8 września 2016

Undertale: Lepszy świat - Rozdział III by Silent Omen [opowiadanie skasowane]

Notka od autorki bloga: Niniejsze opowiadanie nie jest moje. Należy ono do Silent Omen, która jakiś czas temu po opublikowaniu kilku rozdziałów skasowała swojego bloga wraz ze stworzoną przez siebie historią. Postanowiłam do niej napisać i poprosić o przesłanie opowiadania oraz - o to by zgodziła się, abym w jej imieniu publikowała. We współczesnym internecie naprawdę mało jest dobrych polskich opowiadań. Jej jest najlepszym jakie znalazłam w polskim fandomie Undertale. 
Tak więc nie przeciągając dalej, oto i ono.

Słowem wstępu:
Frisk stara się przekonać Asgora, żeby porzucił plan zniszczenia bariery. Tłumaczy, że świat wcale nie jest tak przyjaznym miejscem, jak mogłoby się wydawać. Chcąc uniknąć ostatecznej walki z królem spędza czas w Podziemiu na szukaniu innego rozwiązania i ciesząc się towarzystwem przyjaciół.
Opowiadanie przedstawia perypetie głównych bohaterów uniwersum Undertale. Jest to historia alternatywna, z dużą domieszką humoru i pozostająca w zgodzie z głównymi wątkami fabularnymi oraz z kanonem gry.
---
Ostrzeżenie:
Opowiadanie może zawierać: wulgarny język, opisy przemocy i scen erotycznych, wątek poruszający tematykę miłości homoseksualnej. Kierowane do czytelników pełnoletnich. 
SPIS TREŚCI:
Rozdział III(obecnie czytany)


Sans pochylał się nad jednym z wielu projektów porozwalanych po całej jego tajnej pracowni. Studiowanie tych przeklętych wykresów przychodziło mu z coraz większym wysiłkiem. Szkielet od dłuższego czasu nie doszedł do niczego odkrywczego. Utknął w martwym punkcie swoich badań. No i do tego potwornie się nudził. A nuda nie jest dobrym sprzymierzeńcem nauki.
- Ehhh… – westchnął ciężko i zamazał flamastrem nieudany efekt jego dociekań. Zgniótł szkic w kulkę i cisnął w spiętrzoną stertę innych, takich samych. Spojrzał na uszkodzoną maszynę stojącą w kącie - definitywnie i nieodwołalnie zdezelowany fajans. Nawet wazonu z kwiatkami nie da się na tym dla ozdoby postawić. Ogarnęło go wtedy ciężkie poczucie bezsilności, a potem frustracja. Kopnął pustą butelkę po keczupie z takim impetem, że spadł mu ze stopy kapeć w pastelowym kolorze męskiego różu.
Zaczął się zastanawiać, czy to wszystko w ogóle ma sens? Przecież jego starania w każdej chwili mogły spełznąć na niczym. Wystarczyło jedynie zresetować bieżącą linię czasu, aby wszystko co do tej pory osiągnął poszło się… kochać. Bo przecież w tym świecie nic nie było ostateczne. Wiedział o wszystkim. O mocy ZAPISU, która pozwalała człowiekowi cofać, modyfikować, a nawet zatrzymywać bieg czasu. O zdolności do zmiany konsekwencji podjętych decyzji. O tym, że człowiek mógł totalnie wpływać na stan wymiaru, w jakim znajdowali się mieszkańcy Podziemia. Można wręcz zaryzykować stwierdzenie, że są nie tylko więźniami bariery, ale i temporalnego kontinuum. Ba, są UZALEŻNIENI od dobrej lub złej woli człowieka. Ich plany, cele, marzenia; słowem, całe ich życie zależy od jego miłosiernej ŁASKI. I nawet nie zdają sobie sprawy z tego, jak bardzo to wszystko jest kruche i niepewne w rękach Ósmego Upadłego. W całym tym burdelu owa bezwiedność okazuje się być jedynym uśmiechem przewrotnego losu. Jego dobijała tylko świadomość własnej niemocy i ta jedna, nieśmiertelna myśl: 

Człowiek jest tu BOGIEM.

- Wierz mi czytelniku, musiałem pogodzić się z tym faktem i zrobiłem to, delikatnie mówiąc, niechętnie – zwrócił się do ciebie Sans z ponurym uśmiechem.
- SANS!!! Chcesz trochę spaghetti? Znowu za dużo mi się zrobiło... – zawołał Papyrus z kuchni.
- Nie, dzięki. Naucz się pichcić coś nowego, to może zaryzykuję – odparł sięgając do kieszeni swej niebieskiej bluzy w poszukiwaniu papierosów.
- Ale jak nie zjesz to się zmarnuje! – młodszy z braci nalegał.
- Nakarm Kamienia, on nie pogardzi! – odkrzyknął.
- No tak, bo wszystko jest jak zwykle na mojej głowie! Nawet karmienie twojego zwierzątka! Pomyśl gdzie byś był, gdyby nie ja: wielki i wspaniały Papyrus!
- Pewnie w ciemnej dupie… - mruknął do siebie Sans wkładając papierosa między zęby. – Szlag! – skomentował brak zapalniczki w obu kieszeniach bluzy. Zrzucił z biurka papiery, lecz i tam jej nie znalazł. Wyszedł z pokoju i krokiem tak ociężałym, jakby człapał na skazanie, skierował się do kuchni. Tam zaś, niczym perfekcyjna pani domu, manewrował między garami Papyrus w czapce kucharskiej i różowym fartuszku z serduszkiem na klacie.
- I po co fajczysz? Nie wiesz, że to szkodliwe? – zapytał, gdy Sans podszedł do kuchenki i odpalił szluga od gazu. – Słyszałem, że można od tego dostać raka płuc.
- Spokojnie, wszystko rozejdzie się po kościach – zażartował w odpowiedzi, jak to często miał w zwyczaju. Gdy się zaciągał dym ulatniał się z jego głowy i klatki piersiowej. Wyglądało to komicznie.
- Skończ już z tymi żartami! – Papyrus oskarżycielsko wymierzył palec w brata, choć musiał się powstrzymywać od śmiechu.
- A to dlaczego? Przecież jestem Komik Sans – odparł niższy jakby stwierdzał coś najbardziej oczywistego na świecie. Papyrus mimo woli zaczął rechotać.
- NYE-HEH-HEH-HEH-HEH, to ci się akurat udało! – wytarł z oka niewidzialną łzę.  – Na pewno nie chcesz? Wyszło naprawdę dobre. Lepsze niż ostatnio! – podsunął niższemu pod nos talerz ze swoją potrawą. Był napchany breją złożoną z makaronu i innych składników wątpliwego pochodzenia; przypominało to specjały rodem z wypraw Cejrowskiego po tubylczych wioskach z krańca świata. Jedzonko apetycznie spływało na podłogę.  
- Naprawdę dzięki, nie jestem głodny. Wracam do pracy – wycofał się z kuchni z zamiarem powrotu do pracowni.
- A to się wypchaj cieciu! Sam wszystko zjem i ci nie zostawię! O! – Papyrus wychylił się zza framugi i demonstracyjnie wpakował sobie do ust porcję makaronu.
- Nie jestem cieciem! – odparował Sans z oburzeniem.
- Jak nie – przełknął – a kto ma cieciówki porozstawiane po całym Podziemiu?
Sans zamyślił się na kilka sekund. Podrapał po głowie.
- Ano faktycznie. No to wychodzi na to, że jednak jestem cieciem – machnął ręką od niechcenia i zamknął się w swoim warsztacie.
- … i zabierz swoje śmierdzące skarpetki z salonu! – usłyszał jeszcze za sobą.

Zaczął jedną ręką zgarniać zrzucone wcześniej projekty. Uporządkował je na biurku w chronologicznym porządku, by nie pogubić się w obliczeniach. Spoglądał teraz na nie ze wstrętem, usiłując zmusić się do pracy. Przekartkował ostatnie raporty z laboratorium Alphys, pobieżnie porównywał dane jej eksperymentów naukowych ze swoimi obserwacjami. Wyłapał błędy, jakie popełniła badaczka w toku swojej pracy, a następnie poddał je na tyle szczegółowej analizie, na ile pozwalał stan jego własnej wiedzy. Odmierzył od linijki punkty wspólne wykresów i naniósł nań informacje z odkryć Alphys. Papieros już jakiś czas temu dopalił mu się w ustach. Wyrzucił peta na posadzkę. Zmrużył oczy, które powoli zajmowały błękitne refleksy. Tracił cierpliwość.
- Brakuje kilku elementów układanki… – mamrotał do siebie raz za razem przerzucając dokumenty. – Potwory nie posiadają wrodzonej DETERMINACJI. Nie potrafią też absorbować jej w sztuczny sposób… - oparł się oburącz o blat. Już dawno temu doszedł do konkluzji, że potwory nie poradzą sobie na Powierzchni, chociaż skądś miał przeświadczenie, że w innych liniach czasowych zdarzało im się wyjść. Nigdy jednak nie skończyło się to dobrze. Bo gdyby wyczekiwany przez wszystkich happy end kiedykolwiek nastąpił, to nie byłoby ich tu teraz, prawda? W głębi duszy nie dbał o to. W ogóle nie interesowało go wyjście z Podziemi. Inne potwory nie potrafiły zrozumieć jego fatalizmu i apatii, ponieważ nie wiedziały tego, co wiedział on. Żywił głębokie przekonanie, że tak jest dla nich lepiej. Jego dręczyło tylko jedno. Te niewidzialne kajdany, których ciężar niemal namacalnie czuł na rękach. Wiedza, że jego los zależy od kogoś innego rozrywała mu łeb na strzępy. Siedziała na plecach i dyszała w kark jak jakiś parszywy demon. Bezlitośnie zaciskała swoje łapy na jego duszy za każdym razem, gdy budził się rano ze snu i zachodził w głowę, czy nastał po prostu kolejny dzień, czy zupełnie nowy, oderwany od poprzednich i nie mający z nimi nic wspólnego. Nienawidził tej wiedzy i postrzegał ją jako swój prywatny horror. 

DETERMINACJA. ZAPIS. DUSZA. WALKA. ŁASKA.

Te myśli krążyły mu po głowie jak irytujące muchy. Już chciał rzucić to wszystko w cholerę, gdy nagle jego oczy rozszerzyły się w zrozumieniu. Strumień informacji przepłynął wartko przez jego umysł.
- No przecież! – uderzył się otwartą dłonią w czoło i chwycił za ołówek. W końcu z tych odmętów absurdu wyłonił się jakiś konkretny kształt.

***
. . .
. . .
. . .

- Mamo, czy to ty? – rozległ się w ciemności szept równie cichy, co trzepot motylich skrzydeł. – Mamo, jest tak ciemno. Boję się…

Toriel przechadzała się samotnie po peryferiach Ruin. To tu znajdował się przedsionek ich więzienia. Wątła stróżka światła przebiegła po jej śnieżnobiałym futrze, gdy uniosła głowę do góry; tam, gdzie wzrok nie sięgał. Widziała tylko skaliste skarpy i spadziste, lite ściany, z jednym drobnym punkcikiem migoczącym hen wysoko. Był tak daleko, że kobieta mogłaby przysiąc, iż łatwiej byłoby schwycić gwiazdę z ich podziemnego nieba, niż choćby trochę się do niego zbliżyć.
- Mamo, wołam cię, a ty nie słyszysz mojego głosu… - dobiegł jej słaby szum wiatru. Odruchowo odchyliła swoje duże uszy koncentrując się na wyłapywaniu dźwięków. Odwróciła się. Lecz nikogo tam nie było. Przyklękła przy kobiercu złotych kwiatów. Są one jedyną, pierwotną namiastką świata spoza wnętrza góry Ebott. Pamiętała wszystko, jakby to miało miejsce wczoraj. Pierwsze dziecko, które znalazło się tu w niewyjaśnionych okolicznościach i które pokochali z mężem jak własne. Wspólnie spędzone chwile, mnóstwo ciepłych wspomnień. A potem przyszła choroba i śmierć, która wszystko odebrała jakby się jej należało, pozostawiwszy po sobie pustkę w sercach oraz żałobę w królestwie. Potem zuchwale upomniała się jeszcze o jej jedynego syna. Wyrwała jego życie z kochającego domu niczym chwast z ogródka. Na końcu opętała męża. I Toriel na długo została sama. Z czasem jednak zaczęli się pojawiać kolejni ludzie. Ogółem do Podziemia spadło siedem DUSZYCZEK. Za każdym razem wszystko przebiegało tak samo. Dziecko spadało, ona je ratowała. Później opuszczało ją, by ruszyć w samotną wędrówkę po niebezpiecznym świecie z nadzieją na powrót do domu. Lecz u kresu tej drogi zawsze czekał jej mąż. Troskliwy, dobry i czuły Asgore. A u jego boku nowa wybranka zapraszająco rozpościerała swe ramiona. Ta, która odbiera wszystko nie bacząc na koszty. Na imię jej Śmierć.

Toriel zakryła twarz rękami. Zdradzieckie łzy skapywały spomiędzy jej palców na płatki żółtych kwiatów. Poznała samotność i tęsknotę chyba od każdej możliwej strony. Przychodziła tu codziennie wierząc, że odnajdzie ukojenie w płaczu nad grobem Pierwszego Człowieka. Miała wtedy takie niejasne wrażenie, że jednak nie jest sama ze swoim smutkiem. W myślach tłumaczyła sobie, że to przecież głupie, ale w jakiś dziwaczny sposób doświadczała w tym miejscu czyjejś obecności i to dodawało jej otuchy.
Zmęczona płaczem, pozwoliła odpłynąć nękającym ją myślom. Nim opadła na łoże kwiatów, na pograniczu jawy i snu usłyszała słaby głos:
- Mamo… poza strachem… nie czuję już nic.
Share:

4 komentarze:

  1. SANS!
    Będzie coś więcej z Sansem? :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Zachciało mi się płakać :(

    OdpowiedzUsuń
  3. Ten rozdział jakoś słabszy, jestem ciekawa co się dalej działo z MTT i Undyne.

    OdpowiedzUsuń

POPULARNE ILUZJE