Tłumaczenie: Nessa
IV. Wspomnienia (część 1) (Obecnie czytane)
Sen nie nadszedł od razu. Jak Moxxie
w ogóle mógłby spać ze świadomością, że dla jego szefa to dziesiąta noc
cierpienia? Z niczym więcej, prócz ciemnej celi, bez jedzenia, wody i ciepła?
Zabawne. Z perspektywy urodzonych w Piekle demonów, takich jak chochliki, cierpienie
zarezerwowane było dla potępionych. Wtedy uważali je za absolutnie normalne.
Zastanawiał się czy to, przez co właśnie przechodził Blitzo, było tym, z czym
grzesznicy mierzyli się każdego dnia swojej gównianej egzystencji.
Nic dziwnego,
że ludzie tak rozpaczliwie próbowali dostać się do Nieba.
Moxxie
otworzył oczy, niemal spodziewając się zastać Blitzo oglądającego telewizję w
salonie albo bazgrzącego coś na jego twarzy. Choćby rysowanego chuja,
wycelowanego w usta. Powitała go wyłącznie ciemność w gościnnym pokoju, który
Książe Stolas użyczył jemu i Millie.
Usiadł,
zapalił małą lampkę i pomyślał o tych wszystkich razach, kiedy musiał mierzyć
się z niezapowiedzianymi wizytami Blitzo w mieszkaniu. Starszy chochlik nie
uznawał pojęcia prywatności – ani w pracy, ani poza nią. Moxxie miał szczerze
dość bycia obiektem jego drwin – czy to podczas umniejszania jego łóżkowe
możliwości, czy też obwiniania o wszystkie niepowodzenia. Szef z kolei taktował
to wszystko jako żarty. Wychodziło na to, że chociaż Blitzo opuścił cyrk, cyrk nigdy
nie opuścił Blitzo.
Zachowywał się
jak clown, niczego nie traktując poważnie. Jednocześnie… potrafił być kimś
więcej, niż tylko chciwym mordercą z niewyparzoną gębą. Choć rzadko, kilka razy
Blitzo postąpił jak przyzwoita osoba. To były te nieliczne przypadki, kiedy
Moxxie niemal go lubił. Jak ta jedna praca w szpitalu sprzed kilku miesięcy…
***
– Dalej nie rozumiem, dlaczego ten gość chce śmierci tej pielęgniarki. Przecież nie miała wpływu na jego śmierć! – wyszeptał Moxxie, gdy we trójkę przemierzali korytarze ludzkiego szpitala. – Przecież nie zmusiła go podstępem, żeby przedawkował morfinę.
– W zasadzie
chce jej śmierci, bo odmówiła mu, kiedy zaprosił ją na randkę czy coś takiego –
wyjaśniła Millie, wzruszając ramionami.
– Poważnie?
Czy mamy jakiekolwiek standardy przyjmowania zleceń? – zapytał, uderzając się
dłonią w twarz.
– Oczywiście,
że nie, Moxxie – parsknął Blitzo. – Standardy są dla tych, którzy kierują się
regułkami w swoim nudnym, pozbawionym rozrywki życiu. Do czasu, aż w połowie zaczynają
rozumieć, że zmarnowali kupę czasu, próbując być fair w świecie, który po
prostu jest do bani. Czemu? Bo tutaj radzą sobie tylko oszuści i ambitni
ludzie, którzy nie mają moralności i po trupach dążą do celu. Jak myślisz,
dlaczego politycy, bankierzy i biznesmeni nigdy nie trafiają do więzienia za
swoje zbrodnie, podczas gdy reszta świata gnije w długach i depresji?
Moxxie miał
odpowiedzieć, ale wtedy rozdzwonił się telefon Blitzo. Szef jednym ruchem ręki
otworzył klapkę. Na jego ustach pojawił się uśmiech.
– Tak, Loonie?
– Oczy Blitzo rozszerzyły się, ale skinął głową. – Och, naprawdę? No cóż, w
porządku.
– Co się
stało? – zapytała Millie.
– Klient
odwołał zlecenie – wyjaśnił Blitzo, rozłączając się. Millie wydęła wargi,
rozczarowana, a Moxxie odetchnął z ulgą. – Najwyraźniej zdał sobie sprawę, że
to głupie, aby obwiniać o śmierć przypadkową dziewczynę tylko dlatego, że nie
była zainteresowana jego chujem, więc zadzwonił do Loony, żeby się wycofać.
– Całkiem
nieźle to znosisz – zauważył Moxxie.
– Błagam,
Moxxie, za kogo mnie masz? – Blitzo uśmiechnął się, zawracając w kierunku, z
którego przyszli. – Jeśli tylko jest to możliwe, zawsze upewniam się, że kasa
za nasze usługi nie podlega zwrotowi. Frajer już nam zapłacił, więc chuj mnie
to, czy ta głupia suka przeżyje, czy nie.
– Łapię –
mruknął Moxxie, ruszając za szefem.
Byli już
blisko sali zabiegowej, w której Loona miała otworzyć portal, kiedy ktoś za
nimi zawołał:
– Cześć wam!
Trójka
chochlików zamarła, zanim powoli odwrócili się, by spojrzeć na zmierzającą w
ich stronę blond lekarkę w okularach. Moxxie pospiesznie wsunął dłoń do tylnej
kieszeni, gdzie trzymał pistolet, ledwo nabrał pewności, że pozostali również
szykują się do wydobycia broni.
Gdy ludzka
kobieta znalazła się w odległości dwóch stóp od nich, z uśmiechem zaplotła
ramiona na piersi.
– Jesteście w
samą porę. Dzieci zaczynały się martwić.
– …
przepraszam? – zapytał Blitzo, unosząc brew.
– Jesteście
clownami, które miały zabawić dzieci, tak? Wasza recepcjonistka w ostatniej
chwili odwołała występ, ale skoro tu jesteście, zgaduję, że to bez znaczenia –
powiedziała z uśmiechem lekarka. – Zgubiliście się, co? Zdarza się. Chodźmy,
skrzydło dziecięce jest w tę stronę.
Trójka
chochlików spojrzała po sobie, zanim z wolna ruszyli za kobietą. Millie
przesunęła się do Blitzo i zapytała:
– Myśli, że
jesteśmy clownami? Co teraz?
– Róbcie to,
co ja – rzucił pogodnie Blitzo. Moxxie przyjrzał się oczom szefa i odkrył, że
pojawiły się w nich iskierki. Coś jak oczekiwanie i podekscytowanie, aż
mniejszy chochlik zaczął zastanawiać się, co chodziło mu po głowie.
– Swoją drogą,
przypomnijcie mi swoją nazwę – poprosiła lekarka.
– Och,
jesteśmy Super Improwizującymi Clownami – wyjaśnił Blitzo, mrugając
porozumiewawczo. – W skrócie S.I.C.*
– Sik?
Och, łapię. Dzieci na pewno to rozbawi.
Blitzo
zawtórował jej, kiedy zaczęła chichotać.
– Wiem, okej?
Moxxie uważa, że to głupia nazwa, ale według mnie dobrze zapada w pamięć –
wyjaśnił, szturchając mniejszego chochlika łokciem. – Co nie, Mox?
– Uch, pewnie?
– odpowiedział, próbując stwierdzić, co chodziło szefowi po głowie.
Podążali za
lekarką, co jakiś czas czując na sobie dziwne spojrzenia, jednak większość
ludzi ich ignorowała. To okazało się miłą odmianą od krzyków, strzałów albo
rzucania krucyfiksami. Nie żeby te ostatnie mogły im zaszkodzić. Byli
chochlikami, nie wampirami.
Wkrótce
dotarli na olbrzymią scenę w audytorium. Lekarka zwróciła się w ich stronę z
uśmiechem.
– Niedługo
przyprowadzę dzieci. Możecie przygotować wszystko, co będzie wam potrzebne do
występu.
– Bez obaw,
proszę pani – powiedział Blitzo, kłaniając się. – Dopilnujemy, by te małe
gnojki śmiały się tak, że zaczniesz nas podejrzewać o rozpylenie gazu
rozweselającego w wentylacji.
Skinęła głową,
po czym ruszyła ku wyjściu. Moxxie westchnął i zwrócił się do pozostałych.
– Dobra,
poszła sobie. Teraz możemy się stąd wydostać i…
– Jakie
wydostać?! Nigdzie nie idziemy! Mamy występ! – zawołał Blitzo, wyrzucając
ramiona ku górze. – Mamy tylko kilka minut, by się przygotować, ale bez obaw!
Radziłem sobie w gorszych warunkach!
– Chyba sobie
żartujesz, szefie! Jesteśmy zabójcami, nie clownami! – przypomniał Moxxie.
– Wyluzuj,
Moxxie. Zajmowałem się tym latami, zanim wplątałem się w krwawy biznes – odparł
Blitzo, obejmując towarzysza ramieniem. – Poza tym chcę zobaczyć, czy wciąż mam
to coś! Oto najważniejsza zasada, o której należy pamiętać podczas występu: przedstawienie
musi trwać!
– Dlaczego mam
wrażenie, że moim kosztem? – zapytał śmiertelnie poważnym tonem.
– Nie!
Oczywiście, że nie – zapewnił Blitzo. Zakaszlał w rękaw, choć dla Moxa
zabrzmiało to raczej jak przytłumione „może trochę”. – Tak czy siak,
zaczynajmy!
***
Nie minęło dużo czasu, zanim
przybył tłum dzieci, podekscytowanych możliwością obejrzenia występu, który
przygotowano dla nich w tym miesiącu. Gdy wszyscy zajęli miejsca, światła
zgasły, a podekscytowane maluchy zaczęły szeptać między sobą. Fanfary i bębny
rozbrzmiały, a reflektory rozświetliły środek kurtyny.
– Panie i panowie!
Dzieci w każdym wieku! Psiaki i kociaki! Przywitajmy gromkimi brawami grupę
Super Improwizujących Clownów!
Niewielka
eksplozja fajerwerków i dym, który wypełnił scenę, wprawiły dzieci w zachwyt.
Blitzo wyskoczył zza kurtyny, zrobił piruet, po czym wyrzucił ręce ku górze.
Promienny uśmiech rozjaśnił jego twarz, gdy dzieci zaczęły energicznie klaskać.
Millie i Moxxie wślizgnęli się na scenę na kolanach, rozkładając ramiona i
szeroko się uśmiechając.
– Dziękuję!
Dziękuję! Cześć, dzieciaki! Jestem bajecznym, niesamowitym i wciąż samotnym –
porozumiewawczo mrugnął do chichoczących pielęgniarek – jedynym i
niepowtarzalnym Blitz-o!
Moxxie cudem
nie skręcił sobie karku, zbyt gwałtownie odwracając się w stronę szefa, gdy
usłyszał jak ten wypowiada swoje imię. Blitzo nigdy wcześniej tego nie robił,
od zawsze utrzymując, że „o” jest nieme. Millie wyglądała na równie zszokowaną,
jednak żadne z nich nie miało czasu, żeby się nad tym zastanowić, bowiem nagle
wylądowali w jego objęciach.
– A oto moi
cudowni towarzysze: Millasek Głuptasek oraz Moxxiaczek Misiaczek! We trójkę
tworzymy S.I.C!
Oczywiście
najmłodsi wybuchli śmiechem, słysząc inicjały. W odpowiedzi Blitzo jedynie
wzruszył ramionami i wskazał na dzieci:
– Przygotowaliśmy
dla was wielkie przedstawienie, dzieciaki! Śmiejmy się! Wzdychajmy! Bójmy tak
bardzo, aż popuścimy! Tak więc naprzód!
***
Moxxie wiedział o cyrkowej
przeszłości Blitzo, ale nie podejrzewał, jak dobry ten się okaże. Publiczność
jadła mu z ręki, chłonąc występ za występem. On i Millie asystowali na
wszystkie sposoby – podczas żonglowania piłą, kijem z kolcami, wodnymi
balonami, kulą do kręgli czy płonącym toporem (a więc całą bronią, którą
zabrali, by wykonać pierwotne zdanie). Słuchali żartów, przez które nawet
Moxxie nie mógł powstrzymać śmiechu.
Znalazło się
również miejsce dla niego i jego żony. Millie wykorzystała swoje umiejętności
do ciskania nożami, by przygwoździć go do ściany – ku jego przerażeniu, ale
tłum wiwatował, gdy wprawnie trafiała w odpowiednie miejsca. Później Moxxie
został celem, w który dzieci miały trafić wypełnionymi wodą balonami, by wygrać
nagrody (jedną z figurek ich trójki, które zawsze tworzył szef). Na koniec
Blitzo przejechał na monocyklu po rozwieszonej wzdłuż sali linie, podczas gdy
Moxxie siedział na jego ramionach. Wciąż nie potrafił uwierzyć w przewrót,
który zrobił szef; sam trzymał się jego rogów tak rozpaczliwie, jakby od tego
zależało jego życie.
Kiedy
przedstawienie dobiegło końca, zarówno dzieci, jak i dorośli, zaczęli klaskać,
a trzy chochliki kłaniały się publiczności, szczerząc się w uśmiechu. Najmłodsi
poprosili o autografy, wciąż powtarzając, jak wspaniały był występ. Moxxie czuł
ciepło w sercu, widząc szczęśliwe dzieci, podczas gdy Millie tuliła każde z
nich. Nigdy wcześniej nie słyszał tak wielu komplementów – ani od ludzi, ani
demonów – przez co wywołana słowami radość niemal doprowadziła go do łez.
Blitzo
oczywiście spotkał się z największym zainteresowaniem. Dzieci prosiły go o
zdjęcia i tworzyły jego rysunki. Szef znosił to z uśmiechem, zachowując się jak
na artystę przystało. Niektóre dzieci polubiły go do tego stopnia, aż zaczęły
deklarować, że w przyszłości pragnął stać się równie zabawne, co i on. Blitzo
wydawał się mieć prawdziwe łzy w oczach, kiedy machał maluchom na pożegnanie.
Udając, że
dobrze wiedzą, gdzie znajduje się wyjście, cała trójka popędziła do drzwi, w
SMS-ie nakazując Loonie użycie księgi, by sprowadzić ich z powrotem. Ledwo do
tego doszło, Moxxie poszedł prosto do swojego biura i z jękiem opadł na
krzesło. Bolało go całe ciało, zaś on sam marzył wyłącznie o powrocie do domu i
długim prysznicu.
Millie
podeszła do niego i ucałowała w policzek.
– Wiesz co? To
był najzabawniejszy dzień, jakiego doświadczyliśmy w pracy.
– Tak –
przyznał z uśmiechem. – Miło było widzieć szczęście tych wszystkich dzieci.
– Mam
wrażenie, że więcej od nich śmiał się tylko szef – zauważyła Millie, ruszając
ku wyjściu z biura. – Idę po kawę. Chcesz?
– Ze śmietanką
i cukrem – powiedział, ruszając za nią. Chciał sprawdzić, co robi Blitzo po tak
nietypowej zmianie planów.
Podchodząc do
biura szefa, zauważył, że drzwi są otwarte, więc po prostu wszedł do środka.
Blitzo spoglądał na dziecięcy rysunek, na którym jego podobizna tańczyła wokół
wyrzucających w powietrze konfetti maluchów. Na jego twarzy gościł uśmiech,
jednak spojrzenie okazało się smutne.
– Sir? –
Moxxie spróbował ściągnąć na siebie uwagę Blitzo. – Chciałem tylko powiedzieć…
że byłeś niesamowity.
– Dzięki.
Dobrze wiedzieć, że wciąż mam wyczucie. Ugh, mój ojciec przewróciłby się w
grobie, gdybym nie zdołał rozbawić kilku umierających na raka zasmarkańców –
parsknął Blitzo. Odwrócił się do cyrkowego plakatu, który zawsze wisiał w jego
biurze, po czym westchnął. – Wiesz, trochę tęsknię za tamtym życiem. Tak bardzo
skupiłem się na faktycznym zabijaniu ludzi, że zapomniałem jak lubiłem, kiedy
umierali ze śmiechu.
– Sir, jeśli
to nie problem… Dlaczego z tym skończyłeś? – zapytał Moxxie. Blitzo zamarł. –
Wyglądałeś na naprawdę szczęśliwego podczas występu. Skoro tak, dlaczego
porzuciłeś cyrk, by zacząć zabijać na zamówienie?
Kiedy Blitzo
powoli się odwrócić, Moxxie zobaczył coś, czego nigdy wcześniej u niego nie
widział: szczery smutek. Jasne, czasami udawał, że szlocha. Próbował nawet
oszukiwać, że się smuci, w rzeczywistości trzymając cebulę w rękawie. Jednak
tym razem Moxxie naprawdę mógł dostrzec bijący od szefa żal.
Blitzo z
westchnieniem opadł na krzesło, po czym
zwrócił się w stronę Moxxiego.
– Powiedzmy,
że wydarzyło się coś, przez co przestałem mieć z tego frajdę. A teraz zabierz
Millie i wypad.
– Szefie? –
Moxxie przechylił głowę.
– Mówię, że
macie resztę dnia wolną. Wiem, że jesteście zmęczeni, więc korzystajcie, póki
mam dobry nastrój – powiedział Blitzo, machając ręką.
Moxxie zawahał
się, przez chwilę chętny naciskać, ale powstrzymał się i popędził do żony, by
przekazać jej dobre wieści.
***
Ujrzenie Blitzo w tak szczerym
wydaniu sprawiło, że Moxxie zaczął zastanawiać się, czy ten ukrywał swoje
prawdziwe „ja”. Czy ten głośny, wstrętny dupek, był tylko sposobem na radzenie
sobie z tym, co działo się w jego wnętrzu.
Czymś, co było
zepsute. W końcu trwali w Piekle.
Piekło roiło
się od zepsutych istnień.
– Nie możesz
spać, skarbie? – Moxxie obejrzał się na drugą stronę łóżko. Millie rzuciła mu
zmęczone spojrzenie i uśmiechnęła się. – Zwykle nie oddychasz tak głośno, kiedy
śpisz.
– Po prostu
myślałem nad tym, jak trzyma się Blitzo – wyjaśnił, wzdychając ciężko. – Ja
tutaj śpię w ciepłym łóżku, podczas gdy on jest całkiem sam, ranny i
posiniaczony.
Millie
podniosła się, by móc ułożyć dłonie na ramionach męża.
– Blitzo jest
silniejszy niż się wydaje, kochanie. Znajdziemy go i wyrwiemy z tego
kurwidołka.
Moxxie
potaknął.
– Wiesz,
przypomniałem sobie to nasze przedstawienie dla dzieci w szpitalu. To był jeden
z nielicznych razów, kiedy Blitzo nie zachowywał się jak samolub.
– Myślę, że
jest milszy niż sądzisz, słońce – stwierdziła Millie, otaczając męża ramionami.
– Zwłaszcza biorąc pod uwagę to, co wydarzyło się dzień później.
Moxxie uniósł
brew.
– Co masz na
myśli?
– Poszedłeś
wtedy po lunch, więc tego nie widziałeś,
ale…
***
Millie często zdarzało się słuchać
krzyków z biura szefa. Nigdy nie należał do najsubtelniejszych osób i lubił zachodzić
innym za skórę. Niezliczone kłótnie z Moxxiem były tego doskonałym przykładem.
Jednak te krzyki wydawały się inne. Tym razem to Blitzo wydzierał się na
klienta, kimkolwiek ten był, przez co Millie nie mogła cieszyć się swoim
obiadem w spokoju.
Zsunęła się z
krzesła i wróciła do lobby, gdzie Loona żuła kawałek suszonej wołowiny,
przerzucając strony najnowszego Miesięcznika Piekielnego Ogara.
– Co tam się
dzieje? – zapytała ją Millie.
Loona
wzruszyła ramionami. Nawet nie zerknęła znad swojego czasopisma.
– Nie wiem.
Wygląda na to, że klient zdenerwował Blitzo.
– To musi być
niezły klient, skoro aż tak się wydziera – zauważyła Millie, słysząc słowa,
które nawet dla niej okazały się zbyt wulgarne. – Kto to jest?
– Ten gość z
wczoraj – wyjaśniła Loona.
– Myślałam, że
się wycofał?
– Tak, ale
najwyraźniej ma nowy pomysł na zemstę. – Loona wzruszyła ramionami. – Nie
jestem pewna jaki, ale…
BANG! BANG!
BANG! BANG!
Słysząc
strzały, Millie dobyła noży i popędziła do biura. Była gotowa na najgorsze, ale
rozluźniła się, widząc szefa stojącego nad niebieskawym demonem, uboższemu o
połowę twarzy. Wściekły Blitzo oddał jeszcze trzy strzały, zanim odrzucił
pistolet na bok.
– Loona!
– Taa? –
odpowiedziała bez większego zaangażowania.
– Wywal tę
kupę gówna tam, gdzie zwykle – rozkazał Blitzo, wracając do swojego biurka.
– Jak chcesz –
mruknęła Loona, wlekąc martwe ciało i zostawiając za sobą krwawy ślad.
Millie uniosła
brwi, po czym zwróciła się ku klepiącemu coś na klawiaturze Blitzo.
– Hm, co się stało?
– Dupek chciał
spalić szpital. Powiedział, że zemści się, zabijając wszystkich pracowników i
pacjentów, łącznie z pielęgniarką z wczoraj – wyjaśnił Blitzo, biorąc łyk kawy.
– Pokłóciliśmy się o cenę, bo w końcu to sporo ludzi do zabicia. Był skąpym dupkiem.
Zastrzeliłem go. Koniec pieśni.
Millie z
wolna przeniosła spojrzenie na rysunki, które dzień wcześniej dzieci podarowały
Blitzo po występie. Dobrze ukryte, chociaż bystre oko wciąż mogło je dostrzec.
Ogarnięta nagłym przeczuciem, zapytała:
– Jesteś
pewien, że to wszystko?
Blitzo
przerwał pisanie. Jego brwi powędrowały ku górze.
– Sugerujesz
coś, Millie?
Chichocząc,
potrząsnęła głową i powoli się odwróciła.
– Nie.
Absolutnie nic.
***
– … nie chciał zabijać dzieci –
uświadomił sobie Moxxie.
– Tak. –
Millie zachichotała. – To znaczy jasne, już wcześniej zabijaliśmy dzieci, ale
myślę, że Blitzo nie potrafiłby zabić tych, które sprawiły, że szczerze się
wtedy uśmiechnął.
– Najwyraźniej
jest w nim więcej dobra, niż początkowo sądziłem – przyznał Moxxie. Uśmiechnął
się, chwytając żonę za ręce. – I właśnie dlatego mu pomożemy.
Połączeni w pocałunku, razem opadli na poduszki.
_________
*S.I.C. – Dodam, że w oryginale nazwa wymyślona przez Blitzo nawiązywała do I.M.P., jednak po przełożeniu żart nie miałby sensu. ;P
0 komentarze:
Prześlij komentarz