3 stycznia 2023

Helluva Boss: Ocalić Blitzo – Koszmar [The Nightmare – tłumaczenie PL] [+18]

    

Autor: TalosLives
Tłumaczenie: Nessa

Notka od tłumacza: Dla Blitzo – szefa I.M.P. – kilkudniowe nieobecności były normą. Zwykle robił wtedy coś szalonego, co najpewniej miało wpakować go w kłopoty. Właśnie dlatego jego podwładni nigdy nie zwracali na to uwagi, planując po prostu okrzyczeć go, kiedy wróci. Dopiero po dziewięciu dniach nieobecności zaczynają podejrzewać, że ich szefa spotkało go coś niedobrego.
Obawy potwierdza jedno proste, zasłyszane przez telefon zdanie: „Mamy twojego szefa”.


SPIS TREŚCI:


...

Millie wiedziała, że musi podejść do sytuacji z powagą. W końcu mieli ocalić Blitzo przed jakimś dziwnym pasożytem, który zagnieździł się w jego umyśle, albo czymś takim. A jednak w chwili, w której ona, Moxxie i Loona przekroczyli próg zbrojowni, poczuła się tak, jakby Boże Narodzenie przyszło wcześniej. Ślinka napłynęła jej do ust na widok najróżniejszych broni – każdej misternie wykonanej – na której zakup mogli pozwolić sobie wyłącznie najbogatsi. Sami zazwyczaj używali taniej i ogólnodostępnej, pomijając kilka wyjątkowych sztuk, które zdobyli w świecie ludzi. Ale to? To już podchodziło pod istny kunszt zabijania.

Broń ułożono w lśniącym skarbcu – od pistoletów po karabiny snajperskie. Wszystko wystawiono w szklanych gablotkach, łącznie z amunicją i materiałami wybuchowymi.

Reginald wszedł do środka i dopiero wtedy odwrócił się do pozostałych.

– Jako że czas nie jest naszym sprzymierzeńcem, najlepiej będzie, jeśli powiedzie mi, jaki styl walki preferujecie. Wtedy dobiorę dla was to, czego najbardziej potrzebujecie.

– Co ty możesz wiedzieć o broni, staruszku? – zapytała Loona, unosząc brew.

– Byłem Mistrzem Broni Piętnastego Legionu Piekielnego przez ponad trzysta sześćdziesiąt lat. Dopiero później zacząłem służyć rodzinie Księcia Stolasa – odparł ze spokojem Reginald. – Od tego czasu regularnie uzupełniam moją wiedzę na temat broni dostępnej na Ziemi i w Piekle. Osobiście ją testuję i oceniam jej jakość. Jeśli pojawia się taka potrzeba, upewniam się, że zostanie należycie ulepszona.

Millie zagwizdała.

– A mówią, że lokaje są od parzenia herbaty i sprzątania.

– Potrafimy dużo więcej, pani Millie – oznajmił Reginald, poprawiając krawat. – A teraz powiedz mi, czego chciałabyś użyć, by uwolnić swojego szefa?

– Czegoś szybkiego, ale bolesnego – warknęła Loona, wysuwając pazury. – Broni z pomocą której będę mogła łatwo uciekać i powalić moje ofiary.

Reginald przeszedł do sekcji poświęconej broni palnej i bez wahania zebrał kilka pistoletów.

– Damascus Steel M1911. Lekkość śmiercionośnego metalu połączona z najwygodniejszym możliwym kształtem broni. A do tego kule wzbogacone o świętą sól. Wielu nie wie, że Damascus potrafi sprawić Demonom wiele bólu. Zwłaszcza tym, które należą do Goecji.

Loona wzięła pistolety, obróciła je i wyszczerzyła się w uśmiechu.

– Coś jeszcze?

– W normalny wypadku zasugerowałbym ci uzi, ale biorąc pod uwagę, że preferujesz lekką broń i dysponujesz właściwą piekielnym ogarom szybkością, lepiej sprawdzi się to. – Reginald ściągnął dwa kolejne pistolety. W jednym z nich Millie rozpoznała MAC-10, karabin maszynowy, drugim zaś okazała się dubeltówka. – MAC-10 będzie idealny, by poradzić sobie z całym tłumem Demonów. Jest szybki i ma powiększone magazynki. Nie musisz przejmować się celowaniem. Po prostu naciśnij spust i wszystko na twojej drodze zamieni się w szwajcarski ser. Poza tym magazynek sam uzupełnia się co najmniej pięć razy, zanim będziesz zmuszona przeładować go manualnie.

– Uroczo. A dubeltówka? Też sama się przeładowuje? – zapytała Loona, zabierając broń. Jej wzrok zdradzał żądzę krwi.

– Nie, ale wynagrodzi ci to z nawiązką – odparł Reginald, pokazując ozdobioną symbolami czerwonych płomieni amunicję. – Smoczy Ogień. Nazwa mówi sama za siebie.

– O cholera – wyrwało się Loonie, kiedy zabierała broń.

Millie błyskawicznie dopadła do demonicznego lokaja.

– Ja! Teraz ja! Daj mi coś, co pozwala na bliskie zbliżenie!

– Bliskie zbliżenie? Cóż, oczywiście dubeltówka, ale która? – Reginald zawahał się na moment i skinął głową. – Tak, to powinno być odpowiednie.

Wrócił, a piękno broni, którą przyniósł, sprawiło, że Millie aż rozpłynęła się z zachwytu.

– Klasyczna strzelba Remington Tactical 12. Razem z lufą, której funkcjonariusze SWAT używają, jeśli potrzebują zdmuchnąć kogoś w pył. Dodaliśmy laser naprowadzający, a lufa jest krótsza niż zazwyczaj, by zapewnić komfort użytkowania. Wyjątkowe w tym przypadku jest to, że dzięki demonicznemu rozrusznikowi, wystrzeliwuje dwa naboje na raz.

– A to oznacza podwójną frajdę! – wykrzyczała Millie, przeładowując broń – A co z jakimś automatem? Och! MP5!

– Tak się składa, że MP5 również jest moim ulubieńcem – powiedział Reginald, skinieniem wskazując szeroki zestaw tego rodzaju broni. – Sądzę, że do ciebie najlepiej będzie pasował… ten. – Sięgnął do środkowego rzędu, wprost po jeden ze śnieżnobiałych egzemplarzy. – Został zaprojektowany przez firmę z Dziesiątego Kręgu. W połączeniu z celownikiem mikrorefleksyjnym i gumowanym uchwytem, zapewniającym doskonałą celność i kontrolę, mieści przedłużony czterdziestopięcionabojowy magazynek Mroźnych Naboi. Jak sama nazwa wskazuje, dosłownie sprawiają, że część ciała ofiary zamarza albo eksploduje pod wpływem zimna. Chłód, którego można zaznać wyłącznie w najgłębszych warstwach Piekła. A jako broń zapasową – wyciągnął pistolet – Hi-Point, model JHP .45 ACP. Niezawodny i dokładny, teraz z wygodnym uchwytem.

Ściskając swoje nowe, lśniące zabawki, Millie była bliska ucałowania sowiego demona, póki o czymś sobie nie przypomniała.

– A coś do cięcia? Lubię broń i tak dalej, ale krojenie i szatkowanie to moje ulubione metody zabijania.

Reginald zawahał się na moment, po czym powoli wycofał. Wrócił z pojedynczą, szaro-czarną rękojeścią bez śladu ostrza. Wtedy nacisnął jakiś przycisk i srebrzysta klinga pojawiło się – cienka, ale sprawiająca wrażenie ostrej. Wraz z kolejnym naciśnięciem guzika, miecz momentalnie wrócił do wcześniejszego stanu.

– Doskonale! – oznajmiła z uśmiechem Millie.

Moxxie podszedł bliżej.

– Biorąc pod uwagę twoje zmagania z Vaaxem, preferujesz walkę z dystansu.

– Tak, wziąłbym coś na daleki albo średni dystans, jeśli to możliwe – zgodził się, kiwając głową.

– Bez problemu – powiedział Reginald, podnosząc ogromny karabin snajperski. Moxxie ujął go i niewiele brakowało, żeby się przewrócił. – Karabin Barrett M82. Zasięg 1500 jardów. Półautomatyczny. W zestawie pociski przeciwpiechotne tak silne, że mogą przebić samochód. A jeśli martwisz się o wagę... – Przycisnął szpony do małej runy na środku broni, a ta natychmiast wydała się Moxxiemu lekka jak piórko. – Wyrzeźbiona tu runa dostosowuje go tak, aby był idealny dla użytkownika.

Moxxie uniósł broń i spojrzał przez celownik, po czym skinął głową.

– A co z czymś na bliższy dystans?

– Heckler & Koch HK416 – powiedział Reginald, biorąc dwie sztuki – dla siebie i dla Moxxiego. – To standardowa broń, której zwykle używamy w tym domu. W zestawie z celownikiem, która ma również tryb termiczny. Sterowanie jest łatwe i intuicyjne, spust doskonale komponuje się z karabinem maszynowym, a broń palna niezwykle łatwa do kontrolowania nawet w trybie pełnej automatyki.

– Świetnie. Wziąłbym jeszcze Glock 18, tak w razie co.

Zanim wszyscy zdążyli się uzbroić, Reginald wskazał czarne kamizelki kuloodporne z herbem Stolasa w prawym górnym rogu klatki piersiowej i ramion.

– Sugeruję, żebyś ją założył. Walka z Tengu jest bardzo niebezpieczna. Ta zbroja jest wykonana z połączenia Kevlaru* i pajęczego jedwabiu demonicznego Arachne, dzięki czemu jest nie tylko lekka i łatwa do przenoszenia, ale także bardzo odporna na uszkodzenia. Nie martw się o wymiary. Magia automatycznie je dostosowuje.

Przeładowując strzelbę, Millie uśmiechnęła się złośliwie.

– Te bogate dupki nie będą wiedziały, co ich trafiło.

 

***

Gdy wszyscy już się przebrali i przygotowali do wojny, trójka zabójców dołączyła do cienistych strażników na tyłach domu, skąd mieli zostać przetransportowani na plac boju. Cienie nosiły identyczne kamizelki kuloodporne oraz celowniki termowizyjne na oczach. Loona, Millie i Moxxie również dostali po jednym. Po założeniu ich na głowę, byli w stanie dostrzec najróżniejsze informacje – zieloną poświatę wokół swoich współtowarzyszy, ilość naboi w aktualnie trzymanej broni oraz swoje własne parametry życiowe.

Najwyraźniej było to kolejne cudo techniki, ściśle strzeżone przez amerykańską armię. Nie żeby to powstrzymało Stolasa przed zdobyciem ich z pomocą swoich ziemskich kontaktów.

– Ma również funkcję zoomu, noktowizor, termowizję oraz radio, dzięki któremu możecie się ze sobą komunikować – wyjaśnił Reginald. Sam również przebrał się i przygotował do walki. – W ten sposób będziemy wydawać polecenia i przekazywać informacje.

– Gdzie jest Książę Stolas? Musimy ruszać! – powiedziała Loona, ściskając swoją dubeltówkę MAC-10.

Reginald spojrzał w kierunku prowadzących do pałacu schodów i skinął głową.

– Jest tutaj.

Odwróciwszy się, trójka zabójców aż przełknęła ślinę, widząc przebranie oraz broń, na które zdecydował się Książę Stolas. Zbroja okazała się czarna niczym noc i wyglądała jak coś, co wykuto w samym Piekle. Niewielkie kolce zdobiły klatkę piersiową oraz ramiona. Przypominały pomarańczowe oczy, które otwierały się i zamykały, będąc niczym połączenie żywego ciała z metalem. Nagolenniki i nogi również wyposażono w kolce, w razie gdyby Stolas zdecydował się powalić kogoś kopnięciem. Nie było wątpliwości, że gdyby się na to zdecydował, wystarczająco zamaszystym ciosem odciąłby część ciała. Skrzydła zostały w pełni wyeksponowane i choć również je chronił gładki pancerz, książę był w stanie swobodnie nimi poruszać, zupełnie jakby nic ich nie ograniczało. Zbroja sprawiła, że ich krańce zamieniły się w ostrza, będąc niczym dodatkowa broń. Był jeszcze hełm. W kształcie sowy, a jednocześnie zaprojektowany tak, aby przypominał czaszkę. Oczy świeciły na pomarańczowo za sprawą wypełniającej cztery wizjery energii, podczas gdy osłona ust wyglądała jak coś, co można zobaczyć na masce Dartha Vadera z filmu, który Blitzo pokazał im kilka miesięcy temu. Najbardziej rzucającą się w oczy rzeczą okazały się dwa długie rogi, wokół których owinęły się płomienie.

Jednak to broń, którą dzierżył, okazała się najbardziej przerażająca. Każdy szlachcic dysponował wyjątkową rodzinną bronią – prosto z Piekła bądź Nieba – a Stolas nie był pod tym względem wyjątkiem. W jego posiadaniu bowiem znajdował się mityczny Gáe Bulg – legendarna szkarłatna włócznia bolesnej śmierci. Wykuta z kości starożytnego potwora morskiego, podobno była używana przez legendarnego bohatera Irlandii, Cúchulainna. Powiadano, że jeden cios tą włócznią wystarczył, by nie tylko zakończyć życie, ale na dodatek dokonać tego krwawo. To, jak rodzina księcia Stolasa zdobyła tę włócznię, pozostawało tajemnicą, zaś widok lśniącej, śmiertelnej aury, otaczający ciemnoczerwoną stal i ostrą krawędź, zdolną rozerwać ciało na pół, powstrzymywał od zbędnych pytań.

Stanąwszy przed zebranymi, Stolas uderzył włócznią. Dookoła zapanowała cisza, a wszyscy spojrzeli na niego w skupieniu.

Wszyscy wiemy, dlaczego tutaj jesteśmy i co zamierzamy zrobić. Życie Blitzo to priorytet, a ocalenie go to nasz podstawowy cel. Kolejnym jest zabicie każdego, kto znajdzie się na terenie. Nie zostawiamy świadków, nawet mojej byłej teściowej, szwagra albo ich służby. Wszyscy mają umrzeć. Zrozumieliście? – Tłum potaknął. – Stworzymy trzy zespoły. Pierwszy to drużyna szturmowa. Osobiście ją poprowadzę, a naszym zadaniem będzie zabicie każdego poza Blitzo i siebie nawzajem. Druga będzie drużyna ratunkowa. Tę poprowadzi Reginald i skupicie się na uwolnieniu Blitzo. Wszyscy otrzymacie kryształ, który przeteleportuje was prosto do Szpitala Ogólnego imienia Judasza. Oddział już został poinformowany o sytuacji. Loona i Millie dołączą do zespołu numer dwa. Trzecia drużyna to komandosi, a dowodzić jej będzie Grimbeak. Waszym zadaniem będzie upewnienie się, że nikt nie ucieknie i prowadzenie ataku długodystansowego. Moxxie, dołączysz do tego zespołu.

Spojrzał na wszystkich zaprzysiężonych mu mężczyzn i kobiety, i westchnął.

– Wiem, że to niekonwencjonalne. Ratujemy kogoś, kogo moi pobratymcy uważają za niewartego nawet lizania buta. Ale Blitzo to ktoś więcej. Zawsze był i będzie kimś bliskim dla mnie i innych. Myślę, że niektórzy z was nawet zaczęli go lubić, pomimo całego bałaganu, jaki zostawia.

– W pościeli czy poza nią, sir? – zapytał Reginald swoim typowym stoickim tonem, ale kilka osób zachichotało w odpowiedzi.

Mimo wszystko proszę… Nie, ja was błagam. – Stolas pochylił głowę. – Pomóżcie mi go ocalić. To nie jest po prostu ktoś, z kim łączy mnie seks. Nie jest po prostu przyjacielem, z którym pragnę spędzać czas. On stał się częścią rodziny. Częścią mojego gniazda. A jeśli istnieje coś, co łączy mnie i Blitzo, jest to proste przekonanie: nigdy nie rezygnuj, jeśli chodzi o rodzinę.

Słysząc to, trójka członków I.M.P. spojrzała po sobie, a Moxxie powoli wyciągnął przed siebie dłoń.

– Za rodzinę?

– Za rodzinę – odparła Millie, nakrywając jego rękę swoją.

– Za rodzinę – szepnęła Loona, dołączając swoją łapę.

Książę Stolas uniósł ramiona, a wtedy przed wszystkimi pojawił się portal.

A teraz zabierzmy go do domu.

 

***

Chciał, żeby nastał koniec. Żeby to wszystko się skończyło.

Blitzo z trudem łapał powietrze. Pot spływał po jego ciele, mieszając się ze łzami. Odkąd ta rzecz dostała się do jego oka, utknął we wciąż zmieniającym się koszmarze. Kolory nigdy nie zostawały taki same, a niebo raz po raz zmieniało kształt i formę, o ile w ogóle istniało. Wydawało się, że minęły godziny, a może nawet dni, odkąd znalazł się w tym miejscu i to go niszczyło – od środka i na zewnątrz.

Szedł przed siebie wzdłuż czarnej piaszczystej pustyni, na której zawsze lądował wraz z początkiem koszmaru. Wracał tutaj, by ponownie doświadczyć horroru, przez który cierpiał jego umysł. Widział rzeczy, których nigdy więcej nie chciał ujrzeć. Był świadkiem tego, co sprawiało, że pękało mu serce. Całego życia pełnego wstydu, agonii i smutku, które ukrywał głęboko w swoim wnętrzu. To wszystko pojawiało się przed nim – jedno po drugim. Wszystkie okropne rzeczy, które pogrzebał w swoim wnętrzu z pomocą zabijania, alkoholu, narkotyków i seksu, teraz znalazły ujście i powielały się bez chwili przerwy, tworząc nieskończoną pętlę. Za każdym razem w innej formie, ale niosły ze sobą ten sam ból. Wiedział, że to nie jest prawdziwe, ale czuł się tak, jakby jednak było. Wyglądało i brzmiało realnie.

Blitzo!

Zakrywszy uszy, Blitzo zaszlochał i zamknął oczy. Znów się zaczynało i tak jak za każdym razem, miało swój początek w postaci jego starszej siostry. Tylko trzy osoby w całym jego życiu używały jego pełnego imienia – tego z „o” na końcu. Tyle że wszystkie odeszły.

– Nie! Nie! Nie! Ona nie żyje! Skończ to! Wiem, że jest martwa!

Pomocy!

– Zamknij się! Po prostu się, kurwa, zamknij!

Braciszku, proszę!

– Kurwa! – zaklął i popędził w kierunku, z którego dochodziły krzyki. Wiedział, że to głupie, że to pułapka, ale nie dbał o to. – Tilla! Wytrzymaj!

Blitzo wiedział, że nie zdoła jej ocalić. Wiedział, co się wydarzy. To samo co w dniu, w którym stracił wszystko. A jednak nie potrafił się powstrzymać. Samo słuchanie siostry sprawiało, że podejmował kolejne daremne próby. Blitzo słuchał jej jęków i płaczu, a serce waliło mu jak młotem wraz z każdym kolejnym krokiem, przybliżającym go do szczytu piaszczystego pagórka. Stamtąd dostrzegł jarzące się światła olbrzymiego namiotu cyrkowego.

Jego pierwszy dom. Ten, o którym nigdy nie miał zapomnieć.

Pędząc w dół wzgórza tak szybko, jak tylko mógł, Blitzo pobiegł w kierunku namiotu. Kolorowe światła i muzyka zwykle wywoływały śmiech i podniecenie, ale chochlik wiedział, że tym razem w środku czaiło się niebezpieczeństwo. To, które jego starsza siostra, Tilla, zdążyła napotkać. Zresztą nie tylko ona. Cała jego rodzina miała kłopoty, dokładnie jak w dniu, którego wspomnienie rozgrywało się na jego oczach.

– Tilla! Barbie! Tato! – zawołał, wpadając do namiotu. – Gdzie jesteście?!

Wszedł na środek otoczonej trzema pierścieniami sceny, gdzie dostrzegł klatkę oraz cieniste postacie, pochylone nad smukłą, nagą chochliczką. Długie, piękne włosy Tilli były postrzępione i zniszczone przez pokrywające je spermę, krew i pot. Kreatury otoczyły ją niczym wataha dzikich zwierząt. Poznaczyli jej nagie ciało śladami pazurów i siniakami, gwałcąc raz za razem. Ten widok sprawił, że Blitzo zawył z wściekłości i popędził w stronę klatki.

– Łapy precz od mojej siostry, zwierzęta! – wrzasnął, dopadając do prętów.

Spróbował dostać się do środka, ale nie był w stanie. Widział swoją starszą siostrę, niegdyś piękną i uroczą, teraz traktowaną gorzej niż dziwka. Cieniste kurwy miały gdzieś, że cierpiała, czerpiąc przyjemność z ulgi niesionej własnym kutasom. Blitzo krzyczał i płakał z frustracji, ale po raz kolejny nie mógł zrobić niczego, żeby jej pomóc.

W przekrwionych oczach zabłysły łzy. Tilla wyciągnęła rękę, podczas gdy potwory nieprzerwanie się nią zabawiały. Blitzo sięgnął ku niej poprzez kraty, próbując chwycić ją za dłoń.

– Tilla! Wytrzymaj! Błagam!

– Blitzo! – jęknęła, powstrzymując mdłości. – Pomóż… mi…

– Tilla! Tilla! – wykrzyczał. Spojrzał na bestie z czystą nienawiścią. – Pozabijam was! Zapierdolę was wszystkich! Zostawcie moją siostrę!

Wydawało się, że jeden ze stworów go zauważył. Zmrużył oczy, uśmiechnął się, a potem jedną ręką chwycił za głowę Tilli. Wysunął pazury. Tila szarpnęła się i krzyknęła, gdy uniósł ją tak, że zawisła w powietrzu. Zaczęła wierzgać, próbując zmusić oprawcę, żeby ją puścił. Spojrzała prosto na przybliżający się do = piersi ostry szpon.

– Nie! Nie, błagam! – Jej oczy zwróciły się na brata, kiedy w desperackim geście wyciągnęła ku niemu rękę. – BLITZO!

TILLA! – wrzasnął z mocą w chwili, w której pazur przeszył klatkę piersiową jego starszej siostry. Krzyczał z przerażenia, kiedy bestia jednym ruchem rozcięła ją na pół. Jej organy oraz kości powoli opadły na ziemię, spływając wraz z krwią. Wkrótce po tym dołączyło do nich bezwładne ciało. – NIEEEE!!!

Klatka zniknęła. Blitzo potknął się, kiedy rzucił się biegiem ku pokrwawionemu ciału siostry. Trzymając ją w ramionach, zaszlochał, próbując sprawić, by pozbawione życia oczy spojrzały na niego z miłością i ciepłem, które zapamiętał. Jak zawsze, kiedy opiekowała się nim, gdy się zranił albo był chory. Jak za każdym razem, kiedy śmiała się, obserwując jego występy i zachęcając w pogoni za marzeniami, w których stawał się aktorem muzycznym. Pamiętał jej anielski głos, kiedy uczyła go śpiewać. Wszystkie te szczęśliwe chwilę nie pozwalały mu zapanować nad płaczem, kiedy trwał ze swoją martwą, pokrytą wnętrznościami siostrą w ramionach.

Blitzo zamknął oczy i mocniej przygarnął ją do siebie.

– Tilla… przepraszam. Tak bardzo przepraszam… Proszę, nie umieraj… Nie zostawiaj mnie…

– … Dlaczego mi nie pomogłeś, braciszku?

Blitzo gwałtownie nabrał powietrza, słysząc ten głos. Głos jego drugiej połówki. Powoli uniósł wzrok, żeby spojrzeć na wciąż krwawiącego, wielokrotnie postrzelonego chochlika z baranimi rogami. Jej twarz wyglądała dokładnie tak jak jego, choć należała do kobiety. Ramiona znaczyły tatuaże. W tamtej chwili jednak Blitzo był w stanie skupić się wyłącznie na dwóch ranach postrzałowych, które przeszyły jej pierś, przez co wykrwawiała mu się w ramionach.

– B-Barbie?

Nigdy nie zapomniałby twarzy swojej drugiej połówki. Jego bliźniaczka była zarazem najlepszą przyjaciółką, jaką kiedykolwiek miał. Kiedy inni nabijali się z niego, bo był słaby, Barbie stała u jego boku, gotowa z nimi walczyć. Bawiła się z nim, kiedy nikt inny nie chciał, choć jako jedyna nie śmiała się z jego żartów. Stanowili drużynę, ramię w ramię na scenie, podczas gdy setki wiwatowało w czasie ich występów. A potem nastał koniec, a ona umarła, zmuszając go do życia z pustką, której niczym nie dało się wypełnić.

– Dlaczego… musiałam umrzeć… braciszku? – zapytała ze łzami w oczach Barbie. Zakaszlała krwią. Wyciągnęła rękę ku jego zalanej łzami twarzy. – Dlaczego to nie mogłeś być ty?

– Próbowałem… próbowałem cię ocalić, siostrzyczko – załkał Blitzo, spuszczając głowę. – Nie byłem… tak odważny jak ty… ani silny jak tata… ani sprytny jak Tilla. Byłem słaby…

– … słaby… żałosny… przegrany… – wyszeptała Barbie, powoli zamykając oczy. – Gdybyś tylko umarł… gdybyś tylko…

Zamknęła oczy i przestała się ruszać. Ku przerażeniu Blitzo, jego bliźniaczka wydała ostatnie tchnienie.

– Barb? Barbie? Nie! Nienienienieeee! – błagał, przygarniając ją do siebie. – Nie znowu! Proszę, Barbie! Nie zostawiaj mnie znowu! Potrzebuję cię! Razem do samego końca! Pamiętasz, siostrzyczko? Błagam, nie umieraj!

Jednak ona nie odpowiedziała. Była po prostu bezwładnym ciałem kogoś, kogo Blitzo nie zdołał ocalić. Jego bliźniaczką, najlepszą przyjaciółką, która zawsze sprawiała, że się uśmiechał. Jedyną, która nigdy nie wyśmiała jego marzeń. Byli razem przez tyle czasu, a teraz…

– Czemu…? Czemu to nie mogłem być ja? Dlaczego przeżyłem…?

– Ponieważ jesteś cholernym przekleństwem.

Zaczerpnąwszy powietrza, Blitzo powoli obejrzał się i aż jęknął, podchwyciwszy pełne nienawiści spojrzenie, wymierzone przez innego chochlika. Znów poczuł się jak dzieciak, niezdolny postawić się mężczyźnie, którego nazywał tatą. Jego ojciec był najwyższym chochlikiem, jakiego Blitzo kiedykolwiek widział. Umięśnionym mimo swojej szczupłej sylwetki. Czarnobiałe rogi były ostro zakończone i przypominały naboje. Miał białe, zaczesane w tył włosy i jasną brodę. Jego twarz pokrywał czarnobiały makijaż clowna, zaś on sam nosił niebieski kombinezon i brązowe spodnie. Ciemnozielone buty i rękawiczki pokrywała krew, a długi, czerwony ogon poruszał się tam i z powrotem, wystarczająco potężny, by przetrącić kark.

– T-tato… – wymamrotał Blitzo, nie odrywając wzroku od olbrzymiej postaci. Od chochlika, który przekazał mu najważniejsze, pokazujące znaczenie rodziny słowa.

Tyle że spoglądające na niego oczy nie należały do surowego, choć troskliwego ojca, ale kogoś, kto w pełni Blitzo gardził.

– Zabiłeś ich. Zamordowałeś woje siostry jak wcześniej własną matkę. Od dnia, w którym się narodziłeś, byłeś niczym więcej, ale ciążącą nad tą rodziną klątwą – wycedził ojciec.

Wciąż trzymając w ramionach ciało siostry, Blitzo uniósł się, by spojrzeć na ojca ze strachem i smutkiem. Czuł się niczym robak, wijąc się i kuląc pod spojrzeniem stojącego przed nim chochlika.

– To nie była moja wina! Próbowałem! Starałem się je ocalić, tato! Proszę, uwie…

PLASK!

Cios, który ojciec wymierzył mu wierzchem dłoni, odrzucił Blitzo na drugi kraniec namiotu. Upuścił ciało siostry na ziemię. Czuł, że niewiele brakowało, by stracił zęby.

W panice rozejrzał się dookoła. Bez jakiegokolwiek ostrzeżenia namiot stanął w wijących się niczym tańczące węże płomieniach. Ojciec wciąż spoglądał w stronę Blitzo, kiedy ten czmychnął z wciąż krwawiącą wargą.

– Zawsze byłeś żałosny. Potrafisz tylko jęczeć i wszystko psuć! Robiłeś tak, kiedy żyliśmy i nic się nie zmieniło po naszej śmierci. Co z ciebie za facet? Taki, który zachowuje się jak dupek, kiedy wszystko idzie po jego myśli i jak kurwa, gdy jednak się zepsuje! Co z ciebie za szef?! Traktujesz swoich współpracowników jak gówno, choć zarazem pragniesz ich bliskości, bo to jedyni przyjaciele jakich masz! Co z ciebie za ojciec?! Taki, który nie zyskał ani szacunku, ani miłości od piekielnego ogara, bo nawet nie potrafiłeś jej ochronić przed światem, pozwalając, by ten skrzywdził ją i złamał jej ducha! Jak ktokolwiek miałby się o ciebie troszczyć?! Jak ktokolwiek, zwłaszcza książę, miałby cię kochać?!

– Zamknij się! Zamknij! – zawył Blitzo, rzucając się w kierunku ojca. Spróbował go uderzyć, ale jedynie przeleciał przez niego, niczym przez powietrze.

– Nie wierzę, że umarłem, ratując twój żałosny tyłek – parsknął ojciec, podczas gdy płomienie zaczęły się do niego zbliżać – coraz bardziej i bardziej. Blitzo zassał powietrze i spróbował się wycofać, ale zostali otoczeni. Ojciec po prostu pozwolił, żeby ogień go pochłonął, ale wcześniej dodał: – Nie zasłużyłeś na rodzinę, Blitzo. Jedynie na to, żeby cierpieć za swoje grzechy.

Blitzo sapnął i wpadł w panikę; serce tłukło mu się w piersi. Nie miał jak uciec. Otaczał go ogień, zaś szponiasta dłoń chwyciła i przytrzymała w miejscu. Krzyknął, kiedy ogień pochłonął jego ubrania i zostawił nagiego w żarze. Piekący ból przeniknął jego duszę, niosąc ze sobą wyłącznie cholerne cierpienie.

Zapadł się w nieskończoną pętlę ognia i ciemności. Jego krzyk zaginął w kpiących śmiechach, które otoczyły go ze wszystkich stron. W ciemnych płomieniach dostrzegł twarze wszystkich celi, które zabił w przeszłości – zarówno ludzi, jak i demonów. Sięgały ku niemu, próbując rozerwać go na kawałki swoimi płonącymi szponami. Krzyczał i błagał o litość, ale bezskutecznie.

Morderca.

Zabójca.

Co zrobiłem, żeby zasłużyć na śmierć?

Egoistyczny chuj. Było ci dobrze, kiedy mnie zabijałeś, co?

Czy moje życie nic dla ciebie nie znaczyło?

Miałem rodzinę!

Miałam dzieci!

Miałem siedem lat! A ty mnie zabiłeś!

Zasłużyłeś na śmierć.

Zasłużyłeś na śmierć!

ZASŁUŻYŁEŚ NA ŚMIERĆ!

POWINIENEŚ UMRZEĆ!

UMIERAJ!

UMIERAJ!

UMIERAJ!!!

 

***

Chwytając oddech, Blitzo otworzył oczy i rozejrzał się. Nie dostrzegł ani ognia, ani twarzy swoich ofiar. Oklepał się i odkrył, że jego ubrania wróciły, całkowicie nienaruszone. Powiódłszy wzrokiem dookoła, Blitzo zauważył, że znajdował się w Mieście Chochlików, sam w jakiejś opuszczonej alejce w pobliżu głównej ulicy. Dookoła… były ciała… przeszyte znajomą bronią. Całe rzędy chochlików i innych demonów wyściełały ulice, z grymasami przerażenia zastygłymi na twarzach. Świecące białe włócznie, miecze i naboje przeszywały trupy, przenikając je z łatwością, z jaką nóż wchodził w masło. Oczy Blitzo rozszerzyły się, kiedy zrozumiał, że zostali zabici Anielską bronią. To oznaczało, że trwał Dzień Oczyszczenia.

– Moxxie! Proszę, wstań! Wstań! Nie umieraj, Moxxie!

– M-Millie? – wyszeptał Blitzo, rozglądając się. – M-Moxxie?

Wstał i rozejrzał się po alejce, po czym ruszył przed siebie. Nie słyszał żadnego właściwego miastu dźwięku. Tylko martw, cmentarną ciszę. Dopiero po chwili usłyszał szloch i zauważył dwie postaci na samym końcu uliczki.

– Millie?! Moxxie?! Czy to wy?!

Blitzo przyspieszył. Musiał się upewnić, że jego pracownicy są cali. Chciał żeby tak było.

Dotarłszy do końca uliczki, Blitzo poczuł, że serce mu staje, a krew odpływa z twarzy. Opadł na kolana i zamarł w ciszy, wpatrzony w szlochającą Millie.

– M-Moxxie?

To był jego Moxxie. Najbliższa osoba i najlepszy przyjaciel na świecie. Widział go, ugodzonego anielską włócznią prosto w serce i z tuzinem lśniących sztyletów wbitych w nogi i ramiona. Usta miał szeroko otwarte z przerażenia; spomiędzy warg, z oczu i nosa kapała krew, wraz z tą wypływającą z innych ran tworząc całą kałużę przy ścianie, o którą się opierał.

– J-jak…?

Blitzo powoli odwrócił się w stronę leżącej niedaleko paczki. Dostrzegł na niej swoje imię. Wspomnienia uderzyły go z siłą rozpędzonej ciężarówki. Prowadziły wprost do przyśpieszonego Dnia Oczyszczenia. Tego, w który wysłał Moxxiego z przesyłką dla Stolasa, nie mając pojęcia, że termin został zmieniony. Ale… ale Moxxie przeżył… Prawda?

– To wszystko twoja wina! – wrzasnęła Millie, wbijając w Blitzo tak pełne nienawiści spojrzenie, że aż się odsunął. – Mój słodki Moxxie umarł przez ciebie! Ty samolubny draniu!

– Ja… ja… – Blitzo próbował złapać oddech, ale nie mógł. Serce tłukło mu się w piersi, a on sam zapragnął skryć się pod jakimś kamieniem. Łzy napłynęły mu do oczu, kiedy spoglądał na ciało swojego pracownika. – Moxxie… on… ja…

– Czego ja oczekiwałam po szefie takim jak tym?! – Millie zaśmiała się cierpko. – Nigdy nie przejmowałeś się żadnym z nas. Widziałeś w nas zabawki, którymi bawiłeś się jak dziecko! Nie prawdziwe osoby! Nabijałeś się z niego i miotałeś nim na prawo i lewo, podczas gdy on pragnął jedynie twojego szacunku! Ale miałeś to gdzieś! Zawsze tak było!

– N-nie! Nie, to nieprawda! – zawołał Blitzo, szlochając z twarzą ukrytą w dłoniach. – Troszczyłem się o Moxxiego! I troszczę o ciebie, Millie! Oboje jesteście częścią mojej rodziny! Proszę, uwierz mi!

Millie powoli uniosła pistolet i wycelowała nim w swoją głowę.

– Kłamca. Okłamujesz innych i siebie samego, Blitzo. To… To powinieneś być ty.

– Millie! Nie! – zawołał Blitzo, próbując ją powstrzymać, ale nie zdążył. Millie pociągnęła za spust, wysadzając własny mózg w powietrze, po czym upadła u boku swojego męża. – Millie! Moxxie!

Spróbował zbliżyć się do małżeństwa, ale wtedy zauważył, że świat dookoła rozpada się na kawałki.

– Millie! Moxxie! Błagam, wróćcie!

 

***

Wciąż wykrzykiwał ich imiona, nawet gdy ciemność rozpierzchła się i ustąpiła miejsca rozświetlonej światłem poranka gęstwinie. Blitzo wrzasnął, kiedy uderzył o ziemię z gruchoczącą kości siłą. Krew napłynęła mu do ust, a złamane żebra okazały się równie bolesne, co i roztrzaskane serce.

Jego pracownicy. Najlepsi przyjaciele. Umarli z jego winy. Zabił Moxxiego i Millie. Odeszli, a to wszystko przez niego.

Szlochał w ramiona, leżąc na brzuchu i bezskutecznie próbując powstrzymać łzy. Wciąż słyszał oskarżenia Millie i w głębi duszy wiedział, że były słuszne. Jak wiele razy pomiatał Moxxiem? A jeśli posunąłby się za daleko albo zrobił coś, co naraziłoby ich wszystkich? Nie, przecież zrobił tak wielokrotnie, ale czy to go powstrzymało? Zresztą w głębi duszy wiedział, dlaczego robił to Moxxiemu.

Blitzo widział w nim samego siebie. Widział tego dziecinnego Blitzo, który pragnął grać i przestać być cyrkowym clownem. Tego, który był mały, zagniewany i kręcił się dookoła, nie otrzymując szacunku. Tego, który był słaby i tak żałosny, że nie potrafił ocalić własnej siostry przed gwałtem i mordem, zmusił ojca, by ten poświęcił się w jego imieniu, i którego bliźniaczka umarła w jego ramionach. Nienawidził tego Blitzo tak bardzo, że robił wszystko, by nigdy więcej nim nie być.

A jednak wciąż był. Płakał i zachowywał się żałośnie, bo wciąż nie potrafił ocalić tych, których kochał, mimo że udawał silnego.

– Blitzy?

Nabrawszy powietrza, Blitzo podniósł się i rozejrzał, by zobaczyć czekającego na niego, zaskoczonego Stolasa.

– S-Stolas?

– Blitzo! Tutaj jesteś! Wszędzie cię szukałem! – Stolas dopadł do niego i pomógł mu wstać. Blitzo przez całe swoje życie nie był bardziej szczęśliwy na widok sowiego księcia, spoglądającego na niego z tak wielką troską. – Och, Blitzo, co się stało? Po prostu uciekłeś i straciłem cię z oczu.

– Ja… Czy ja śniłem? – zapytał, pocierając głowę. Źle się czuł. Coś było nie tak, ale nie potrafił stwierdzić co.

Blitzo powoli oswobodził się z objęć Stolasa.

– Och, Blitzo, to musiał być okropny koszmar, ale cieszę się, że cię znalazłem. Jest coś, co chciałem ci powiedzieć…

Blitzo odetchnął z ulgą, czując jak pióra księcia chronią go przed lodowatym wiatrem. Przycisnął głowę do klatki piersiowej Stolasa, chcąc usłyszeć bicie jego serca. Pierwszy raz od dawna poczuł się bezpiecznie.

– Co takiego?

– Zrywam z tobą.

Oczy Blitzo rozszerzyły się, a on powoli się wycofał. Zaschło mu w ustach, a jego serce załkało, gdy dostrzegł jak Stolas wpatruje się w niego czerwonymi oczyma i z grzesznym uśmieszkiem.

– C-co? A-ale myślałem…

– Och, daj spokój! Naprawdę mógłbym pokochać chochlika takiego jak ty? Chochlika, który nic w życiu nie osiągnie? Przyznaję, że nasz układ był niezły, ale mam lepszy. – Stolas roześmiał się, wydając przy tym tak piskliwy dźwięk, że Blitzo aż rozbolały uszy.

– Ale… ale…

Blitzo nie był w stanie wykrztusić słowa. Czuł, że świat dookoła rozpada się, tak jak i jego dusza. Myślał… pierwszy raz od dawna… odkąd ona… Naprawdę sądził, że znalazł kogoś, kto mógłby wypełnić lukę w jego sercu.

Stolas parsknął i sięgnął do klatki piersiowej chochlika.

– Wierzę, że już tego nie potrzebujesz.

Zdecydowanym ruchem szpony Stolasa przeszyły pierś Blitzo i wydobyły na zewnątrz jego serce. Załkał ze smutku, wpatrzony we wciąż bijący narząd, nim książę wsunął go do ust i połknął.

– Mmm, jakie pyszne złamane serduszko, Blitzy. Równie dobre, co i twój chuj. Małe, naiwne i żałosne.

Blitzo poczuł, że oczy uciekają mu w tył głowy, a świat dookoła wiruje. Serce wciąż go bolało, choć przecież nic z niego nie zostało. Czuł, jak jego ciało stapia się z trawą, a dusza wije w rozpaczy. Myślał… Naprawdę chciał, by między nim i Stolasem coś zaiskrzyło… Ale czy w ogóle coś ich łączyło? Nie, nigdy… To było… tylko marzenie.

Zamknął oczy, czekając aż ciemność weźmie go w swoje ramiona. I zamknie go w nich po kres wieczności. Już nie miał po co żyć. Jego rodzina. Moxxie i Millie. Stolas. Wszyscy oni… oni…

Tatusiu!

– Loona! – Blitzo otworzył oczy i poderwał się z ziemi. W chwili, w której usłyszał ten głos, tak pełen desperacji, momentalnie odzyskał siły. Wstał i rozejrzał się. W lesie zrobiło się ciemno i nigdzie nie dostrzegł choćby śladu Stolasa. Szybko sprawdził swoją pierś i odetchnął, kiedy przekonał się, że wszystko wróciło do normy. Zaraz po tym skupił się na okolicy. – Loona! Gdzie jesteś?!

Nie mogę cię znaleźć, tatusiu! Boję się!

Jej głos dochodził z zachodu, więc Blitzo bez wahania pobiegł w odpowiednią stronę.

– Trzymaj się, Loony! Tatuś już idzie!

Dając z siebie tyle, ile tylko mógł, Blitzo biegł przed siebie, nie zatrzymując się nawet na moment. Przeskakiwał nad kamieniami, potykał o każdą kłodę i przekopywał przez każdy krzak, byleby dotrzeć do ukochanej córki.

Nie mógł jej stracić – nie tak jak pozostałych. Była dla niego wszystkim; jedynym powodem, dla którego wciąż żył. W dniu, w którym ją znalazł, ożył pierwszy raz od wieków, odkąd stracił… stracił… .

Przez dziewiętnaście lat opiekował się małym piekielnym ogierem, którego znalazł w lesie – zagubionego i wygładzonego. Dla niej spaliłby świat i zabił każdego, kto stanąłby mu na drodze. Stawiłby czoła samemu Bogu i Lucyferowi, gdyby to znaczyło, że zapewni jej bezpieczeństwo i szczęście. Nie obchodziło go, czy to doceniała, ani to, że nie darzyła go ani krztyną szacunku. Robił to wszystko, bo kochał swoją córkę – i tyle wystarczyło. Dała mu coś, co utracił dawno temu: cel i sens w tym, żeby kochać. Pierwszy raz, kiedy jako dziesięciomiesięczne szczenię nazwała go tatą, był najszczęśliwszym momentem w jego życiu.

Już kiedyś stracił swoją szansę, żeby mieć dziecko. Nie zamierzał pozwolić odejść temu, które osobiście wychował.

– Boże, błagam! Mam gdzieś, czy coś złego spotka mnie! Byle tylko nie ją! Nie ją, Boże! Błagam cię! – wykrzyczał modlitwę, biegnąc szybciej i szybciej.

Las wydawał się coraz bardziej znajomy. Blitzo dostrzegł szczegóły, które skojarzyły mu się z lepszym czasem. Takim, kiedy był naprawdę szczęśliwy i rozdarty zarazem. Piknikowy koc i kosz tuż pod wierzbą. Olbrzymi Diabelski Młyn, jasne światła i balony. Dźwięk weselnych dzwonów.

To wszystko uświadomiło Blitzo, co się wydarzy i dlaczego las wydawał się znajomy. Był tutaj, kiedy popełnij największy ze swoich błędów. To była jedyna rzecz, którą próbował pogrzebać przez blisko sto las – wspomnienie, do którego nigdy nie wracał. Wszystkie mentalne ściany i zabezpieczenia, które stworzył, upadły w ułamku sekundy. Wspomnienia najszczęśliwszego czasu w całym jego życiu zabłysły w jego umyśle, jednak każde kolejne jedynie bardziej przybliżało go do gorzkiego finału, w którym wszystko zniszczył. Do tego, co ostatecznie zniszczyło jego umysł i duszę. Świadomość, że jego córka została w to zamieszana, sprawiła, że Blitzo przyspieszył.

Ostatecznie skierował się ku aż nazbyt znajomej rezydencji w stylu szalonych lat dwudziestych, gdzie zauważył przeszklone drzwi wejściowe do sali balowej. Najróżniejsi mafiosi tańczyli ze swoimi partnerami – mężami, żonami, gośćmi – a muzyka rozbrzmiewała w całej sali. I żadne z nich nie miało pojęcia o okropnym losie, który czekał na nich tego wieczora. Blitzo musiał to powstrzymać. Zakończyć, zanim to się wydarzy.

– Dość! Wynoście się! Niech wszyscy wyjdą – Popędził przed siebie, krzycząc ile sił w płucach. Był daleko, a zarazem tak blisko. Desperacja sprawiła, że wykrzyczał to nawet głośniej. – Wyjdźcie! Tam jest bomba! Musicie uciekać!

Kiedy znalazł się bliżej, Blitzo w końcu zauważył Loonę, ale nie tę dorosłą, którą znał teraz. W zamian dostrzegł siedmioletnią wersję swojej ukochanej dziewczynki, ubraną w zmyślną różową sukienkę. Loona patrzyła na niego rozemocjonowanym wzrokiem. Jej spokojny wyraz twarzy sprawił, że Blitzo  zatrzymał się na moment.

Towarzyszyła komuś. Osobie, której widok sprawił, że Blitzo zamarł w ciszy, zarówno z zachwytu, jak i przez czyste przerażenie. Osobie, o której pragnął zapomnieć, ale w głębi duszy nigdy nie zdołał tego zrobić. Była tam za każdym razem, kiedy Millie i Moxxie spoglądali na siebie z miłością. Czaiła się gdzieś w zakamarku umysłu Blitzo, kiedy kochał się ze Stolasem. Przypominał sobie, że ją stracił, kiedy widział rodziny z dziećmi. A wszystko to zrobił własnoręcznie, swoimi pokrytymi krwią dłońmi.  

Reprezentowała wszystko, co Blitzo zrobił źle w swoim życiu i stanowiła grzech, którego skutki wciąż odczuwał. To, co robił od tamtego dnia, miało pomóc mu zapomnieć, aż dotarł do momentu, w którym już nie był żywy. Trwał w niekończącej się pętli zabijania, picia, pieprzenia i imprezowania, aż znalazł się w płytkim grobie, samotny i niekochany. To był los, na który bez wątpienia zasłużył. Aż do chwili, w której znalazł Loonę, a ona przypomniała mu, co kiedyś mógł mieć.

Blitzo nie tylko ocalił życie Loony. Ona ocaliła jego. Teraz zaś trzymała się ramienia kogoś, kogo Blitzo powinien ochronić w pierwszej kolejności.

– Zella… – wyszeptał, widząc wpatrzoną w niego, przypominającą jaszczurkę kobietę w niebieskiej sukni.

Jej czyste, zielononiebieskawe łuski były hipnotyzujące niczym nocne niebo o północy. Miała miękkie szare podbrzusze, gładkie jak woda. Zakrzywione i delikatne ciało, które Blitzo zapamiętał przez sam dotyk podczas wielu namiętnych nocy. Nocy, które mógł porównać wyłącznie do tych spędzonych ze Stolasem w ich dziwnym, niepewnym związku, przez co miał jeszcze więcej wątpliwości co do tego, czy coś ich łączyło. Jej spokojna, a jednak anielska nasuwała pytanie o to, czy miała w sobie krew serafinów. Przez samo tylko spojrzenie żółtych, pełnych ciepła oczu, Blitzo mógł poczuć, że jego dusza wznosi się ku górze. Pragnął znów zobaczyć te oczy – i to mimo prawie stu latach prób zapomnienia, że w ogóle istniały. Górne łuski, zza których wystawały rogi, utrzymywały wianek z róż, jej ulubionych kwiatów, oraz piór różnych ptaków.

 

– Blitzo… – szepnęła z uśmiechem. Głos odbił się echem, będąc dla chochlika niczym muzyka. Jego serce tęskni za nią jak wielbłąd za wodą.

Blitzo zrobił krok, by do niej dotrzeć...

BANG! BANG!

– Agh! – Blitzo zawył, czując ból zrywanych wiązadeł. Upadł na trawę. Jego nogi przypominały krwawą miazgę, podczas gdy on kaszlał krwią. – Kurwa! Co do chuja?!

Usłyszał zbliżające się ku niemi kroki. Odwrócił głowę tylko po to, by zacząć zastanawiać się, czy właśnie oszalał. Bowiem tym, który go postrzelił i wciąż trzymał w ręce parujący pistolet, okazała się jego własna kopia. Szczerzyła się w uśmiechu, z rozbawieniem obserwując jak Blitzo próbuje się podnieść. Podróbka przyklękła przy Blitzo i wymierzyła broń w jego głowę, sprawiając, że zamarł w miejscu.

– C-co ty robisz?! – wrzasnął Blitzo, aż trzęsąc się z gniewu. – Kim, do cholery, jesteś?!

– Tobą, kretynie – odparł fałszywy Blitzo, parskając z rozbawieniem. – I jestem tutaj, żeby dostać swoją zemstę, oczywiście.

– Zemstę? – Oczy Blitzo rozszerzyły się. Wspomnienia wróciły. Impreza. Zella. Bomba. I zemsta, którą planował latami, by pomścić rodzinę. – N-nie! Stój! Nie możesz!

– Czemu nie? Czy nie obiecywaliśmy, że zrobimy to niezależnie od konsekwencji? Że nie powstrzyma nas nic ani nikt? Czyż nie byłoby wspaniale w końcu ich pozabijać i po wszystkim się upić? – zapytał fałszywy Blitzo, podnosząc się. – Nie pamiętasz?

– Nie! Nigdy nie chciałem pamiętać! – wykrzyczał Blitzo. Łzy napłynęły mu do oczu. – Musisz to powstrzymać!

– Nie mogę, bo to jest to, czego chciałeś! – parsknęła podróbka. – Nie bądź cipką. To nie tak, że przejmowałeś się nimi albo kimkolwiek innym. – Wyszczerzył się do spoglądającego na niego w przerażeniu Blitzo. – Już nikim się nie przejmujesz. Stałeś się obojętny, by już nigdy więcej nie cierpieć. Kochasz tylko siebie. Tak przyrzekałeś, prawda?

Zaczął prostować palce, jeden po drugim.

– Policzmy. Kogo nazywasz rodziną? Loonę? To tylko udawana córka dla kogoś, kto nie będzie miał prawdziwej. Ten pozbawiony kręgosłupa frajer, Moxxie? Jest słaby i żałosny, przez co przypomina ci ciebie, więc pomiatasz nim, bo wtedy czujesz się lepiej, czyż nie tak? Ta wariatka, Millie? Trzymasz tę pojebaną sukę przy sobie, bo jest dobra w zabijaniu i zawsze ci potakuje, jak na dobrą dziwkę przystało. Ten bogaty dupek, Stolas? Pieprzysz się z nim, bo potrzebujesz księgi, ale w głębi duszy wiesz, że nie ma dla was przyszłości.

– N-nie! To nieprawda! Są moją…

– Twoja rodzina umarła dawno temu, Blitzo – odparł fałszywy Blitzo, uderzając go w krocze. – Wbij to do swojego małego móżdżka. Udawanie, że twoi pracownicy są rodziną, niczego nie zmieni. Nie sprawi, że staniesz się „rodzinny”. Masz gdzieś kim są i czego chcą od życia. Chcesz jedynie, żeby dawali ci satysfakcję z posiadania fałszywej rodziny, bo przecież właśnie tym jesteś: sztucznym, żałosnym nieudacznikiem, który jest dobry w zabijaniu, bo to jedyne, co robi w życiu. Odkąd zabiłeś swoją matkę przy porodzie, twoja dusza została przeklęta.

– … nie… ja… – Blitzo chciał się odezwać, ale nie mógł. Powoli opuścił głowę i jęknął. – Tak… dobra… jak chcesz… tylko proszę… nie krzywdź Loony i Zelli… proszę, stój… Przyznam się do wszystkiego… Zrobię, co tylko zechcesz… ale proszę…

– Hmm… – Fałszywy Blitzo postukał się w podbródek, po czym wzruszył ramionami. – Niee, chcę zobaczyć twoją minę.

Kiedy to powiedział, Zella ujęła Loonę za rękę i – ku przerażeniu Blitzo – weszła z nią do sali balowej.

– Nie! Stójcie! Loona! Zella! Nie wchodźcie tam!

– Za późno – odparła podróbka, wciskając przycisk na detonatorze.

– Nie! NIEEEE!!

Blitzo zawył i podniósł się. Ignorując bolące nogi, popędził do drzwi. Czas wydawał się płynąć wolniej; łzy płynęły mu z oczu, kiedy wołał do córki i dawnej miłości, żeby uciekały. Pragnął je pochwycić i ocalić. A jeśli nie, chciał chociaż dołączyć do nich w ognistym końcu.

Wszystko było lepsze od ponownego doświadczenia samotności.

Wtedy – sekundę później – eksplozja rozsadziła cały budynek i rozniosła go na kawałki. Blitzo krzyknął, zarówno z bólu, jak i przerażenia, kiedy wybuch wyrzucił go w powietrze, wciąż wykrzykującego imiona najważniejszych osób w życiu.

Wszystko krążyło wokół niego w blasku ognia i ciemności, kiedy krzyczał, prosząc o koniec. W końcu tak się stało, a on wylądował na surowej czarnej pustyni. Tej samej, na której znalazł się za pierwszym razem, gdy wylądował w swoim koszmarnym świecie – i gdzie wracał po każdym zakończonym cyklu. Stracił rachubę już za piątym razem.

Po prostu tam leżał, obejmując się ramionami i wypłakując sobie oczy.

– Proszę… pomóż mi… Błagam, Boże… pomocy…

Miał jeszcze trochę czasu zanim koszmar powróci. Kilka cennych chwil ciszy, które Blitzo docenił, mimo że wypełniała je desperacja.

_________________

*Kevlar – polimer z grupy poliamidów, z którego przędzie się włókna sztuczne o wysokiej wytrzymałości na rozciąganie.

Share:

0 komentarze:

Prześlij komentarz

POPULARNE ILUZJE