dniach nieobecności zaczynają podejrzewać, że ich szefa spotkało go coś niedobrego.
Obawy potwierdza jedno proste, zasłyszane przez telefon zdanie: „Mamy twojego szefa”.


SPIS TREŚCI:

VIII. Imię
IX. Cierpienie (część 1) (Obecnie czytane)

...

Dziesięć dni temu…

Zaraz po odzyskaniu świadomości, Blitzo zaczął zastanawiać się, ile tym razem wypił i czy znów skoczył nago w łazience Moxxiego. Jego współpracownik miał zabawną minę, kiedy tamtego dnia przyszedł wziąć poranny prysznic. Co prawda nie było już tak śmiesznie, kiedy w odwecie spróbował wrzucić mu toster do wanny, ale…

Pierwszym, co poczuł, okazały się owinięte wokół jego nadgarstków i kostek łańcuchy. Kiedy otworzył oczy, odkrył, że został przykuty do ściany jakiegoś wyglądającego na żywcem wyjętego ze średniowiecza lochu. Przez piętnaście minut szarpał się, próbując się uwolnić, zanim ostatecznie zdecydował się poddać.

– Świetnie, no i co teraz? – wymamrotał, próbując przypomnieć sobie, co się wydarzyło. – Dobra, więc skończyliśmy robotę. Moxxie zachowywał się jak cipka z powodu tych psów. Wyszedłem po szejka dla siebie i Loony. I… Hm, to wszystko.

Nie było niczego więcej – jedynie zmęczenie, a później pustka. Rozglądając się dookoła, Blitzo spróbował pojąć, co się stało, aż w końcu drzwi celi otworzyły się. Do środka wpadły trzy przypominające samurai demony, uzbrojone w ściskane w szponach katany. Były to gigantyczne czerwonookie stworzenia z łysymi głowami, kruczymi skrzydłami i ogonami, ale za to z ludzkimi szkarłatnymi twarzami. Ich szyje zdobiły różańce z małych czaszek, jednak najzabawniejsze w wyglądzie przybyszy okazały się długie czerwone nosy. Poważnie, Blitzo widział clownów z mniej głupimi twarzami.

Blitzo w pierwszej chwili pomyślał, że ma do czynienia ze strażnikami Stolasa, a zabawa w niewolę ma być sposobem na grę wstępną, ale natychmiast odrzucił taką możliwość. Znał księcia od ponad dwóch i pół roku, jednak tych gości widział po raz pierwszy. Nie przypominał też sobie, żeby strażnicy Stolasa nosili zbroje samurai, żywcem wyjęte z filmów wyreżyserowanych przez Kurosawę*.

Coś było nie tak. Blitzo musiał ustalić co, by jak najszybciej się stąd wydostać.

– Dobra, chłopaki, ogółem lubię takie zboczone gówno i tak dalej, ale wolę zaczynać randkę od drinka. Wiecie co? Puśćcie mnie, a zabiorę was do całkiem dobrego baru. Potem szybki czworokącik, ostry kac i nigdy więcej nie wrócimy do tematu. Co wy na to?

Żaden z kruczych samurai nie zareagował. Po prostu stali przed nim w całkowitej ciszy.

– Ehm, halo? Przystojny, zakuty w łańcuchy chochlik do was mówi. Jesteście jednocześnie brzydcy i głusi? – odezwał się ponownie Blitzo. Uśmiechnął się, kiedy znów odpowiedziała mu cisza. – Cóż, skoro wolicie słuchać jak gadam aż do utraty tchu, chętnie to zrobię! Więc był taki jeden raz, kiedy znalazłem się na autostradzie…

 

***

Dwie godziny później…

– … i właśnie dlatego nigdy nie należy próbować robić tostów z sukubami w restauracji! Zwłaszcza takimi, które spuszczają się jak wodospad, gdy tylko poczują zapach grillowanej mozzarelli! – Jego uśmiech przygasł, a między brwiami pojawiła się zmarszczka, kiedy zauważył, że trójka samurai nawet nie drgnęła. – Jezu, nawet Moxxiego udało mi się tym rozbawić. Czuję się, jakbym gadał do cholernych posągów.

Drzwi ponownie się otworzyły, a kruczy wojownicy w końcu poruszyli się i wyszli jeden za drugim. W zamian pojawiła się para sowich demonów, których Blitzo nie rozpoznał. Jeden miał czarne upierzenie i niebieski pióropusz, zaś drugi ciemnobrązowe pióra z czarnymi końcówkami. Obaj mieli na sobie białe koszulki i jeansy. Blitzo zauważył, że byli napakowani. Nie żeby uważał, że to atrakcyjne. Za dużo mięśni. Wolał swojego sowiego demona – szczuplejszego i łagodniejszego.

– Cóż, mam nadzieję, że wy, durne sukinsyny, będziecie bardziej rozmowni niż tych trzech milczących gnojków z wcześniej – powiedział i miał dodać coś jeszcze, ale demon o brązowym upierzeniu uderzył go w twarz. Blitzo potrząsnął głową; czuł wypływającą z ust ślinę. – Auć! A to kurwa za co?!

– Gdzie jest księga? – zapytał ten o czarnych piórach. Miał wschodnioeuropejski akcent.

– Jaka księga?! – obruszył się, ale wtedy znów oberwał w twarz. – Kurwa! Chyba ukruszyłem zęba.

– Gdzie jest księga? – ponowił pytanie ten o brązowym upierzeniu, przestępując naprzód.

– W twojej dupie! – odparował Blitzo zanim poczuł kolejne uderzenie w twarz, a później prosto w brzuch. Brązowy chwycił go za gardło i z siłą cisnął o ścianę. – K-kurwa!

– Gdzie jest księga, której używasz, by podróżować do świata ludzi? – zapytał ten o czarnych piórach.

Skąd, do chuja, się o tym dowiedzieli?! Tylko kilka demonów wiedziało. Blitzo był pewien, że żaden z nich nie wynająłby tych osłów, żeby skrzywdzić go z tego powodu. Dopiero teraz zaczęła docierać do niego powaga sytuacji i to wystarczyło, by jego serce zaczęło bić szybciej.

– Nie wiem, o czym mówicie! Przedostajemy się do świata ludzi z pomocą rytuału, który znalazłem! Ale jeśli potrzebujecie książki, to słyszałem, że Biblia może was zbawić!

Kolejne ciosy. Powtarzały się za każdym razem, kiedy zaprzeczył. Już wcześniej zdarzało mu się być bitym – skutek uboczny zawodu, który wybrał – jednak nigdy nie trwało to tak długo. Nie powstrzymywali się, uderzając w każde dostępne miejsce – od rogów po jądra. Używali pięści, stóp, szponów i nie tylko.

Kiedy w końcu przestali, Blitzo nie czuł niczego poza odrętwieniem. Ciało ledwo reagowało na ruch. Powoli uniósł głowę i wysilił się na słaby, krwawy uśmiech.

– Już… koniec? Ja… dopiero… zaczynałem…

A potem zamknął oczy i zemdlał.

 

***

Osiem dni temu…

Dźwięk pięści uderzających o żywe mięso niósł się echem po lochu. Blitzo kląłby na czym świat stoi, ale wczoraj uszkodzili mu zęby i usta tak, że aż pluł krwią. Jego prawe oko było sine i spuchnięte, przez co ledwo widział, poza tym mógł się założyć, że miał złamany nos. Jakby tego było mało, czuł w piersi ból, przez który oddychanie stało się udręką.

Upierzony na czarno demon, którego w myślał nazywał Bob, podczas gdy drugiego nazywał Steve, uderzył kolanem w miednicę Blitzo, sprawiając, że chochlik zaczął się krztusić. Chwytając powietrze, zakaszlał kilkukrotnie i wypluł kolejną porcję krwi. Przez ostatnie dwa dni zdążyła się zebrać z tego spora kałuża.

Zawsze było tak samo: bili go, żądali odpowiedzi, on kazał im się pierdolić, więc znęcali się bardziej, na obiad dostawał brudne, zgniłe pomyje i wodę, po których następowało kilka kolejnych godzin cierpienia. Nawet Blitzo był zaskoczony, że wytrzymał tak długo i nie błagał o litość.

– No dalej… chłopaki… Myślę, że… moje nerki potrzebują… j-jeszcze trochę… – rzucił zaczepnie, odsłaniając brakujące zęby w krwawym uśmiechu. – Chyba że wolicie… possać mojego chuja… zamiast w niego uderzać… Tak tylko wspomnę, że jest taki… jeden sowi demon, który nie będzie zadowolony, kiedy dowie się, co zrobiliście.

Demony spojrzały na siebie, po czym splunęły mu w twarz i zostawiły go w spokoju. Jeden z nich pstryknął palcem, a łańcuchy szybko opadły, pozwalając Blitzo paść twarzą do ziemi. Próbował wstać, ale bolała go każda część ciała i po kilku sekundach upadł. Przeklinając, chochlik podniósł wzrok i zobaczył przed sobą zamknięte drzwi oraz unoszącą się nad nimi pieczęć.

– Świetnie… magia… – Zaklął, powoli opierając się o ścianę. – No i chuj…

Szybko sprawdził ubranie, żeby zobaczyć, czy ma przy sobie sprzęt, ale nie znalazł niczego. Nie było nawet konika-zabawki.

– Lepiej żeby te dranie nie skrzywdziły pana Iskierki – mruknął, zamykając oczy.

Musiał skupić się na tym co tu i teraz. To nie był pierwszy raz, kiedy wpadł w kłopoty, ale sytuacja prezentowała się gorzej niż zwykle.

Blitzo nie miał pojęcia gdzie jest, kim są te dupki, dla kogo pracują ani jak dowiedzieli się o księdze Stolasa. Na początku pomyślał o demonach, które nakopały mu do tyłka – o tym, że nie wyglądali jak typowe szumowiny z Miasta Chochlików. Z początku nie rozpoznał tych wyglądających jak kruki, ale potem to do niego dotarło: tengu. Należeli do Yokai – demonów wschodniego pochodzenia – które zwykle trzymały się razem i pochodziły z prowincji zwanej Naraka. Z tego co pamiętał, tengu słynęły z honoru i służyli temu, kto w ich oczach był temu godny –  zwykle potężnemu rodowi lub rodzinie. Każde polecenie wykonywali bez wahania, poza tym byli utalentowanymi wojownikami. Oznaczało to, że ci, którzy najęli tych gości, musieli być bogaci i potężni.

Sowie demony naturalnie należały do Goecji, ale nie wyglądało na to, żeby to oni stali za porwaniem. Blitzo z doświadczenia wiedział, że bogacze nigdy nie brudzili sobie rąk. Od tego mieli pomocników.

Oczywiście schwytali go, żeby dostać Grymuar Światów. Nie miał pojęcia z jakiego powodu, ale biorąc pod uwagę, jak potężna była księga, mogło chodzić o cokolwiek. Odkąd Stolas wyjaśnił mu potęgę tej rzeczy, Blitzo szybko znalazł bezpieczną kryjówkę, do której dostęp mieli wyłącznie on oraz Loona. Tyle że nadal nie zamierzał im tego zdradzać. Nie tylko dlatego, że dobrze wiedział, że zabiją go, gdy tylko powie im to, co chcieli usłyszeć, ale przez wzgląd na ryzyko.

Gdyby na jaw wyszło, że zwykły chochlik – nieważne jak wyjątkowy – używał powierzonego Stolasowi Grymuaru, wszyscy mieliby przesrane. Nie tylko on i jego córka, ale również Millie i Moxxie. Nie wspominając o samym Stolasie i jego rodzinie. Nie chciał tego przyznać, ale odkąd zawarli swój mały układ, naprawdę zaczął postrzegać księcia jako bliskiego przyjaciela. Jasne, najpierw chodziło tylko o seks, żeby mógł zatrzymać książkę, ale powoli coś zaczęło się między nimi formować. Nie wiedział, co łączy ich teraz, ale obaj wyświadczali sobie przysługi i zaczęli spotykać się częściej niż raz w miesiącu. Poza tym jego córka i Octavia zostały najlepszymi przyjaciółkami, czego Loony naprawdę potrzebowała po tym, co zrobiły jej te dupki.

Nie, nie mógł wpakować Stolasa i jego rodziny w kłopoty.

– Cholera, mam nadzieję, że już się zorientowali, że mnie nie ma i zaczęli szukać – mruknął, zamykając oczy. Może po drzemce zebranie myśli miało być prostsze.

Sen był mu dany tylko na chwilę. Drzwi otworzyły się z hukiem, a Blitzo dostrzegł Boba i Steve’a z rurkami ściskanymi w szponach. Miał to skomentować, gdy zorientował się, że pręty pulsują od prądu.

– Ach, cholera…

 

***

Pięć dni temu…

Krzyczał tak długo, aż Bob opuścił swoją magiczną różdżkę. Dysząc się i robiąc wszystko, by się nie popłakać, spróbował pochwycić tyle powietrza, ile to możliwe, jednak swąd własnego przypalonego ciała – w środku i na zewnątrz – przyprawił go o mdłości.

Spojrzenie Blitzo skrzyżowało się ze wzrokiem upierzonego na biało, odzianego w szatę sowiego demona, który tak po prostu mu się przyglądał. Po tym jak pierwszym raz doświadczył co oznacza bycie teksańskim pieczonym mostkiem z grilla, Bob i Stevie przyprowadzili sowią panienkę, którą ochrzcił imieniem „Kurwa” przez pełne pogardy spojrzenie, które mu rzuciła zanim uzdrowiła go z pomocą magii. Słyszał jak wspomniała, że czuje się skalana przez konieczność dotykania brudnego, obrzydliwego chochlika, więc takie imię w pełni do niej pasowało.

Tym razem Kurwa się nie ruszyła, co znaczyło, że pora na leczenie jeszcze nie nadeszła. To wyglądało, jakby starali się utrzymać go przy życiu tak długo, jak tylko to możliwe, przy jednoczesnym unikaniu nadmiernego wysiłku przy pomaganiu mu.

Steve chwycił Blitzo za szyję i uniósł jego głowę. Ze swojej pozycji chochlik widział wyłącznie prawe oko pohukującej na niego demonicznej sowy.

– Słuchaj, ty draniu. To się skończy, kiedy przestaniesz być upartą kupą gówna i w końcu powiesz nam, gdzie jest księga!

– W porządku. – Blitzo wziął głęboki oddech. – Powiem wam.

Steve puścił go. Jego brwi powędrowały ku górze.

– Gadaj.

– Po… pożyczam ją jednemu gościowi… Ma ją, póki nie jest mi potrzebna – mruknął Blitzo, po czym splunął krwią.

– Jak się nazywa?

– Kris. Ma na imię Kris… Jest starszym gościem z siwą brodą i tak dalej. – Blitzo zachichotał, po czym uniósł głowę i wysilił się na blady uśmiech. Poczuł ból w napuchniętych ustach, ale zignorował go. – Jest bardzo… bardzo gruby… przez wszystkie te ciasteczka… I nosi wielki… czerwony… kostium.

Dwa sowie demony spojrzały po sobie, zanim powoli obejrzały się na chichoczącego Blitzo.

– Łapiecie? Kris… Kris Kringle**?! Święty Mikołaj?!

Odpowiedzią okazał się wymierzony prosto w jego czaszkę łom.

 

***

Trzy dni temu…

O cholera.

Czy wciąż żył?

Musiał, a świadczył o tym najgorszy możliwy ból głowy, którego doświadczał wraz z całym inwentarzem. Blitzo powoli otworzył oczy tylko po to, żeby przekonać się, że nawet to bolało. Naprawdę sądził, że umiera przez tę krótką chwilę przytomności, zanim wszystko pochłonęła czerń. Jak, do kurwy nędzy, przetrwał cios łomem w głowę, jeśli nie za sprawą cholernego cudu?

Mimo bólu zdołał otworzyć oczy i przekonać się, że leży na łóżku, a na twarzy ma maskę tlenową. Dookoła ustawiono sprzęt medyczny; do ciała podpięto kroplówkę i urządzenie do pomiaru tętna. Samo miejsce okazało się dość luksusowe i skojarzyło się Blitzo ze Skrzydłem Szpitalnym w domu Stolasa.

Kiedy otrząsnął się na tyle, by zwrócić uwagę na podsuwane przez zmysły bodźce, odkrył, że nie jest sam. W pokoju rozbrzmiewał wysoki, zdradzający wschodnioeuropejski akcent głos.

– Przepraszam! Odpowiednio ich ukarzę zanim wrócą do roboty!

W odpowiedzi przemówił głos tak głęboki i potężny, że Blitzo przeszedł dreszcz. Czuł, że należał do najpotężniejszej osoby w pokoju – takiej, z którą nie chciało się pierdolić.

Zajmujecie się nim już ponad tydzień, ale nie widzę rezultatów. Jego współpracownicy go szukają i już zaczęli się martwić. To tylko kwestia czasu, aż wciągną w to Księcia Stolasa i zrozumieją, że chodzi o porwanie – oznajmił głos. –  Jeśli nie może dać nam księgi, musimy sprowadzić ją inaczej. Użyj go jako karty przetargowej w zamian za Grymuar. Ale najpierw musimy osłabić jego determinację. Złamać go psychicznie i fizycznie.

Kurwa. Planowali zażądać okupu. Blitzo nie chciał się do tego przyznać, ale powoli zbliżał się do granic wytrzymałości. Nie chodziło tylko o tortury, głód, pragnienie i brak snu. Była jeszcze samotność. Każdego dnia zasypiał na lodowatej posadzce, zmęczony, głodny i zraniony, bez Loony u swojego boku. Albo chociaż Moxxiego i Millie, zachowujących się jak rozkoszne, zakochane szczeniaki. Szlag, nawet telefon od Stolasa okazałby się muzyką dla uszu.

Pragnął znaleźć się w domu. Musiał tam wrócić.

– Wciąż nie rozumiem, co ty i matka planujecie zrobić. Ani ona, ani moja siostra nie powiedziały mi, co się tutaj dzieje. Zwłaszcza ona. Nie sądzę, żeby o tym wiedziała i popierała te działania – rozbrzmiał sukowato brzmiący głos. – Ale chcę wiedzieć. W jaki sposób zamierasz unicestwić połowę populacji Piekła z pomocą księgi?!

… co?

Nie, poważnie… Że co?!

CO ONI, DO CHUJA PANA, PLANOWALI ZROBIĆ?!

Po raz pierwszy od dawna Blitzo nie miał pojęcia, co powiedzieć albo zrobić. Samo stwierdzenie brzmiało niedorzecznie, a jednak słyszał je wyraźnie. Unicestwić połowę populacji Piekła?! Nawet Aniołowie nie dokonali tego w czasie Dni Oczyszczenia! Nawet Bóg czy Lucyfer nie dopuścili do podobnego zajścia. Blitzo za to właśnie siedział i słuchał jak dwa potężne byty dyskutują o unicestwieniu bilionów istnień.

Grymuar Światów zawiera sporo potężnych zaklęć i rytuałów, ale jedno z nich jest wyjątkowo niebezpieczne i śmiertelne. Nazywa się Wymiarem Całkowitego Zniszczenia. Może stworzyć portal tak mały jak łeb od szpilki albo potężny jak kontynent, który niczym czarna dziura pochłonie wszystko, co znajdzie się w jego zasięgu. Gdy tylko zaklęcie wygaśnie, wszystko to, co znalazło się w środku, zostanie permanentnie unicestwione. Nawet dusze obrócą się w nicość. – Sama myśl sprawiła, że Blitzo prawie narobił w spodnie. – Wyobraź sobie całe miasta urodzonych tu demonów i grzeszników, gnijących niczym brud, którym przecież są. Miasto Chochlików, Kolonia Kanibali, Kurwisko, Nowe Detroit, Dis***, wszystkie tereny zajęte przez piekielne ogary. Miejsca, w których bytują chochliki, gobliny, nietoperze, nisko urodzone ogary, porażki, demonoidy, diabły i grzesznicy, wszyscy marnujący czas na bycie kurwami, złodziejami, żebrakami i przestępcami. Rozmnażają się jak szczury i są powodem przeludnienia Piekła. Co by było, gdyby wszyscy zostali wymordowani? Odeszli? Piekło nie tylko stałoby się lepsze, ale też puste – bez tych wszystkich szumowin. A jeśli populacja zostanie wyeliminowana do poziomu, który zaakceptuje Niebo…

– … Dni Oczyszczenia się skończą… będziemy… bohaterami! – W sukowatym głosie pobrzmiewał entuzjazm. – To, co robimy… jest z korzyścią dla Piekła!

Korzyścią? Poprzez ludobójstwo? Miał oglądać, jak cała jego populacja znika bez jakiegokolwiek śladu? Zobaczyć jak Loona, jego córka, kończy swoje istnienie, nim w ogóle zdążyła zaznać życia? Bez znalezienia własnego szczęścia? Pozwolić by Millie i Moxxie – najbliżsi przyjaciele, jakich dano mu w tym świecie – zostali unicestwieni tylko dlatego, że się narodzili? Zwłaszcza ze świadomością, że ta dwójka nade wszystko pragnęła stworzyć rodzinę? Blitzo był egoistycznym dupkiem, nigdy tego nie ukrywał, ale nie uważał się za pozbawionego serca potwora, obojętnego na los tych, których miał wokół siebie.

Loona była jego córką i skarbem, który pokochał od pierwszego wejrzenia. Kimś, kto uratował go przed nim samym, kiedy najbardziej tego potrzebował. Spaliłby cały świat, gdyby tylko w ten sposób mógł ją ocalić i uszczęśliwić – niezależnie od konsekwencji.

Moxxie mimo wszystko pozostawał dla Blitzo najbliższym przyjacielem. Choć igrał z jego nerwami i na każdym kroku stroił sobie żarty, gdzieś w głębi szanował zasady moralne, którymi kierował się chochlik. No i ufał mu, nawet jeśli zwykle tego nie okazywał.

Millie była mu wierna, bo wyciągnął ją z dołka. Dał jej powód do życia, a przy okazji doprowadził do tego, że znalazła miłość życia. Nigdy nie przestała wierzyć w Blitzo, a świadomość, że ktoś pokładał w nim taką nadzieję, sprawiała, że robiło mu się cieplej na sercu.

Byli dla niego kimś więcej niż tylko współpracownikami. Tworzyli rodzinę.

Zawsze należy walczyć o rodzinę.

Nie, nie mógł pozwolić, by te chore, pokręcone skurwysyny dorwały księgę.

Więc nie będziesz miał nic przeciwko, jeśli osobiście zajmę się naszym przyjacielem? Zwłaszcza że jest przytomny?

Oczy Blitzo rozszerzyły się. Zaklął, ale zanim zdążył cokolwiek zrobić, poczuł, że robi się bardzo senny i ponownie zamknął oczy.

_________________

*Akira Kurosawa – japoński reżyser, scenarzysta i producent filmowy.
**Kris Kringle – jeden ze sposobów na określenie Świętego Mikołaja.
***Dis – miasto w „Nie boskiej komedii” Dantego, obejmujące od szóstego do dziewiątego kręgu piekielnego.

Share:

28 listopada 2022

Helluva Boss: Ocalić Blitzo – Imię [The Name– tłumaczenie PL] [+18]

       

Autor: TalosLives
Tłumaczenie: Nessa

Notka od tłumacza: Dla Blitzo – szefa I.M.P. – kilkudniowe nieobecności były normą. Zwykle robił wtedy coś szalonego, co najpewniej miało wpakować go w kłopoty. Właśnie dlatego jego podwładni nigdy nie zwracali na to uwagi, planując po prostu okrzyczeć go, kiedy wróci. Dopiero po dziewięciu dniach nieobecności zaczynają podejrzewać, że ich szefa spotkało go coś niedobrego.
Obawy potwierdza jedno proste, zasłyszane przez telefon zdanie: „Mamy twojego szefa”.


SPIS TREŚCI:

VIII. Imię (Obecnie czytane)

...

Słysząc huk wystrzału i widząc jak jej mąż upada, Millie poczuła się tak, jakby świat wokół niej roztrzaskał się na kawałki. Jego bezwładne ciało po prostu tam leżało, obmywane przez deszcz, a strzelec spojrzał na nie z uśmiechem, po czym splunął. Wtedy Millie bez zastanowienia i w przypływie gniewu zawyła, po czym wyskoczyła z kryjówki.

Była w stanie myśleć wyłącznie o tym krótkim czasie, który spędziła z Moxxiem. Wszyscy wokół zawsze uznawali ją za dziwną, szaloną, a nawet dziecinną. Jedynie on dostrzegł w niej coś więcej. Ujrzał kochającego anioła śmierci, dającego mu siłę, by stać się lepszym niż już był. Poza jej dziwnością, Moxxie zauważył kogoś, kogo pokochał – ukochaną kobietę, która rozpaliła jego serce. Kogoś, z kim pragnął spędzić resztę życia.

Nikt nie traktował jej w ten sposób. Inni zwykle trzymali się od niej na dystans; wykorzystywali wyłącznie dla jej umiejętności albo by spędzić jedną noc z „szaloną laską”. Moxxie tego nie robił. On dostrzegał „prawdziwą” Millie gdzieś w głębi. To sprawiło, że zapragnęła otworzyć się przed nim – najpierw jak przed przyjacielem, który później stał się jej kochankiem, a ostatecznie mężem. Każdego dnia rozpamiętywała ślubną przysięgę, według której mieli być ze sobą na dobre i na złe. Tę samą, która teraz została zerwana przez zwierzęta tuż przed nią.

Zwierzęta, które zamierzała zaszlachtować.

Millie skierowała się ku jednemu z piekielnych ogarów. Zdążył spojrzeć w górę i dostrzec zmierzającą w jego stronę śmierć. Trafiła go włócznią prosto w zszokowaną twarz i przyszpiliła do chodnika. Krew chlusnęła na jej policzki, ale Millie miała to gdzieś.

Zastrzelili go. Zastrzelili jedynego chochlika, którego kochała i mogła obdarzyć uczuciem. Jedynego chochlika, który dał jej coś, co miało największe znaczenie.

Miłość. Zabrali go od niej. Odebrali Millie jej miłość.

Sięgnęła po strzelbę, którą zabrała ze sobą i strzeliła prosto w brzuch najbliższego ogara, zanim ten zdążyłby dobyć własnej broni. Wybuch odrzucił go na motocykl, ale nie zabił, mimo że wnętrzności wypadły na zewnątrz. Nie tracąc czasu, Millie ze łzami w oczach popędziła w jego stronę, spoglądając wprost w przerażoną, błagalną twarz. Tyle że ona widziała wyłącznie słodki uśmiech Moxxiego. Ten sam, którego nigdy więcej nie miała ujrzeć.

Nacisnęła spust dwukrotnie. Głowa ogara eksplodowała kawałkami kości i resztek mózgu. Millie odwróciła się z krzykiem, gotowa zabić kolejnych, ale dwóch już okazało się martwych za sprawą licznych ran postrzałowych, zaś lider – odpowiedzialny za wszystko skurwiel – leżał na ziemi, powalony przez cienistych strażników. Klął na czym świat stoi, ale urwał i zaskomlał, kiedy Millie wycelowała strzelbę prosto w jego w twarz.

– Millie! Wycofaj się! – rozkazał Grimbeak.

– Nie! Zabili Moxxiego! ZABILI MOJEGO MOXXIEGO! – wykrzyczała ze łzami w oczach, gotowa pociągnąć za spust. – POZABIJAM ICH!

– On nie umarł!

Zamarła na ułamek sekundy. Te słowa odbiły się echem w jej umyśle. Powoli odwróciła się w stronę Grimebeaka, trzymającego ciało jej podobno żywego męża. Kiedy zdjął mu maskę, odkryła, że wciąż oddychał, chociaż był nieprzytomny.

– Moxxie! – zawyła, upuszczając strzelbę. Popędziła w jego stronę i wtuliła się w jego ciepłą twarz. – No dalej, Moxxie! Moxxie!

– Uh, co? – wymamrotał, powoli odzyskując przytomność. Spojrzała prosto w głąb dużych, pięknych, ciepłych oczu, o których sądziła, że więcej ich nie ujrzy, po czym ucałowała go tak mocno, że aż się odchylił. – M-Millie? Zaraz… Ja żyję?!

– Maska cię uratowała – wyjaśnił Grimbeak. Uniósł ją, by pokazać wciąż tkwiącą w czole kulę. – Wygląda na to, że jest kuloodporna. Masz szczęście, Moxxie.

– Nienawidzę działać w przebraniu – skrzywił się Moxxie. A potem oczy uciekły mu w tył głowy i zemdlał.

Millie po prostu go obejrzała, wciąż zalewając się łzami – tym razem ulgi, nie smutku.

– Już dobrze, Moxxie. Odpocznij. Nie zostawię cię.

Grimbeak wydał rozkaz, żeby ukryć ciała i zabrać ze sobą więźnia, ale Millie to nie obchodziło. Liczyła się tylko osoba, którą trzymała w ramionach. Wciąż u jej boku – teraz i na zawsze.

 

***

Stolas poczuł ulgę, kiedy usłyszał, że Moxxie dojdzie do siebie. Miał tylko niewielki wstrząs mózgu, który z łatwością dało się wyleczyć magią, poza tym musiał odpocząć. Stolas wiedział, że plan nie należał do najbezpieczniejszych, zaś fakt, że tylko szczęście pozwoliło uniknąć tragedii, dodatkowo mobilizował go, żeby tym razem wyciągnąć jak najwięcej właściwych informacji.

Nie chciał tracić czasu na transportowanie ogiera do lochów, więc rozkazał Grimbeakowi zamknąć go w jednym z magazynów, do którego osobiście się teleportował. Wykorzystał portal, by odesłać Millie i Moxxiego do swojego domu, by się nimi zajęto i gdzie czekały na nich Octavia oraz Loona. Jego najdroższa córka była bliska płaczu, kiedy usłyszała, co się wydarzyło. W końcu chodziło o jej pomysł, a myśl o tym, że Moxxie mógł zginąć, napawała ją przerażeniem.

Zakodował sobie w pamięci, by później z nią o tym porozmawiać, ale na początek musiał skupić się na czymś innym. Czas nie był ich sprzymierzeńcem. Stolas musiał dowiedzieć się, gdzie był Blitzo i kto stał za jego  porwaniem. Czuł coraz większy niepokój, rozważając wskazówki, które mieli. Porywacz wiedział o Grymuarze Światów i chciał go dostać. Wiedział o jego relacji z Blitzo. Miał Anielskie Ostrze, pieniądze i dostęp do najemników.

Stolasa coraz bardziej martwiło, że porywacz zdawał się stać w hierarchii wyżej niż mogłoby się wydawać. Może nawet chodziło o kogoś z bliskiego kręgu Lucyfera. Książę miał tam wielu wrogów i wiedział, że jeśli nie zachowa ostrożności, to będzie nie tylko koniec dla niego i Blitzo, ale również dla całej jego rodziny.

Przybywszy do magazynu poprzez portal, Stolas dostrzegł związanego, uważnie pilnowanego przez strażników piekielnego ogara. Grimbeak skinął głową na widok księcia. Stolas podszedł bliżej, a jego demoniczna aura wypełniła każdy kąt. Już nie panował nad frustracją i gniewem, a jego skrzydła zapłonęły, kiedy je rozłożył. Oczy zalśniły szkarłatem, gdy z mocą spojrzał na ogara, aż ten zaskomlał i skulił się niczym szczeniak.

Szpony otoczyła fioletowoczarna aura, gdy Stolas wymierzył je prosto w klatkę piersiową więźnia. Wbiły się w pierś jak w masło, nie tworząc ani rany, ani nie upuszczając krwi. Ogar sapnął, czując jak szpony Stolasa owijają się wokół jego serca. Zakrztusił się, kiedy sowi książę na krótko je zacisnął.

– Wiesz, co to jest? – wyszeptał wprost do ucha ogara Stolas. – To twoje serce. Wystarczy krótki uścisk, żebym je zmiażdżył i sprawił, że udławisz się swoją własną krwią. Albo mógłbym tak zrobić z twoimi płucami. – Przesunął rękę, by sięgnąć właściwego organu. Ogar zalał się łzami. – Albo wątrobą. Żołądkiem. Kręgosłupem. Mogę nawet urwać ci jaja. Zmiażdżyć je. Przesunąć. Uformować w dowolny kształt, aż zaczniesz błagać o śmierć. Mogę to i jeszcze więcej, psie.

Smród, który wydobył się ze spodni ogara sprawił, że kilku strażników zmierzyło go zniesmaczonymi spojrzeniami, ale Stolas miał to gdzieś.

– Proszę…

– Zadam ci tylko dwa pytania, na które chcę usłyszeć odpowiedź. Jeśli nie, kilka kolejnych godzin spędzisz na skomleniu jak suka – warknął Stolas. – Gdzie. Jest. Blitzo?!

– Nie… nie wiem… – wymamrotał ogar. – Mój… mój pracodawca nigdy mi tego nie powiedziaaaaał!

Stolas przez kilka kolejnych minut ściskał jego kręgosłup, bliski tego, by go przepołowić. Dopiero wtedy poluzował uścisk.

– Przy kolejnej złej odpowiedzi wyrwę ci go przez tyłek! A TERAZ POWIEDZ MI, KTO ZA TYM STOI!

Wtedy ogar wykrzyczał imię.

Wykrzyczał je tak głośno, że aż rozeszło się echem po całym magazynie, a wszyscy zamarli, wpatrując się w więźnia. Moc Stolasa wyparowała pod wpływem szoku. Jego skrzydła wróciły do normalności, zaś on powoli wycofał dłoń z piersi łkającego ogara. Wpatrywał się w niego, rozważając to, co właśnie usłyszał i zastanawiając się, czy było prawdą. Zażądał usłyszeć je raz jeszcze i wtedy rozbrzmiało ponownie.

Książę próbował znaleźć dowód na to, że ogra kłamie, ale nie był w stanie. Zarzekał się na Szatana, że mówi prawdę i Stolas mu uwierzył. Wtedy też poczuł się tak, jakby rozpadł się na pół. Jego dusza krzyczała z bólu na samą myśl o… całkowitej zdradzie.

Przywoławszy moc do pazurów, Stolas chwycił ogara za szyję i urwał mu głowę. Odrzucił ją i kręgosłup na posadzkę, podczas gdy strażnicy przyglądali mu się w ciszy. Grimbeak powoli podszedł bliżej i ułożył szpony na ramieniu Stolasa.

– Panie… Czy wszystko dobrze?

– Nie, Grimbeak – wyszeptał Książę Stolas, a jego oczy powoli zaszły mgłą. – Nic nie jest dobrze.

 

***

Octavia nigdy nie czuła się bardziej winna. Była pewna, że jej plan wypali, ale nie wzięła pod uwagę, że ogary spróbują w ostatniej chwili zadźgać tego, kto mógłby im zagrażać. Teraz to wydawało się tak oczywiste, że Octavia miała ochotę zdzielić samą siebie w łeb za brak pomyślunku.

Niewiele brakowało, by błąd kosztował Moxxiego życie, a Millie została wdową. Może i nie miała z parą tak bliskich relacji jak z Looną, ale wciąż należeli do rodziny (nawet jeśli piekielny ogar nigdy tego nie przyznała), poza tym niczym nie zawinili. To też sprawiło, że Octavia przepraszała ich raz za razem, aż w końcu przyjaciółka kazała jej się zamknąć.

– Dobrze, załapaliśmy! Jest ci przykro – powiedziała Loona, przewracając oczami. – Zobacz, Moxxie nie umarł. Pomimo bycia mięczakiem, ten sukinsyn ma szczęście i zwykle wykaraska się z największej opresji, jasne?

– Ale ja…

– Księżniczko Octavio. – Moxxie powoli usiadł na szpitalnym łóżku. – Nie obwiniam cię o to, co się stało. Mimo moich wcześniejszych protestów, ostatecznie sam się zgodziłem. Aczkolwiek – zerknął na Millie i Loonę – nigdy więcej nie będę działać w przebraniu.

– Skarbie, nie będziesz musiał, jeśli nie chcesz! – zapewniła Millie, obejmując męża za szyję. Tuliła się do niego przez chwilę, nim złożyła pocałunek na jego policzku. – Jak długo mam cię przy sobie, możesz robić, czego tylko pragniesz.

– Och, Millie – wyszeptał Moxxie, odwzajemniając pocałunek. – Wiesz, że nigdy bym cię nie zostawił.

– Millie… ja… – zaczęła Octavia, ale powstrzymała ją uniesiona ręka Millie.

– Octavio, przestań. Płacz i zamartwianie się nikomu nie pomogą. Najważniejsze, że Moxowi nic się nie stało, a my dorwaliśmy sukinsyna, który sprzedał szefa – oznajmiła z uśmiechem. – Uznajmy, że mieliśmy szczęście i darujmy sobie całe to „Co by było, gdyby?”.

Octavia zdążyła przytaknąć, zanim dostrzegła wchodzącego do Skrzydła Szpitalnego ojca.

– Cześć, tato. Dowiedziałeś się czegoś… od…

Jedno spojrzenie w oczy Stolasa wystarczyło, żeby Octavia zamarła. Wyglądał, jakby ktoś wyssał z niego całą energię, zaś jego wzrok nie wyrażał niczego prócz pustki. Dotychczas lśniące czerwienią oczy teraz wydawały się ciemne i wyblakłe. Skrzydła luźno zwisały ku podłodze. Nie tylko ona dostrzegła zmianę, bowiem również członkowie I.M.P. wydawali się zdezorientowani.

– Tato?

– Ja… Mam imię – wyszeptał, jednak zamiast zadowolenia, jego ton zdradzał wyłącznie rozpacz.

– C-cóż… To dobrze, tak? – Moxxie wysilił się na nerwowy uśmiech. – To oznacza, że możemy uratować szefa!

Książę Stolas nie podzielał jego entuzjazmu. Szczerze mówiąc, wyglądał okropnie. Octavia przesunęła się bliżej, spoglądając na ojca z troską.

– Tato? Co się stało?

Odwzajemnił spojrzenie i wtedy dostrzegła łzy w kącikach jego oczu. Bez ostrzeżenia objął ją i przygarnął do siebie.

– Octavio… Tak mi przykro… Tak bardzo mi przykro…

– T-tato? – Jej oczy rozszerzyły się. Przełknęła z trudem. – K-kto…?

– To Stella – oznajmił z ciężkim westchnieniem. – To… twoja matka.

Matka.

Jej matka?

Nie, to nie było możliwe. Mama potrafiła być surowa, poza tym nie przepadała za chochlikami i innymi niższej klasy demonami, ale na pewno nie posunęłaby się do czegoś takiego. Nie skrzywdziłaby ani taty, ani tym bardziej własnej córki. Nie, to nie mogła być prawda!

– N-nie – wykrztusiła Octavia, powoli się wycofując. – K-kłamiesz! Albo ten pies kłamie! To nie może być ona!

– Octavio – szepnął Stolas, przymykając oczy. – Przykro mi, ale powiedział mi prawdę.

Pragnęła wykrzyczeć, że dał się oszukać, ale wtedy wszystko powoli zaczęło się układać. Kto mógł wiedzieć o księdze ojca i o tym, do czego jej używał? Kto inny z rodziny wiedział, że korzystali z niej również członkowie I.M.P? Kto inny miał pieniądze i kontakty, by zatrudnić Vaaxa, ogary oraz posiadać wystarczający rodowód, by zapewnić sobie lojalność tengu? Jak wiele razy matka narzekała, że Octavia zadaje się Looną i jej postrzeganymi za demony niższej klasy przyjaciółmi? Nie wspominając o niezliczonych kłótniach rodziców o Blitzo oraz obawie przed utratą reputacji, gdyby na jaw wyszło, że ojciec sypiał z chochlikiem. Octavia sądziła, że to głupie, skoro matka sama romansowała z innymi, ale czy naprawdę jej nienawiść do Blitzo mogła być aż tak wielka?

Wtedy pomyślała o rodzinie mamy. Dziadek Octavii był Upadłym. Nigdy nie poznała Malphasa, bowiem zginął lata temu z rąk Aniołów, ale jego Anielskie Ostrze stanowiło rodzinną pamiątkę. Babcia i wujek nigdy nie ukrywali obrzydzenia względem romansu ojca z niższej klasy demonem. Z tego powodu rzadko chciała się z nimi widywać. Matka spoglądała na niżej urodzonych z góry, ale wujek i babcia otwarcie nimi gardzili. Dlatego Octavia nie chciała ich odwiedzać. Czy mogli być z tym powiązani? Brali w tym udział?

Im dłużej się nad tym zastanawiała, tym więcej kawałków układanki łączyło się ze sobą. To musiała być matka. Zrobiła to. Skrzywdziła Blitzo. Skrzywdziła Loonę. Skrzywdziła własną rodzinę.

Nie będąc w stanie dłużej zaprzeczać, Octavia wpadła ojcu w ramiona i rozpłakała się. Jej serce krzyczało za sprawą gniewu i zażenowania.

Dwa sowie demony trwały w swoich objęciach, a ich płacz rozbrzmiewał echem w całej posiadłości.

Share:

POPULARNE ILUZJE