Biały śnieg. Czarne drzewa. Ostre powietrze.
Cisza. Zimny wiatr przedzierający się przez gałęzie drzew,
zamrażający wszystko co napotka na swojej drodze. Łowcy czekający
na ruch swoich ofiar. Piękno można znaleźć we wszystkim, nawet w
zamarzniętym drewnie, lodzie przynoszącym śmierć. Każda kropla
potu czy niewielka łza krystalizowały się.
Sans wziął cygaro. Wypuścił niebieski dym, który
zaczął wirować dookoła, skrywając niewielki uśmiech malujący
się na twarzy potwora, ozdobiony jednym złotym zębem. Rozkoszą
krótkiego życia jest ta krótka chwila zapomnienia, kiedy w
lodowatej przestrzeni można zaciągnąć się i skryć w
narkotycznej mgle. Nie przeszkadzał mu chłodny klimat otoczenia,
lecz nie oznaczało to też tego, że lubił przebywać na zewnątrz.
W innych okolicznościach olałby to, ale tym razem musiał zrobić
inaczej. Zamiast przemieszczać się między drzewami, starał się
ograniczyć swoje ruchy do koniecznego minimum. I tak nie miał nic
lepszego do roboty. Jeszcze.
Ciszę przerwał głośny ryk, pojedyncza czerwona
flara wzbiła się w powietrze. Przyglądał się jak gaśnie w
locie. Pogładził się po czaszce i zamarł w bezruchu.
-W samą porę.
Śnieg zamarzł tak, że chrupało Ci pod nogami. Z
każdym kolejnym krokiem czułaś, jak niewielka tafla śniegu kruszy
się pod Twoimi stopami. Zimno składało obietnice na Twoim ciele –
im dłużej pozwolisz się mrozić, tym mniej będzie bolało. Twoi
towarzysze niedoli, ludzie jak Ty, trzęśli się z zimna wraz z
Tobą. Wszystko co Cię otaczało, zupełnie tak jak Twoje
przeznaczenie, było poza Twoją kontrolą; oczywiście, istniała
nikła szansa, że otrzymacie chociaż cień miłosierdzia ze strony
waszych „ochroniarzy”. Psów. Cóż, może nie tak
całkowicie. To były naprawdę wielkie psy. Chodzące na dwóch
notach, ubrane w zbroję... i mieli NAPRAWDĘ duże włócznie.
Lecz nie przez włócznie, czy nawet nie przez zimno
wszyscy posłusznie szli przed siebie w milczeniu – to strach
utrzymywał ich w ryzach. Strach przed tymi... potworami, tymi
wilkołakami; oraz przed tym, co mogli zrobić. Wyglądali na
zadowolonych, prowadząc was chuj-wie-gdzie. Było was teraz
siedmioro... choć na początku dziewięcioro. Nie
znałaś nawet ich imion. Zimno szczypało jeszcze dotkliwiej Twoje
zapłakane policzki, dlatego starałaś się nie szlochać. Jeden z
psów odwrócił głowę i spojrzał wprost na Ciebie. Jego usta
wykrzywiły się w coś podobnego do uśmiechu. Boże, te zęby.
Na samym początku, dziewiąty z was zdał sobie
sprawę, że nic nie jest takie, jakie wam obiecano. Starał się
Ciebie obronić. Obronić wszystkich. Pozbawiony broni, bez żadnej
wiedzy o tych wilkołakach lub czymkolwiek byli, co mógł zrobić?
Stał między wami, a bandą psów. A wy co zrobiliście?
Stchórzyliście porażeni strachem, bezczynnie
przyglądaliście się, jak bestie wyciągają coś z jego piersi.
Coś pulsującego i pomarańczowego,
wyglądającego jak niewielkie serce. Jeden z psów przemówił wtedy
do was.
-Patrzcie.
I tak zrobiliście. Przyglądaliście się, kiedy
najwyższy z psów podszedł do niedoszłego bohatera, zaczął
rozrywać pazurami i wyszarpywać zębami ciało człowieka, reszta
jego kamratów śmiała się. Każdy z nich mógł zabić was w
mgnieniu oka i połknąć w całości, zamiast tego odnajdowali
przedziwną rozkosz w odgryzaniu jego ciała kawałek po kawałeczku.
Delektowali się każdą nutą krzyku wydobywającą się z gardła
męczennika. Będziesz pamiętać tę scenę do końca swojego życia.
Nigdy nie zapomnisz odgłosu jaki wydają miażdżone ludzkie kości.
Twarz dziewiątego wykrzywiona w agonii i bólu będzie prześladować
Cię w koszmarach. Przyglądaliście się jak po zmasakrowaniu ciała,
te ... potwory zaczynają jeść tę świecącą
rzecz, jaką wcześniej wyciągnęły z jego ciała. Cierpiał,
choć nie był w stanie wydobyć z siebie żadnego dźwięku, a kiedy
serce zostało już w całości
pożarte... Cóż, niewątpliwie jego ciało oddychało, choć nikt z
was nie powie, że żył. Nie było w nim nic, ani krztyny
świadomości. Był niczym. Szklane oczy, pusta lalka, skorupa. Wtedy
wypuścił z siebie ostatnią strugę powietrza. Ten odważny
człowiek, który był w stanie przeciwstawić się potworom –
zamilkł na wieczność.
-Idźcie.
To słowo przełamało ciszę. Tym razem nikt nic
nie powiedział. Nikt nie zaryzykował się zostać. Podążaliście
jak owce za kreaturami. Widziałaś do czego są zdolni, wiedziałaś,
że mogą zrobić znacznie więcej i choć nie rozumiałaś istoty
tego, co właśnie zaszło, nie miałaś wątpliwości co do jednego
– nie chciałaś umrzeć. Nie w taki sposób. Chcieli, abyś za
nimi poszła? To mogłaś zrobić. Mogłaś iść przed siebie tak
długo, jak miałaś pewność, że to zachowa Twoje tlące
się światełko.
Przemierzaliście kamienne korytarze, czułaś głód.
Nie wiedziałaś jaka jest Twoja przyszłość, cokolwiek miało Cię
spotkać – nie było niczym dobrym. Kątem oka zobaczyłaś
niewielką szansę ucieczki, wąski tunel prowadzący w bok. Cóż,
albo to – albo śmierć. Chwytając się tej wątłej nici nadziei
dostrzegłaś, że nie tylko Ty wpadłaś na ten pomysł. Wszyscy
chcieli uciec. To był właśnie ten moment kiedy opuściłaś ruiny
i wbiegłaś do ośnieżonego lasu. Nie znałaś tego terenu,
wiedziałaś, że szanse na ucieczkę są niewielkie, ale mimo to
biegłaś przed siebie próbując zmylić pogoń. Nie dostrzegłaś
jednak żadnego miejsca gdzie mogłabyś się ukryć. Póki jednak
żyłaś, póki nie zamarzłaś na kość – była nadzieja. Miałaś
nadzieję, że jak będziesz uciekać dalej i dalej, w końcu
znajdziesz jakąś pomoc. Wierzysz w to. Musisz tylko biec dalej.
Drzewa otoczyły cię ze wszystkich stron, wysokie i
zamarznięte. Kiedy popatrzyłaś do góry, nie widziałaś ich
koron. Jedynie migocące światła dochodzące znikąd oświetlały
mroki lasu. Cieszyłaś się, że nie ma mocnego wiatru, który
poniósłby Twój zapach, zdradzając miejsce w którym się
znajdujesz. Jeszcze nigdy w życiu nie byłaś w lesie tak ciemnym i
cichym. Cała przyroda wyczekiwała czegoś. co miało zaraz się
wydarzyć. Cienie drzew. Małe pomarańczowe światełko. Przez
chwilę myślałaś, że to jest to samo co widziałaś wcześniej,
serce zamarło Ci w przestrachu, a zaraz potem zrozumiałaś – to
żar z cygara. Starałaś się wyłapać resztę obrazu jaki skrywały
mroki lasu. Dostrzegłaś jedynie czerwony blask.
Potem Twoją uwagę przykuła dziewczyna, która
upadła w śnieg. Dostrzegłaś dwóch mężczyzn biegnących w
przeciwnych kierunkach. Wszyscy starali się uciekać, nikt nie był
zainteresowany walką. Zdałaś sobie sprawę z tego, że śledzi was
jedynie pięć psów, a jest was siedmioro. Jeden z psów nawet
zignorował tę dziewczynę, która leżała w śniegu.
Biegłaś szybko. Wyczuli Cię. Ścigali. Nie
widziałaś tego, co jest przed Tobą, tylko śnieg. W takich
okolicznościach oczywistym było, że nie zauważyłaś urwiska.
Poczułaś jak grunt ucieka Ci spod nóg. W odruchu bezsilności
starałaś się złapać czegoś, czegokolwiek. Korzenia, drzewa lecz
wszystko było pokryte śniegiem i lodem, więc jeżeli nawet czegoś
się złapałaś to szybko wyślizgiwało się to z Twoich rąk.
Kiedy już prawie pogodziłaś się z losem, ze śmiercią, poczułaś
jak coś łapie Cię za ramię i ciągnie w przeciwnym
kierunku.
Starałaś się wyswobodzić, w odpowiedzi coś
zacisnęło się bardziej. Kiedy ponownie próbowałaś się
wyszarpać, coś złapało Cię za kark. Zdałaś sobie sprawę
z tego, że to był błąd. Krzyk zamarł Ci w gardle. Tak bowiem oto
stałaś, twarzą w twarz z czymś co przypominało uosobienie
najokropniejszego koszmaru. Wielka czaszka znacznie większa od
ludzkiej, wykrzywiona w upiornym uśmiechu w którym obnażała
szpiczaste zęby. Nic co ma tyle zębów nie powinno się uśmiechać!
Poczułaś, jak to coś zaciska palce na Twoim karku, jednocześnie
puszczając Twoją rękę. Nie byłaś w stanie oderwać oczu od tego
demona. Jego czerwone ślepia połyskiwały w ciemnościach, oświetlając
jeden złoty ząb i to właśnie ten ząb okazał się gwoździem do
trumny Twojej paniki. Powoli otworzyłaś usta szykując się do
głośnego krzyku, potwór zareagował błyskawicznie i zasłonił ci
buzię kościstą dłonią.
-Ciiicho- szepnął. Z paszczęki śmierdziało mu
cygarem i nieświeżym jedzeniem, lecz przesłanie było jasne.
Wołanie o pomoc i tak niewiele by zmieniło. Czym był jeden
szkielet w porównaniu do pięciu wilkołaków spragnionych Twojej
krwi? Przytaknęłaś. Opuścił rękę i przyglądał się Tobie,
jak łapiesz oddech. Serce biło Ci tak mocno... jakby chciało
wyskoczyć Ci z piersi. Przez chwilę miałaś wrażenie, że jest
tak głośne, iż zwabi pogoń. Nim wzięłaś kolejny wdech,
szkielet pociągnął Cię jeszcze dalej od przepaści, przyciskając
mocniej do swojej piersi. W tym momencie nie byłaś pewna co byłoby
dla Ciebie lepsze, upadek z klifu czy jego objęcia.
Spadałabyś może kilka sekund, a na końcu –
byłaś pewna – że ten koszmar by się skończył. Zamknęłaś
oczy, szeptałaś do siebie, aby wszystko się już skończyło,
aby wszyscy sobie poszli. Wtedy kościotrup szturchnął Cię w
plecy.
-Tam. - Twoje oczy się otworzyły i starałaś się
rozejrzeć, lecz nie mogłaś swobodnie poruszać głową. Nadal Cię
za nią trzymał. Był silny na tyle by złamać Ci
kark, gdyby tylko tego chciał. Wbrew Twojej woli, opuściłaś
posłusznie ręce. - Powiedziałem, schowaj się TAM –
dopiero teraz zdałaś sobie sprawę z tego, że obok was jest sporej
wielkości drewniane pudło. Weszłaś do niego podciągając kolana
pod brodę. Z deszczu pod rynnę. Zbita z pantałyku, przerażona i
pewna, że zaraz umrzesz, postanowiłaś zaryzykować i zrobić to
czego od Ciebie chciał. Bezpieczeństwo w pudełku... śmierdziało
jednak musztardą, keczupem i majonezem. Nie miałaś jednak ochoty
narzekać.
Zamknął pudło, tak właśnie straciłaś jedyną
szansę ucieczki, jednak w zaistniałych okolicznościach powoli
odzyskiwałaś spokój, albo przynajmniej - starałaś się zachować
strzępki tego, co z niego zostało. Poczułaś jak przesuwa pudło.
Przez szczeliny w zbiciach desek dostrzegłaś jakąś budkę przy
drodze. Zobaczyłaś jak szkielet siada na krześle. Nosił czarne
buty z których wystawały jego kości. Wydawało Ci się to
absurdalne, lecz w pozycji jakiej się znajdowałaś oraz w miejscu w
którym utkwiłaś miałaś tylko taki widok. Przyglądałaś się
więc jego nogom. Ani ścięgien, ani mięśni. Tylko kości. Jak do
diabła się nie rozpadał? Jak mógł chodzić? Cóż, nie byłaś
jednak do końca pewna, że to co widzisz to są faktycznie kości.
Po tym co Cię spotkało nie byłaś pewna już niczego.
Uzbrojone wilkołaki? Szkielet w butach? To drugie
brzmiało lepiej. Przynajmniej miało jakikolwiek sens.
Zapach cygara unosił się dookoła, zaczęłaś
kasłać. Krzesło zaskrzypiało, przez szczelinę widziałaś teraz
jego zęby.
-Na twoim miejscu, kochanie, byłbym jak mysz pod
miotłą. - Jego głos był cichy i niski miałaś wrażenie, że
wydychane przez niego powietrze było zimniejsze niż to dookoła
Ciebie. Cisza była dobra. Lubiłaś ciszę. W tej chwili kochałaś
ciszę! Może teraz uda Ci się wszystko poukładać w głowie i
zrozumieć, co właśnie ma miejsce i (przede wszystkim) jak się z
tego wydostać? Pomijając to, że siedziałaś w pudle po
przyprawach, którego pilnował wielki silny szkielet, a ścigała
Cię banda wygłodniałych wilkołaków – byłaś bezpieczna w tym
schronieniu. Gdziekolwiek teraz właściwie jesteś.
Milczałaś, zaś odgłosy otoczenia były dla
Ciebie teraz wyraźniejsze i głośniejsze. Zwłaszcza dźwięk czyiś
kroków w śniegu. Bardzo dużo tych kroków. Krzesło znowu
zaskrzypiało, jakby się przysunął do Ciebie. Czy on... starał
się Ciebie ochronić? Byłaś całkiem pewna, że stara się ukryć Twoją obecność przed psami-wilkami-czy-czym-tam-były-te-potwory.
Zamarłaś w bezruchu.
-Sans, czy możesz przestać kopcić te paskudne
patyki? Śmierdzą w całym lesie! - Doooobra, a więc
personifikacja Śmierci miała na imię Sans. Dziwne imię dla
dziwnego gościa. Cóż, lepiej jednak znać jego personalia, prawda?
-Eeee tam, to nie mój problem – brzmiał tak
beztrosko, tak zwyczajnie. Choć połowa z tych psów była dwa razy
większa od niego! No i ich było pięcioro, a on jeden!
-Zawsze to może stać się twoim problemem,
chrząstko. - Coś uderzyło w drzewo znajdujące się za wami.
Szybko zasłoniłaś usta dłonią, aby nie krzyczeć.
-Oczywiście, że może... Aaaale wydaje mi się, że
macie teraz pazury pełne roboty. Szukacie przecież tych niewinnych
ludzkich duszyczek. - O nie, proszę nie. Czyżbyś się
myliła? Może wcale Cię nie chronił? Może chciał Cię...
wymienić? Sprzedać? Oddać im? Choć oczywistym było, że nie pała
życzliwością do tych psów.
-Co? - warknął głośno pies.
-Widziałem ich, siedmioro... C'ne? Wybiegali z ruin
– Zamknij się, zamknij się, zamknij się, milcz!
-... Musiało więc ci się coś pomylić. - pies
charchnął głośno i powolnie takim tonem, że wszystkie włosy
stanęły ci dęba.
-Faktycznie mogło mi się pomylić. Dym czasem
dostaje mi się do oczodołu. Mogłem źle policzyć. - Cisza. Nikt
nic nie mówił. Zobaczyłaś przez szczelinę jak popiół z cygara
spada na śnieg. Psy warczały. - Tak miło mi się z wami
plotkowało, ale nie chcę was powstrzymywać od pracy. Pozdrówcie
szefa ode mnie. - Coś znowu zacharczało, usłyszałaś kroki.
Powoli się oddalały. Cisza. Znowu błoga cisza. Poszli sobie? Byłaś
bezpieczna, a może bezpieczniejsza byłaś z nimi niż z tym
demonicznym szkieletem? Nie byłaś pewna jak długo siedziałaś
zamknięta w pudle, czekając na jakąkolwiek zmianę. Byłaś
zmęczona, głodna, śpiąca i było Ci zimno.
-Cholerne kundle. - szkielet zaczął mówić –
Żyjesz, kochanie? - jedną nogą kopnął delikatnie bok skrzyni.
Podskoczyłaś i uderzyłaś się w głowę. Cóż, nie miałaś
tutaj dość przestrzeni.
-N-n-n-nic mi n-n-nie je...st. Ty...tylko
zim-m-m-m-no – I byłaś przerażona i zdezorientowana, lecz nie
miałaś ochoty czy też odwagi powiedzieć o tym swojemu wybawcy.
Nadal czułaś na karku siłę z jaką zaciskały się na Tobie jego
palce. Jak na typa bez grama mięśni był cholernie silny. No, ale
przecież ocalił Cię przed psami i wcześniej, przed upadkiem z
tamtej przepaści. Może nie był taki straszny? Skrzypnięcie
krzesła. Wstał. Podniósł wieko skrzyni i wyciągnął rękę
czekając, aż się jej złapiesz wychodząc.
-Nikogo teraz nie ma. Może wyjdziesz, mała myszko?
Ogrzeję cię, heh – Nieeeee... Straszny, dziwnie straszny.
Jego głos był spokojny, cierpliwy. Mimo to pomysł aby zostać w
skrzyni nie malował się najgorzej. Lecz jeżeli faktycznie chciał
Ci pomóc, to bierność mogła pogorszyć sytuację. Musiałaś się
skupić i zgadnąć, czy on chce Ci pomóc, czy może jednak nie. To
nie zmieniało tego, że właśnie zamarzałaś no i nie miałaś
pojęcia gdzie iść.
Twoje ciało było odrętwiałe, poczułaś to
boleśnie kiedy próbowałaś wstać, choć zakręciło Ci się w
głowie, zignorowałaś białą, kościstą dłoń wyciągniętą w
Twoim kierunku. Wolałaś podnieść się sama. Czas jaki spędziłaś
w zamknięciu nie należał do najprzyjemniejszych, lecz mogłaś też
odpocząć trochę i uspokoić się. Jednak wydostanie się z pudełka
okazało się trudniejsze, niż początkowo Ci się wydawało.
Odrętwiałe i przemarznięte kończyny nie chciały współpracować.
-Naprawdę, nie mamy na to całego dnia. - poczułaś
jak łapie Cię pod pachami i wyciąga zupełnie tak, jak małe
dziecko. Zdałaś sobie sprawę z tego, że Sans był od Ciebie
wyższy o głowę, no i szerszy.
-Dz....ziękuję. J-już sto..ję.
Zachichotał cicho i zaczął iść przez las.
Starałaś się podążać za nim, lecz chwilę Ci zajęło
przypomnienie sobie jak właściwie się chodzi.
-G...gdzie idz-z-z-z-iemy?
-Chcesz wrócić do domu, ta? Ciepłe łóżko,
jedzonko? Chyba nie lubisz bawić się w chowanego z bandą
szczeniaków. - On ci pomagał? Tak! Chciał pomóc Ci wrócić do
domu! Nie podobały Ci się jego metody... aaaaale nikt nie jest
idealny.
-Boże...dz-dziękuję! - Westchnęłaś z ulgą.
Ten koszmar zaraz się skończy, będziesz bezpieczna. Powiadomisz
policję o tym, że tutaj są jeszcze inni, uwięzieni. Ocalą ich.
-Neee, jestem Sans kochanie. No ale jeżeli wolisz
nazywać mnie „bogiem” nie będę powstrzymywał, heh –
otoczył Cię ramieniem. Dobra, nadal był odrażający, ale pomagał
i starał się ogrzać. Poczułaś, że jest ciepły i instynktownie
przybliżyłaś się do niego. Starałaś się nie zastanawiać nad
tym, jak to jest możliwe, że szkielet jest ciepły, teraz
najważniejsze było to, że Cię ogrzewał. Zastanawiać się
będziesz później.
-Szczęściara z ciebie, że na mnie trafiłaś. Te
psy nie są zbyt przyjazne, ale myślę, że zdążyły ci to już
zademonstrować. - Szybko przytaknęłaś i popatrzyłaś na swoje
stopy. Teraz musiałaś skupić się na chodzeniu. Noga za nogą.
Jeżeli teraz będziesz myśleć o tym co miało miejsce całkowicie
się rozsypiesz.
-Potwory takie jak tamte są żałosne. Widzą dusze
i chcą ją rozszarpać na kawałeczki, aż nic z niej nie zostanie.
Rzygać mi się chce jak na nie patrze. No gdybym miał żołądek,
hehehe – Tym właśnie było to świecące coś? Ludzka dusza?
Nigdy nie należałaś do religijnych osób, ale po tym co zobaczyłaś
dzisiaj... jesteś w stanie uwierzyć we wszystko. - No, ale lepsze
to niż skończyć jako królik doświadczalny w laboratorium Alphys.
Te kundle są szybkie. Alphys... cóż... Może trzymać cię w
stanie konania miesiącami, udało się jej zrobić nawet tak, że
choć wyrwie z ciebie dusze niekoniecznie umierasz. - Chciałaś
powiedzieć mu, aby przestał. Wyobrażenie tego co spotka
pozostałych ludzi jacy Ci towarzyszyli wystarczyło, abyś się
załamała. Zaczęłaś się bać, szlochać, trząść się.
Poczucie winy, bezradność, wstyd. Zaciskałaś usta z całych sił.
Zorientowałaś się, że delikatnie odwraca Cię w
swoją stronę, znacznie delikatniej niż przypuszczałaś, że jest
do tego zdolny. Czułaś ciepło. Czułaś się bezpiecznie. Zapach
dymu uspokoił Cię i miałaś wrażenie, że otacza waszą dwójkę
w całości. Był wszędzie. Czas stanął w miejscu. Nie byłaś w
stanie o niczym myśleć. Miałaś ochotę po prostu się rozpłakać
i łkać tak długo, aż ten koszmar sam się skończy, ale...
wiedziałaś, że tak to nie będzie wyglądać. Im dłużej będziesz
zwlekać, tym będzie gorzej. Musisz dostać się do domu. Pokonać
strach.
-Sans...- Chciałaś go odepchnąć zaraz po tym,
jak Twoja głowa znalazła się pod jego brodą, a jego dłoń
wylądowała na twoim ramieniu. Było Ci dziwnie, przerażające było
też to z jaką czułością się z Tobą teraz obchodził.
-No już, kocie. Nie jestem jak oni. Ciiii. Nie chcę
cię skrzywdzić. - mówił i przeciągnął rękę powoli wzdłuż
kręgosłupa. Z każdą chwilą czułaś się coraz mniej
bezpiecznie.
-Sans...- Twój głos był nieco mocniejszy niż
ostatnio, ponownie próbowałaś go od siebie odepchnąć. Pozwolił
Ci zrobić krok w tył, abyś poczuła wolność z jego objęć.
Zimno. Znowu to cholerne zimno. Przy nim przynajmniej było Ci
ciepło. Popatrzyłaś na niego zażenowana. Uśmiechał się tylko
tak, jak drapieżnik może uśmiechać się na widok ofiary.
-Powiedziałem, że nie chcę cię
skrzywdzić, kochanie. Nie powiedziałem za to, że tego nie
zrobię. - Czerwone oczy zaświeciły jaśniej, a Ty znowu byłaś
zamknięta szczelnie w jego ramionach. Ta nagła zmiana temperatury
sprawiła, że gorąco przy którym wcześniej było Ci tak miło,
teraz Cię parzyło.
-Proszę....Sans – Zaczął mruczeć, a wraz z nim
wibrowało całe jego ciało. Nie jak domowy kot jednak. Bardziej jak
dziki lew. Węszył przy Twojej szyi, to zły znak. Serce mocniej Ci
zabiło jak przypomniałaś sobie ile ma zębów, zaraz potem
poczułaś je na swojej skórze.
-Podoba mi się, kochanie, jak mnie błagasz... ale
na twoim miejscu byłbym cicho – powoli uniósł swoją czaszkę
nieco do góry - Pchlarze mają naprawę dobry słuch, wiesz? - jego
oddech był gorący, śmierdzący cygarem. Starałaś się
przeciwstawić, uwolnić z jego uścisku, lecz bez problemu
przycisnął Cię do siebie tak mocno, że czułaś żebra pod jego
swetrem. Jedną ręką trzymał Cię, mogłaś delikatnie się
wiercić, lecz nie dość by cokolwiek zrobić.
Nie zauważyłaś nawet, kiedy jego druga ręka
znalazła się pod Twoją bluzką, głaszcząc Twój brzuch. Jego
dłoń zawędrowała wyżej, pod Twój stanik. Twój oddech był
przerywany i zdałaś sobie sprawę, z tego co zaraz będzie miało
miejsce.
-Nie... proszę – praktycznie szeptałaś,
błagałaś w ciemnościach. W odpowiedzi usłyszałaś jedynie
mroczny śmiech.
-Kochanie, właśnie ocaliłem ci życie,
dwukrotnie. Myślę że należy mi się trochę przyjemności. -
przesunął swoją twarz na drugą stronę Twojej szyi. Skubnął Cię
lekko zębami. - Wiem, że ci się to podoba – Dziwne ciepło
przenikało Twoje serce. To było... takie..., ale nadal tego nie
chciałaś.
-Jeżeli to przetrzymasz, zabiorę cię do domu.
Obiecuję – Właśnie tego chciałaś. Dom. Dłoń powoli
schodziła niżej i niżej. Chciałaś krzyczeć, walczyć, wołać
pomocy ale... na ratunek przybyłyby Ci psy. Lepiej było zachować
ciszę. Lepsze to niż śmierć....prawda? Po prostu to przetrwasz i
będzie po wszystkim.
-Taka miękka... – Ręka zawędrowała już pod
Twoją bieliznę. Dotyk kości na skórze był czymś nowym,
szokującym w pierwszej chwili. Poczułaś swoje rumieńce. Jego głos
taki niski, głęboki, mroczny. I ta otchłań, z której nie było
ucieczki, pochłonęła wszystkie racjonalne myśli czy powody jakie
gdzieś tam nadal tkwiły w Twojej głowie.
-Taka ciepła. - Ciężko powiedzieć, czy to on
rozsunął lekko Twoje nogi, czy sama je rozstawiłaś. Czułaś
wdzięczność, za to, że teraz tak mocno Cię obejmował, bo nie
byłaś już pewna własnego ciała. Kości delikatnie pieściły
Twoją kobiecość, byłaś taka wrażliwa, każda najmniejsza
pieszczota była dla Ciebie przyjemnym doznaniem. Zamknęłaś oczy i
poczułaś, jak zaczyna krążyć palcem dookoła łechtaczki.
-Taka mokra... - Stęknęłaś nie mogąc panować
już nad swoim ciałem, kiedy pierwszy palec zatopił się w Tobie.
Nie zdawałaś sobie sprawy z tego, że delikatnie mruczysz. Zaśmiał
się cicho pod nosem, widząc reakcję całego Twojego ciała, które
wiło się w rozkoszy tej pieszczoty. Poczułaś się winna. Znowu
chciałaś się wycofać. To było złe. Nie chciałaś tego
przecież... ale Twoje ciało już Cię nie słuchało. Nie chciało
uciekać od tych przyjemności.
Jego palec powoli się poruszał, nie tylko do
przodu i do tyłu, lecz i na boki, kręcąc się w Tobie. Za każdym
razem kiedy próbowałaś uciec, czułaś kolejną, jeszcze większą
falę rozkoszy płynącej z jego pieszczot. W końcu, nie ruszałaś
się już w ogóle, nie próbowałaś już uciekać, nie umiałaś za
to powstrzymywać się od cichych stęków. Dołączył drugi palec.
Zacisnęłaś mocniej usta i pochyliłaś głowę. Już nie podgryzał
Cię zębami.
Wiedziałaś co to znaczy dotykać siebie, ale
to.... to było coś zupełnie innego. Jego palce były znacznie
dłuższe niż Twoje, zdolne dotrzeć tam, gdzie nigdy nie byłaś.
Desperacko starałaś się zachować ciszę. Czułaś jak zaciskasz
się dookoła jego palców. Twoje wcześniejsze orgazmy jakie sama
sobie sprawiałaś, były delikatne, a teraz... cokolwiek nadciągało
bałaś się tego. Czułaś się zupełnie tak, jak wtedy kiedy mało
nie spadłaś z klifu. Zaczęłaś się wierzgać, stałaś się
głośniejsza. Nie mogłaś nic poradzić na to, że teraz oddychałaś
tak łapczywie i zachłannie jak nigdy. Tego było za wiele. Jego
dotyk prawie bolał, ale ... nie chciałaś aby przestawał. Twoje
ciało przylgnęło do niego jeszcze bardziej. Jego objęcia i to
ciepło, jego oddech przy Twoim uchu, jego głos sam w sobie był
teraz rozkoszny.
-Zaśpiewaj dla mnie ptaszyno – Poczułaś, jak
jego palce bawią się w Tobie, tańczą drażniąc miejsca o jakich
istnieniu nawet nie wiedziałaś. Poczułaś jak tracisz władzę w
nogach, upadasz, wpadasz w przepaść. Obraz zaczął Ci wirować,
biały flesz przed Twoimi oczami. Krzyknęłaś. Twoje wnętrze
zacisnęło się z całej siły na magicznych palcach. On jednak nie
przestał. Całe Twoje ciało zaczęło się trząść w spazmach jak
tylko po osiągnięciu szczytu, on dalej nimi ruszał. W ten sposób
przyjemność jakiej doznałaś przeciągała się w czasie. W końcu
przyszedł kolejny, który z siłą huraganu powalił Cię
całkowicie. Twoje ciało nagle stało się tak ciężkie, że gdyby
nie Sans upadłabyś na ziemię. Potrzebowałaś odpoczynku.
Oddychałaś ciężko. Ręka, którą wcześniej Cię pieścił
dotykała teraz Twojego biodra, natomiast ta, którą Cię trzymał
spoczywała na jego miednicy.
-Mógłbym słuchać tego przez wieczność,
kochanie. - Przystawiłaś swoje czoło o jego klatkę piersiową,
oparł swoją szczękę o Twoją głowę. - Ale chyba powinienem
teraz odprowadzić cię do domu. Obiecałem. Wiesz, znam pewien
skrót. - Nie byłaś jednak gotowa na analizowanie jego słów.
Zrozumiałaś jedynie to, że on zabierze Cię do domu. Westchnęłaś
błogo, poluzował swój uścisk, mogłaś więc iść z nim. Jego
ręka jednak nadal obejmowała Cię, ale w tym momencie liczyło się
to, że razem zmierzacie w stronę wolności. To już koniec.
Zrobiłaś jedynie kilka kroków, aż dopadło Cię
uczucie wpadania w przepaść. Czułaś jakbyś wyłoniła się z
ciemności. Zrobiło Ci się niedobrze i czułaś się
zdezorientowana. Dostrzegłaś, że między drzewami świecą się
światła. To były jakieś budynki. W końcu! Cywilizacja! Wszystko
co teraz musisz zrobić to skontaktować się z policją, opowiedzieć
im wszystko. To co się stało (może pomijając historię o tym jak
szkielet zrobił Ci palcówkę, chcesz przecież aby potraktowali Cię
poważnie), a oni zajmą się już całą resztą. Wtedy weźmiesz
sobie długą kąpiel i zmyjesz z siebie każdy ślad po dotyku tego
obleśnego kościotrupa. A potem pójdziesz spać.
Szłaś teraz przed Sansem. Znaleźliście się obok
domu, położonego na samym końcu małej wioski. Dziwne. Nigdzie nie
dostrzegłaś żadnych dróg, ani aut. Nie poznawałaś też tej
okolicy. Cóż, chociaż nie przyglądałaś się górze jakoś
wyjątkowo szczególnie.
-Gdzie jesteśmy? - Zapytałaś się mając
nadzieję, że to ostatnie słowa jakie do niego kierujesz.
Dziwne.... bardzo dziwne... byłaś pewna, że nie było
żadnego śniegu przez dobrych kilka kilometrów od miasteczka w
którym się zatrzymałaś. Musieliście więc być z innej strony
góry. Lecz... co się stało ze światłem? Świat dookoła Ciebie
był przykryty cieniem. A ... to nie tak raczej powinno wyglądać,
co nie?
-Mówiłem, że zabieram Cię do domu, kochanie. -
Odwróciłaś się w stronę Sansa zmieszana. On nie...
Otworzyłaś szerzej oczy. Zdałaś sobie sprawę, że ten
świat.... że to wszystko... Twoje ciało i Twój umysł zaczęły
panikować. Starałaś cię uciec, lecz on Cię trzymał za ramie.
Przyciągnął do siebie i drugą rękę położył na Twojej. Jego
uścisk był żelazny. Niemalże zamruczał do Twojego ucha. - Już
mi więcej nie uciekniesz, kociaku. To jest teraz twój dom.