Tłumaczenie: Nessa
IX. Cierpienie (część 1)
X. Cierpienie (część 2)
XI. Chwila
XII. Skrucha
XIII. Koszmar (Obecnie czytane)
Millie
wiedziała, że musi podejść do sytuacji z powagą. W końcu mieli ocalić Blitzo
przed jakimś dziwnym pasożytem, który zagnieździł się w jego umyśle, albo czymś
takim. A jednak w chwili, w której ona, Moxxie i Loona przekroczyli próg
zbrojowni, poczuła się tak, jakby Boże Narodzenie przyszło wcześniej. Ślinka
napłynęła jej do ust na widok najróżniejszych broni – każdej misternie
wykonanej – na której zakup mogli pozwolić sobie wyłącznie najbogatsi. Sami
zazwyczaj używali taniej i ogólnodostępnej, pomijając kilka wyjątkowych sztuk,
które zdobyli w świecie ludzi. Ale to? To już podchodziło pod istny kunszt
zabijania.
Broń
ułożono w lśniącym skarbcu – od pistoletów po karabiny snajperskie. Wszystko
wystawiono w szklanych gablotkach, łącznie z amunicją i materiałami
wybuchowymi.
Reginald
wszedł do środka i dopiero wtedy odwrócił się do pozostałych.
–
Jako że czas nie jest naszym sprzymierzeńcem, najlepiej będzie, jeśli powiedzie
mi, jaki styl walki preferujecie. Wtedy dobiorę dla was to, czego najbardziej
potrzebujecie.
–
Co ty możesz wiedzieć o broni, staruszku? – zapytała Loona, unosząc brew.
–
Byłem Mistrzem Broni Piętnastego Legionu Piekielnego przez ponad trzysta
sześćdziesiąt lat. Dopiero później zacząłem służyć rodzinie Księcia Stolasa –
odparł ze spokojem Reginald. – Od tego czasu regularnie uzupełniam moją wiedzę
na temat broni dostępnej na Ziemi i w Piekle. Osobiście ją testuję i oceniam
jej jakość. Jeśli pojawia się taka potrzeba, upewniam się, że zostanie
należycie ulepszona.
Millie
zagwizdała.
–
A mówią, że lokaje są od parzenia herbaty i sprzątania.
–
Potrafimy dużo więcej, pani Millie – oznajmił Reginald, poprawiając krawat. – A
teraz powiedz mi, czego chciałabyś użyć, by uwolnić swojego szefa?
–
Czegoś szybkiego, ale bolesnego – warknęła Loona, wysuwając pazury. – Broni z
pomocą której będę mogła łatwo uciekać i powalić moje ofiary.
Reginald
przeszedł do sekcji poświęconej broni palnej i bez wahania zebrał kilka
pistoletów.
–
Damascus Steel M1911. Lekkość śmiercionośnego metalu połączona z
najwygodniejszym możliwym kształtem broni. A do tego kule wzbogacone o świętą
sól. Wielu nie wie, że Damascus potrafi sprawić Demonom wiele bólu. Zwłaszcza
tym, które należą do Goecji.
Loona
wzięła pistolety, obróciła je i wyszczerzyła się w uśmiechu.
–
Coś jeszcze?
–
W normalny wypadku zasugerowałbym ci uzi, ale biorąc pod uwagę, że preferujesz
lekką broń i dysponujesz właściwą piekielnym ogarom szybkością, lepiej sprawdzi
się to. – Reginald ściągnął dwa kolejne pistolety. W jednym z nich Millie
rozpoznała MAC-10, karabin maszynowy, drugim zaś okazała się dubeltówka. –
MAC-10 będzie idealny, by poradzić sobie z całym tłumem Demonów. Jest szybki i ma
powiększone magazynki. Nie musisz przejmować się celowaniem. Po prostu naciśnij
spust i wszystko na twojej drodze zamieni się w szwajcarski ser. Poza tym
magazynek sam uzupełnia się co najmniej pięć razy, zanim będziesz zmuszona
przeładować go manualnie.
–
Uroczo. A dubeltówka? Też sama się przeładowuje? – zapytała Loona, zabierając
broń. Jej wzrok zdradzał żądzę krwi.
–
Nie, ale wynagrodzi ci to z nawiązką – odparł Reginald, pokazując ozdobioną
symbolami czerwonych płomieni amunicję. – Smoczy Ogień. Nazwa mówi sama za
siebie.
–
O cholera – wyrwało się Loonie, kiedy zabierała broń.
Millie
błyskawicznie dopadła do demonicznego lokaja.
–
Ja! Teraz ja! Daj mi coś, co pozwala na bliskie zbliżenie!
–
Bliskie zbliżenie? Cóż, oczywiście dubeltówka, ale która? – Reginald zawahał
się na moment i skinął głową. – Tak, to powinno być odpowiednie.
Wrócił,
a piękno broni, którą przyniósł, sprawiło, że Millie aż rozpłynęła się z
zachwytu.
–
Klasyczna strzelba Remington Tactical 12. Razem z lufą, której funkcjonariusze
SWAT używają, jeśli potrzebują zdmuchnąć kogoś w pył. Dodaliśmy laser
naprowadzający, a lufa jest krótsza niż zazwyczaj, by zapewnić komfort użytkowania.
Wyjątkowe w tym przypadku jest to, że dzięki demonicznemu rozrusznikowi,
wystrzeliwuje dwa naboje na raz.
–
A to oznacza podwójną frajdę! – wykrzyczała Millie, przeładowując broń – A co z
jakimś automatem? Och! MP5!
–
Tak się składa, że MP5 również jest moim ulubieńcem – powiedział Reginald, skinieniem
wskazując szeroki zestaw tego rodzaju broni. – Sądzę, że do ciebie najlepiej
będzie pasował… ten. – Sięgnął do środkowego rzędu, wprost po jeden ze
śnieżnobiałych egzemplarzy. – Został zaprojektowany przez firmę z Dziesiątego Kręgu.
W połączeniu z celownikiem mikrorefleksyjnym i gumowanym uchwytem,
zapewniającym doskonałą celność i kontrolę, mieści przedłużony
czterdziestopięcionabojowy magazynek Mroźnych Naboi. Jak sama nazwa wskazuje,
dosłownie sprawiają, że część ciała ofiary zamarza albo eksploduje pod wpływem
zimna. Chłód, którego można zaznać wyłącznie w najgłębszych warstwach Piekła. A
jako broń zapasową – wyciągnął pistolet – Hi-Point, model JHP .45 ACP.
Niezawodny i dokładny, teraz z wygodnym uchwytem.
Ściskając
swoje nowe, lśniące zabawki, Millie była bliska ucałowania sowiego demona, póki
o czymś sobie nie przypomniała.
–
A coś do cięcia? Lubię broń i tak dalej, ale krojenie i szatkowanie to moje
ulubione metody zabijania.
Reginald
zawahał się na moment, po czym powoli wycofał. Wrócił z pojedynczą,
szaro-czarną rękojeścią bez śladu ostrza. Wtedy nacisnął jakiś przycisk i
srebrzysta klinga pojawiło się – cienka, ale sprawiająca wrażenie ostrej. Wraz
z kolejnym naciśnięciem guzika, miecz momentalnie wrócił do wcześniejszego
stanu.
–
Doskonale! – oznajmiła z uśmiechem Millie.
Moxxie
podszedł bliżej.
–
Biorąc pod uwagę twoje zmagania z Vaaxem, preferujesz walkę z dystansu.
–
Tak, wziąłbym coś na daleki albo średni dystans, jeśli to możliwe – zgodził
się, kiwając głową.
–
Bez problemu – powiedział Reginald, podnosząc ogromny karabin snajperski.
Moxxie ujął go i niewiele brakowało, żeby się przewrócił. – Karabin Barrett
M82. Zasięg 1500 jardów. Półautomatyczny. W zestawie pociski przeciwpiechotne
tak silne, że mogą przebić samochód. A jeśli martwisz się o wagę... –
Przycisnął szpony do małej runy na środku broni, a ta natychmiast wydała się
Moxxiemu lekka jak piórko. – Wyrzeźbiona tu runa dostosowuje go tak, aby był
idealny dla użytkownika.
Moxxie
uniósł broń i spojrzał przez celownik, po czym skinął głową.
–
A co z czymś na bliższy dystans?
–
Heckler & Koch HK416 – powiedział Reginald, biorąc dwie sztuki – dla siebie
i dla Moxxiego. – To standardowa broń, której zwykle używamy w tym domu. W
zestawie z celownikiem, która ma również tryb termiczny. Sterowanie jest łatwe
i intuicyjne, spust doskonale komponuje się z karabinem maszynowym, a broń
palna niezwykle łatwa do kontrolowania nawet w trybie pełnej automatyki.
–
Świetnie. Wziąłbym jeszcze Glock 18, tak w razie co.
Zanim
wszyscy zdążyli się uzbroić, Reginald wskazał czarne kamizelki kuloodporne z
herbem Stolasa w prawym górnym rogu klatki piersiowej i ramion.
–
Sugeruję, żebyś ją założył. Walka z Tengu jest bardzo niebezpieczna. Ta zbroja
jest wykonana z połączenia Kevlaru* i pajęczego jedwabiu demonicznego Arachne,
dzięki czemu jest nie tylko lekka i łatwa do przenoszenia, ale także bardzo
odporna na uszkodzenia. Nie martw się o wymiary. Magia automatycznie je
dostosowuje.
Przeładowując
strzelbę, Millie uśmiechnęła się złośliwie.
– Te bogate
dupki nie będą wiedziały, co ich trafiło.
***
Gdy
wszyscy już się przebrali i przygotowali do wojny, trójka zabójców dołączyła do
cienistych strażników na tyłach domu, skąd mieli zostać przetransportowani na
plac boju. Cienie nosiły identyczne kamizelki kuloodporne oraz celowniki
termowizyjne na oczach. Loona, Millie i Moxxie również dostali po jednym. Po
założeniu ich na głowę, byli w stanie dostrzec najróżniejsze informacje –
zieloną poświatę wokół swoich współtowarzyszy, ilość naboi w aktualnie
trzymanej broni oraz swoje własne parametry życiowe.
Najwyraźniej
było to kolejne cudo techniki, ściśle strzeżone przez amerykańską armię. Nie
żeby to powstrzymało Stolasa przed zdobyciem ich z pomocą swoich ziemskich
kontaktów.
–
Ma również funkcję zoomu, noktowizor, termowizję oraz radio, dzięki któremu
możecie się ze sobą komunikować – wyjaśnił Reginald. Sam również przebrał się i
przygotował do walki. – W ten sposób będziemy wydawać polecenia i przekazywać
informacje.
–
Gdzie jest Książę Stolas? Musimy ruszać! – powiedziała Loona, ściskając swoją
dubeltówkę MAC-10.
Reginald
spojrzał w kierunku prowadzących do pałacu schodów i skinął głową.
–
Jest tutaj.
Odwróciwszy
się, trójka zabójców aż przełknęła ślinę, widząc przebranie oraz broń, na które
zdecydował się Książę Stolas. Zbroja okazała się czarna niczym noc i wyglądała
jak coś, co wykuto w samym Piekle. Niewielkie kolce zdobiły klatkę piersiową
oraz ramiona. Przypominały pomarańczowe oczy, które otwierały się i zamykały,
będąc niczym połączenie żywego ciała z metalem. Nagolenniki i nogi również
wyposażono w kolce, w razie gdyby Stolas zdecydował się powalić kogoś
kopnięciem. Nie było wątpliwości, że gdyby się na to zdecydował, wystarczająco
zamaszystym ciosem odciąłby część ciała. Skrzydła zostały w pełni wyeksponowane
i choć również je chronił gładki pancerz, książę był w stanie swobodnie nimi
poruszać, zupełnie jakby nic ich nie ograniczało. Zbroja sprawiła, że ich
krańce zamieniły się w ostrza, będąc niczym dodatkowa broń. Był jeszcze hełm. W
kształcie sowy, a jednocześnie zaprojektowany tak, aby przypominał czaszkę. Oczy
świeciły na pomarańczowo za sprawą wypełniającej cztery wizjery energii,
podczas gdy osłona ust wyglądała jak coś, co można zobaczyć na masce Dartha
Vadera z filmu, który Blitzo pokazał im kilka miesięcy temu. Najbardziej
rzucającą się w oczy rzeczą okazały się dwa długie rogi, wokół których owinęły
się płomienie.
Jednak
to broń, którą dzierżył, okazała się najbardziej przerażająca. Każdy szlachcic
dysponował wyjątkową rodzinną bronią – prosto z Piekła bądź Nieba – a Stolas
nie był pod tym względem wyjątkiem. W jego posiadaniu bowiem znajdował się mityczny
Gáe Bulg – legendarna szkarłatna włócznia bolesnej śmierci. Wykuta z kości
starożytnego potwora morskiego, podobno była używana przez legendarnego
bohatera Irlandii, Cúchulainna. Powiadano, że jeden cios tą włócznią
wystarczył, by nie tylko zakończyć życie, ale na dodatek dokonać tego krwawo.
To, jak rodzina księcia Stolasa zdobyła tę włócznię, pozostawało tajemnicą, zaś
widok lśniącej, śmiertelnej aury, otaczający ciemnoczerwoną stal i ostrą
krawędź, zdolną rozerwać ciało na pół, powstrzymywał od zbędnych pytań.
Stanąwszy
przed zebranymi, Stolas uderzył włócznią. Dookoła zapanowała cisza, a wszyscy
spojrzeli na niego w skupieniu.
–
Wszyscy wiemy, dlaczego tutaj jesteśmy i co zamierzamy zrobić. Życie Blitzo
to priorytet, a ocalenie go to nasz podstawowy cel. Kolejnym jest zabicie
każdego, kto znajdzie się na terenie. Nie zostawiamy świadków, nawet mojej
byłej teściowej, szwagra albo ich służby. Wszyscy mają umrzeć. Zrozumieliście? –
Tłum potaknął. – Stworzymy trzy zespoły. Pierwszy to drużyna szturmowa.
Osobiście ją poprowadzę, a naszym zadaniem będzie zabicie każdego poza Blitzo i
siebie nawzajem. Druga będzie drużyna ratunkowa. Tę poprowadzi Reginald i
skupicie się na uwolnieniu Blitzo. Wszyscy otrzymacie kryształ, który
przeteleportuje was prosto do Szpitala Ogólnego imienia Judasza. Oddział już
został poinformowany o sytuacji. Loona i Millie dołączą do zespołu numer dwa.
Trzecia drużyna to komandosi, a dowodzić jej będzie Grimbeak. Waszym zadaniem
będzie upewnienie się, że nikt nie ucieknie i prowadzenie ataku
długodystansowego. Moxxie, dołączysz do tego zespołu.
Spojrzał
na wszystkich zaprzysiężonych mu mężczyzn i kobiety, i westchnął.
–
Wiem, że to niekonwencjonalne. Ratujemy kogoś, kogo moi pobratymcy uważają za
niewartego nawet lizania buta. Ale Blitzo to ktoś więcej. Zawsze był i będzie
kimś bliskim dla mnie i innych. Myślę, że niektórzy z was nawet zaczęli go
lubić, pomimo całego bałaganu, jaki zostawia.
–
W pościeli czy poza nią, sir? – zapytał Reginald swoim typowym stoickim tonem,
ale kilka osób zachichotało w odpowiedzi.
–
Mimo wszystko proszę… Nie, ja was błagam. – Stolas pochylił głowę. – Pomóżcie
mi go ocalić. To nie jest po prostu ktoś, z kim łączy mnie seks. Nie jest po
prostu przyjacielem, z którym pragnę spędzać czas. On stał się częścią rodziny.
Częścią mojego gniazda. A jeśli istnieje coś, co łączy mnie i Blitzo, jest to
proste przekonanie: nigdy nie rezygnuj, jeśli chodzi o rodzinę.
Słysząc
to, trójka członków I.M.P. spojrzała po sobie, a Moxxie powoli wyciągnął przed
siebie dłoń.
–
Za rodzinę?
–
Za rodzinę – odparła Millie, nakrywając jego rękę swoją.
–
Za rodzinę – szepnęła Loona, dołączając swoją łapę.
Książę
Stolas uniósł ramiona, a wtedy przed wszystkimi pojawił się portal.
– A teraz
zabierzmy go do domu.
***
Chciał,
żeby nastał koniec. Żeby to wszystko się skończyło.
Blitzo
z trudem łapał powietrze. Pot spływał po jego ciele, mieszając się ze łzami.
Odkąd ta rzecz dostała się do jego oka, utknął we wciąż zmieniającym się
koszmarze. Kolory nigdy nie zostawały taki same, a niebo raz po raz zmieniało
kształt i formę, o ile w ogóle istniało. Wydawało się, że minęły godziny, a
może nawet dni, odkąd znalazł się w tym miejscu i to go niszczyło – od środka i
na zewnątrz.
Szedł
przed siebie wzdłuż czarnej piaszczystej pustyni, na której zawsze lądował wraz
z początkiem koszmaru. Wracał tutaj, by ponownie doświadczyć horroru, przez
który cierpiał jego umysł. Widział rzeczy, których nigdy więcej nie chciał
ujrzeć. Był świadkiem tego, co sprawiało, że pękało mu serce. Całego życia
pełnego wstydu, agonii i smutku, które ukrywał głęboko w swoim wnętrzu. To
wszystko pojawiało się przed nim – jedno po drugim. Wszystkie okropne rzeczy,
które pogrzebał w swoim wnętrzu z pomocą zabijania, alkoholu, narkotyków i
seksu, teraz znalazły ujście i powielały się bez chwili przerwy, tworząc
nieskończoną pętlę. Za każdym razem w innej formie, ale niosły ze sobą ten sam
ból. Wiedział, że to nie jest prawdziwe, ale czuł się tak, jakby jednak było.
Wyglądało i brzmiało realnie.
–
Blitzo!
Zakrywszy
uszy, Blitzo zaszlochał i zamknął oczy. Znów się zaczynało i tak jak za każdym
razem, miało swój początek w postaci jego starszej siostry. Tylko trzy osoby w
całym jego życiu używały jego pełnego imienia – tego z „o” na końcu. Tyle że
wszystkie odeszły.
–
Nie! Nie! Nie! Ona nie żyje! Skończ to! Wiem, że jest martwa!
–
Pomocy!
–
Zamknij się! Po prostu się, kurwa, zamknij!
–
Braciszku, proszę!
–
Kurwa! – zaklął i popędził w kierunku, z którego dochodziły krzyki. Wiedział,
że to głupie, że to pułapka, ale nie dbał o to. – Tilla! Wytrzymaj!
Blitzo
wiedział, że nie zdoła jej ocalić. Wiedział, co się wydarzy. To samo co w dniu,
w którym stracił wszystko. A jednak nie potrafił się powstrzymać. Samo
słuchanie siostry sprawiało, że podejmował kolejne daremne próby. Blitzo
słuchał jej jęków i płaczu, a serce waliło mu jak młotem wraz z każdym kolejnym
krokiem, przybliżającym go do szczytu piaszczystego pagórka. Stamtąd dostrzegł
jarzące się światła olbrzymiego namiotu cyrkowego.
Jego
pierwszy dom. Ten, o którym nigdy nie miał zapomnieć.
Pędząc
w dół wzgórza tak szybko, jak tylko mógł, Blitzo pobiegł w kierunku namiotu.
Kolorowe światła i muzyka zwykle wywoływały śmiech i podniecenie, ale chochlik
wiedział, że tym razem w środku czaiło się niebezpieczeństwo. To, które jego
starsza siostra, Tilla, zdążyła napotkać. Zresztą nie tylko ona. Cała jego
rodzina miała kłopoty, dokładnie jak w dniu, którego wspomnienie rozgrywało się
na jego oczach.
–
Tilla! Barbie! Tato! – zawołał, wpadając do namiotu. – Gdzie jesteście?!
Wszedł
na środek otoczonej trzema pierścieniami sceny, gdzie dostrzegł klatkę oraz
cieniste postacie, pochylone nad smukłą, nagą chochliczką. Długie, piękne włosy
Tilli były postrzępione i zniszczone przez pokrywające je spermę, krew i pot.
Kreatury otoczyły ją niczym wataha dzikich zwierząt. Poznaczyli jej nagie ciało
śladami pazurów i siniakami, gwałcąc raz za razem. Ten widok sprawił, że Blitzo
zawył z wściekłości i popędził w stronę klatki.
–
Łapy precz od mojej siostry, zwierzęta! – wrzasnął, dopadając do prętów.
Spróbował
dostać się do środka, ale nie był w stanie. Widział swoją starszą siostrę,
niegdyś piękną i uroczą, teraz traktowaną gorzej niż dziwka. Cieniste kurwy
miały gdzieś, że cierpiała, czerpiąc przyjemność z ulgi niesionej własnym
kutasom. Blitzo krzyczał i płakał z frustracji, ale po raz kolejny nie mógł
zrobić niczego, żeby jej pomóc.
W
przekrwionych oczach zabłysły łzy. Tilla wyciągnęła rękę, podczas gdy potwory
nieprzerwanie się nią zabawiały. Blitzo sięgnął ku niej poprzez kraty, próbując
chwycić ją za dłoń.
–
Tilla! Wytrzymaj! Błagam!
–
Blitzo! – jęknęła, powstrzymując mdłości. – Pomóż… mi…
–
Tilla! Tilla! – wykrzyczał. Spojrzał na bestie z czystą nienawiścią. –
Pozabijam was! Zapierdolę was wszystkich! Zostawcie moją siostrę!
Wydawało
się, że jeden ze stworów go zauważył. Zmrużył oczy, uśmiechnął się, a potem jedną
ręką chwycił za głowę Tilli. Wysunął pazury. Tila szarpnęła się i krzyknęła,
gdy uniósł ją tak, że zawisła w powietrzu. Zaczęła wierzgać, próbując zmusić
oprawcę, żeby ją puścił. Spojrzała prosto na przybliżający się do = piersi
ostry szpon.
–
Nie! Nie, błagam! – Jej oczy zwróciły się na brata, kiedy w desperackim geście
wyciągnęła ku niemu rękę. – BLITZO!
–
TILLA! – wrzasnął z mocą w chwili, w której pazur przeszył klatkę
piersiową jego starszej siostry. Krzyczał z przerażenia, kiedy bestia jednym
ruchem rozcięła ją na pół. Jej organy oraz kości powoli opadły na ziemię,
spływając wraz z krwią. Wkrótce po tym dołączyło do nich bezwładne ciało. –
NIEEEE!!!
Klatka
zniknęła. Blitzo potknął się, kiedy rzucił się biegiem ku pokrwawionemu ciału
siostry. Trzymając ją w ramionach, zaszlochał, próbując sprawić, by pozbawione
życia oczy spojrzały na niego z miłością i ciepłem, które zapamiętał. Jak
zawsze, kiedy opiekowała się nim, gdy się zranił albo był chory. Jak za każdym
razem, kiedy śmiała się, obserwując jego występy i zachęcając w pogoni za
marzeniami, w których stawał się aktorem muzycznym. Pamiętał jej anielski głos,
kiedy uczyła go śpiewać. Wszystkie te szczęśliwe chwilę nie pozwalały mu
zapanować nad płaczem, kiedy trwał ze swoją martwą, pokrytą wnętrznościami
siostrą w ramionach.
Blitzo
zamknął oczy i mocniej przygarnął ją do siebie.
–
Tilla… przepraszam. Tak bardzo przepraszam… Proszę, nie umieraj… Nie zostawiaj
mnie…
–
… Dlaczego mi nie pomogłeś, braciszku?
Blitzo
gwałtownie nabrał powietrza, słysząc ten głos. Głos jego drugiej połówki.
Powoli uniósł wzrok, żeby spojrzeć na wciąż krwawiącego, wielokrotnie
postrzelonego chochlika z baranimi rogami. Jej twarz wyglądała dokładnie tak
jak jego, choć należała do kobiety. Ramiona znaczyły tatuaże. W tamtej chwili
jednak Blitzo był w stanie skupić się wyłącznie na dwóch ranach postrzałowych,
które przeszyły jej pierś, przez co wykrwawiała mu się w ramionach.
–
B-Barbie?
Nigdy
nie zapomniałby twarzy swojej drugiej połówki. Jego bliźniaczka była zarazem
najlepszą przyjaciółką, jaką kiedykolwiek miał. Kiedy inni nabijali się z
niego, bo był słaby, Barbie stała u jego boku, gotowa z nimi walczyć. Bawiła
się z nim, kiedy nikt inny nie chciał, choć jako jedyna nie śmiała się z jego
żartów. Stanowili drużynę, ramię w ramię na scenie, podczas gdy setki
wiwatowało w czasie ich występów. A potem nastał koniec, a ona umarła,
zmuszając go do życia z pustką, której niczym nie dało się wypełnić.
–
Dlaczego… musiałam umrzeć… braciszku? – zapytała ze łzami w oczach Barbie.
Zakaszlała krwią. Wyciągnęła rękę ku jego zalanej łzami twarzy. – Dlaczego to
nie mogłeś być ty?
–
Próbowałem… próbowałem cię ocalić, siostrzyczko – załkał Blitzo, spuszczając
głowę. – Nie byłem… tak odważny jak ty… ani silny jak tata… ani sprytny jak
Tilla. Byłem słaby…
–
… słaby… żałosny… przegrany… – wyszeptała Barbie, powoli zamykając oczy. –
Gdybyś tylko umarł… gdybyś tylko…
Zamknęła
oczy i przestała się ruszać. Ku przerażeniu Blitzo, jego bliźniaczka wydała
ostatnie tchnienie.
–
Barb? Barbie? Nie! Nienienienieeee! – błagał, przygarniając ją do siebie. – Nie
znowu! Proszę, Barbie! Nie zostawiaj mnie znowu! Potrzebuję cię! Razem do
samego końca! Pamiętasz, siostrzyczko? Błagam, nie umieraj!
Jednak
ona nie odpowiedziała. Była po prostu bezwładnym ciałem kogoś, kogo Blitzo nie
zdołał ocalić. Jego bliźniaczką, najlepszą przyjaciółką, która zawsze
sprawiała, że się uśmiechał. Jedyną, która nigdy nie wyśmiała jego marzeń. Byli
razem przez tyle czasu, a teraz…
–
Czemu…? Czemu to nie mogłem być ja? Dlaczego przeżyłem…?
–
Ponieważ jesteś cholernym przekleństwem.
Zaczerpnąwszy
powietrza, Blitzo powoli obejrzał się i aż jęknął, podchwyciwszy pełne
nienawiści spojrzenie, wymierzone przez innego chochlika. Znów poczuł się jak
dzieciak, niezdolny postawić się mężczyźnie, którego nazywał tatą. Jego ojciec
był najwyższym chochlikiem, jakiego Blitzo kiedykolwiek widział. Umięśnionym
mimo swojej szczupłej sylwetki. Czarnobiałe rogi były ostro zakończone i
przypominały naboje. Miał białe, zaczesane w tył włosy i jasną brodę. Jego
twarz pokrywał czarnobiały makijaż clowna, zaś on sam nosił niebieski
kombinezon i brązowe spodnie. Ciemnozielone buty i rękawiczki pokrywała krew, a
długi, czerwony ogon poruszał się tam i z powrotem, wystarczająco potężny, by
przetrącić kark.
–
T-tato… – wymamrotał Blitzo, nie odrywając wzroku od olbrzymiej postaci. Od
chochlika, który przekazał mu najważniejsze, pokazujące znaczenie rodziny
słowa.
Tyle
że spoglądające na niego oczy nie należały do surowego, choć troskliwego ojca,
ale kogoś, kto w pełni Blitzo gardził.
–
Zabiłeś ich. Zamordowałeś woje siostry jak wcześniej własną matkę. Od dnia, w
którym się narodziłeś, byłeś niczym więcej, ale ciążącą nad tą rodziną klątwą –
wycedził ojciec.
Wciąż
trzymając w ramionach ciało siostry, Blitzo uniósł się, by spojrzeć na ojca ze
strachem i smutkiem. Czuł się niczym robak, wijąc się i kuląc pod spojrzeniem
stojącego przed nim chochlika.
–
To nie była moja wina! Próbowałem! Starałem się je ocalić, tato! Proszę, uwie…
PLASK!
Cios,
który ojciec wymierzył mu wierzchem dłoni, odrzucił Blitzo na drugi kraniec
namiotu. Upuścił ciało siostry na ziemię. Czuł, że niewiele brakowało, by
stracił zęby.
W
panice rozejrzał się dookoła. Bez jakiegokolwiek ostrzeżenia namiot stanął w
wijących się niczym tańczące węże płomieniach. Ojciec wciąż spoglądał w stronę
Blitzo, kiedy ten czmychnął z wciąż krwawiącą wargą.
–
Zawsze byłeś żałosny. Potrafisz tylko jęczeć i wszystko psuć! Robiłeś tak,
kiedy żyliśmy i nic się nie zmieniło po naszej śmierci. Co z ciebie za facet?
Taki, który zachowuje się jak dupek, kiedy wszystko idzie po jego myśli i jak
kurwa, gdy jednak się zepsuje! Co z ciebie za szef?! Traktujesz swoich
współpracowników jak gówno, choć zarazem pragniesz ich bliskości, bo to jedyni
przyjaciele jakich masz! Co z ciebie za ojciec?! Taki, który nie zyskał ani
szacunku, ani miłości od piekielnego ogara, bo nawet nie potrafiłeś jej
ochronić przed światem, pozwalając, by ten skrzywdził ją i złamał jej ducha! Jak
ktokolwiek miałby się o ciebie troszczyć?! Jak ktokolwiek, zwłaszcza książę,
miałby cię kochać?!
–
Zamknij się! Zamknij! – zawył Blitzo, rzucając się w kierunku ojca. Spróbował
go uderzyć, ale jedynie przeleciał przez niego, niczym przez powietrze.
–
Nie wierzę, że umarłem, ratując twój żałosny tyłek – parsknął ojciec, podczas
gdy płomienie zaczęły się do niego zbliżać – coraz bardziej i bardziej. Blitzo
zassał powietrze i spróbował się wycofać, ale zostali otoczeni. Ojciec po
prostu pozwolił, żeby ogień go pochłonął, ale wcześniej dodał: – Nie zasłużyłeś
na rodzinę, Blitzo. Jedynie na to, żeby cierpieć za swoje grzechy.
Blitzo
sapnął i wpadł w panikę; serce tłukło mu się w piersi. Nie miał jak uciec.
Otaczał go ogień, zaś szponiasta dłoń chwyciła i przytrzymała w miejscu.
Krzyknął, kiedy ogień pochłonął jego ubrania i zostawił nagiego w żarze.
Piekący ból przeniknął jego duszę, niosąc ze sobą wyłącznie cholerne
cierpienie.
Zapadł
się w nieskończoną pętlę ognia i ciemności. Jego krzyk zaginął w kpiących
śmiechach, które otoczyły go ze wszystkich stron. W ciemnych płomieniach
dostrzegł twarze wszystkich celi, które zabił w przeszłości – zarówno ludzi,
jak i demonów. Sięgały ku niemu, próbując rozerwać go na kawałki swoimi
płonącymi szponami. Krzyczał i błagał o litość, ale bezskutecznie.
Morderca.
Zabójca.
Co
zrobiłem, żeby zasłużyć na śmierć?
Egoistyczny
chuj. Było ci dobrze, kiedy mnie zabijałeś, co?
Czy
moje życie nic dla ciebie nie znaczyło?
Miałem
rodzinę!
Miałam
dzieci!
Miałem
siedem lat! A ty mnie zabiłeś!
Zasłużyłeś
na śmierć.
Zasłużyłeś
na śmierć!
ZASŁUŻYŁEŚ
NA ŚMIERĆ!
POWINIENEŚ
UMRZEĆ!
UMIERAJ!
UMIERAJ!
UMIERAJ!!!
***
Chwytając
oddech, Blitzo otworzył oczy i rozejrzał się. Nie dostrzegł ani ognia, ani
twarzy swoich ofiar. Oklepał się i odkrył, że jego ubrania wróciły, całkowicie
nienaruszone. Powiódłszy wzrokiem dookoła, Blitzo zauważył, że znajdował się w
Mieście Chochlików, sam w jakiejś opuszczonej alejce w pobliżu głównej ulicy.
Dookoła… były ciała… przeszyte znajomą bronią. Całe rzędy chochlików i innych
demonów wyściełały ulice, z grymasami przerażenia zastygłymi na twarzach.
Świecące białe włócznie, miecze i naboje przeszywały trupy, przenikając je z
łatwością, z jaką nóż wchodził w masło. Oczy Blitzo rozszerzyły się, kiedy
zrozumiał, że zostali zabici Anielską bronią. To oznaczało, że trwał Dzień
Oczyszczenia.
–
Moxxie! Proszę, wstań! Wstań! Nie umieraj, Moxxie!
–
M-Millie? – wyszeptał Blitzo, rozglądając się. – M-Moxxie?
Wstał
i rozejrzał się po alejce, po czym ruszył przed siebie. Nie słyszał żadnego
właściwego miastu dźwięku. Tylko martw, cmentarną ciszę. Dopiero po chwili
usłyszał szloch i zauważył dwie postaci na samym końcu uliczki.
–
Millie?! Moxxie?! Czy to wy?!
Blitzo
przyspieszył. Musiał się upewnić, że jego pracownicy są cali. Chciał
żeby tak było.
Dotarłszy
do końca uliczki, Blitzo poczuł, że serce mu staje, a krew odpływa z twarzy.
Opadł na kolana i zamarł w ciszy, wpatrzony w szlochającą Millie.
–
M-Moxxie?
To
był jego Moxxie. Najbliższa osoba i najlepszy przyjaciel na świecie. Widział
go, ugodzonego anielską włócznią prosto w serce i z tuzinem lśniących sztyletów
wbitych w nogi i ramiona. Usta miał szeroko otwarte z przerażenia; spomiędzy
warg, z oczu i nosa kapała krew, wraz z tą wypływającą z innych ran tworząc
całą kałużę przy ścianie, o którą się opierał.
–
J-jak…?
Blitzo
powoli odwrócił się w stronę leżącej niedaleko paczki. Dostrzegł na niej swoje
imię. Wspomnienia uderzyły go z siłą rozpędzonej ciężarówki. Prowadziły wprost
do przyśpieszonego Dnia Oczyszczenia. Tego, w który wysłał Moxxiego z przesyłką
dla Stolasa, nie mając pojęcia, że termin został zmieniony. Ale… ale Moxxie
przeżył… Prawda?
–
To wszystko twoja wina! – wrzasnęła Millie, wbijając w Blitzo tak pełne
nienawiści spojrzenie, że aż się odsunął. – Mój słodki Moxxie umarł przez
ciebie! Ty samolubny draniu!
–
Ja… ja… – Blitzo próbował złapać oddech, ale nie mógł. Serce tłukło mu się w
piersi, a on sam zapragnął skryć się pod jakimś kamieniem. Łzy napłynęły mu do
oczu, kiedy spoglądał na ciało swojego pracownika. – Moxxie… on… ja…
–
Czego ja oczekiwałam po szefie takim jak tym?! – Millie zaśmiała się cierpko. –
Nigdy nie przejmowałeś się żadnym z nas. Widziałeś w nas zabawki, którymi
bawiłeś się jak dziecko! Nie prawdziwe osoby! Nabijałeś się z niego i miotałeś
nim na prawo i lewo, podczas gdy on pragnął jedynie twojego szacunku! Ale
miałeś to gdzieś! Zawsze tak było!
–
N-nie! Nie, to nieprawda! – zawołał Blitzo, szlochając z twarzą ukrytą w
dłoniach. – Troszczyłem się o Moxxiego! I troszczę o ciebie, Millie! Oboje
jesteście częścią mojej rodziny! Proszę, uwierz mi!
Millie
powoli uniosła pistolet i wycelowała nim w swoją głowę.
–
Kłamca. Okłamujesz innych i siebie samego, Blitzo. To… To powinieneś być ty.
–
Millie! Nie! – zawołał Blitzo, próbując ją powstrzymać, ale nie zdążył. Millie
pociągnęła za spust, wysadzając własny mózg w powietrze, po czym upadła u boku
swojego męża. – Millie! Moxxie!
Spróbował
zbliżyć się do małżeństwa, ale wtedy zauważył, że świat dookoła rozpada się na
kawałki.
– Millie!
Moxxie! Błagam, wróćcie!
***
Wciąż
wykrzykiwał ich imiona, nawet gdy ciemność rozpierzchła się i ustąpiła miejsca
rozświetlonej światłem poranka gęstwinie. Blitzo wrzasnął, kiedy uderzył o
ziemię z gruchoczącą kości siłą. Krew napłynęła mu do ust, a złamane żebra
okazały się równie bolesne, co i roztrzaskane serce.
Jego
pracownicy. Najlepsi przyjaciele. Umarli z jego winy. Zabił Moxxiego i Millie.
Odeszli, a to wszystko przez niego.
Szlochał
w ramiona, leżąc na brzuchu i bezskutecznie próbując powstrzymać łzy. Wciąż
słyszał oskarżenia Millie i w głębi duszy wiedział, że były słuszne. Jak wiele
razy pomiatał Moxxiem? A jeśli posunąłby się za daleko albo zrobił coś, co
naraziłoby ich wszystkich? Nie, przecież zrobił tak wielokrotnie, ale czy to go
powstrzymało? Zresztą w głębi duszy wiedział, dlaczego robił to Moxxiemu.
Blitzo
widział w nim samego siebie. Widział tego dziecinnego Blitzo, który pragnął
grać i przestać być cyrkowym clownem. Tego, który był mały, zagniewany i kręcił
się dookoła, nie otrzymując szacunku. Tego, który był słaby i tak żałosny, że
nie potrafił ocalić własnej siostry przed gwałtem i mordem, zmusił ojca, by ten
poświęcił się w jego imieniu, i którego bliźniaczka umarła w jego ramionach. Nienawidził
tego Blitzo tak bardzo, że robił wszystko, by nigdy więcej nim nie być.
A
jednak wciąż był. Płakał i zachowywał się żałośnie, bo wciąż nie potrafił
ocalić tych, których kochał, mimo że udawał silnego.
–
Blitzy?
Nabrawszy
powietrza, Blitzo podniósł się i rozejrzał, by zobaczyć czekającego na niego, zaskoczonego
Stolasa.
–
S-Stolas?
–
Blitzo! Tutaj jesteś! Wszędzie cię szukałem! – Stolas dopadł do niego i pomógł
mu wstać. Blitzo przez całe swoje życie nie był bardziej szczęśliwy na widok
sowiego księcia, spoglądającego na niego z tak wielką troską. – Och, Blitzo, co
się stało? Po prostu uciekłeś i straciłem cię z oczu.
–
Ja… Czy ja śniłem? – zapytał, pocierając głowę. Źle się czuł. Coś było nie tak,
ale nie potrafił stwierdzić co.
Blitzo
powoli oswobodził się z objęć Stolasa.
–
Och, Blitzo, to musiał być okropny koszmar, ale cieszę się, że cię znalazłem.
Jest coś, co chciałem ci powiedzieć…
Blitzo
odetchnął z ulgą, czując jak pióra księcia chronią go przed lodowatym wiatrem.
Przycisnął głowę do klatki piersiowej Stolasa, chcąc usłyszeć bicie jego serca.
Pierwszy raz od dawna poczuł się bezpiecznie.
–
Co takiego?
–
Zrywam z tobą.
Oczy
Blitzo rozszerzyły się, a on powoli się wycofał. Zaschło mu w ustach, a jego
serce załkało, gdy dostrzegł jak Stolas wpatruje się w niego czerwonymi oczyma
i z grzesznym uśmieszkiem.
–
C-co? A-ale myślałem…
–
Och, daj spokój! Naprawdę mógłbym pokochać chochlika takiego jak ty? Chochlika,
który nic w życiu nie osiągnie? Przyznaję, że nasz układ był niezły, ale mam
lepszy. – Stolas roześmiał się, wydając przy tym tak piskliwy dźwięk, że Blitzo
aż rozbolały uszy.
–
Ale… ale…
Blitzo
nie był w stanie wykrztusić słowa. Czuł, że świat dookoła rozpada się, tak jak
i jego dusza. Myślał… pierwszy raz od dawna… odkąd ona… Naprawdę sądził,
że znalazł kogoś, kto mógłby wypełnić lukę w jego sercu.
Stolas
parsknął i sięgnął do klatki piersiowej chochlika.
–
Wierzę, że już tego nie potrzebujesz.
Zdecydowanym
ruchem szpony Stolasa przeszyły pierś Blitzo i wydobyły na zewnątrz jego serce.
Załkał ze smutku, wpatrzony we wciąż bijący narząd, nim książę wsunął go do ust
i połknął.
–
Mmm, jakie pyszne złamane serduszko, Blitzy. Równie dobre, co i twój chuj.
Małe, naiwne i żałosne.
Blitzo
poczuł, że oczy uciekają mu w tył głowy, a świat dookoła wiruje. Serce wciąż go
bolało, choć przecież nic z niego nie zostało. Czuł, jak jego ciało stapia się
z trawą, a dusza wije w rozpaczy. Myślał… Naprawdę chciał, by między nim i
Stolasem coś zaiskrzyło… Ale czy w ogóle coś ich łączyło? Nie, nigdy… To było…
tylko marzenie.
Zamknął
oczy, czekając aż ciemność weźmie go w swoje ramiona. I zamknie go w nich po
kres wieczności. Już nie miał po co żyć. Jego rodzina. Moxxie i Millie. Stolas.
Wszyscy oni… oni…
–
Tatusiu!
–
Loona! – Blitzo otworzył oczy i poderwał się z ziemi. W chwili, w której
usłyszał ten głos, tak pełen desperacji, momentalnie odzyskał siły. Wstał i
rozejrzał się. W lesie zrobiło się ciemno i nigdzie nie dostrzegł choćby śladu
Stolasa. Szybko sprawdził swoją pierś i odetchnął, kiedy przekonał się, że
wszystko wróciło do normy. Zaraz po tym skupił się na okolicy. – Loona! Gdzie
jesteś?!
–
Nie mogę cię znaleźć, tatusiu! Boję się!
Jej
głos dochodził z zachodu, więc Blitzo bez wahania pobiegł w odpowiednią stronę.
–
Trzymaj się, Loony! Tatuś już idzie!
Dając
z siebie tyle, ile tylko mógł, Blitzo biegł przed siebie, nie zatrzymując się
nawet na moment. Przeskakiwał nad kamieniami, potykał o każdą kłodę i
przekopywał przez każdy krzak, byleby dotrzeć do ukochanej córki.
Nie
mógł jej stracić – nie tak jak pozostałych. Była dla niego wszystkim; jedynym
powodem, dla którego wciąż żył. W dniu, w którym ją znalazł, ożył pierwszy raz
od wieków, odkąd stracił… stracił… ją.
Przez
dziewiętnaście lat opiekował się małym piekielnym ogierem, którego znalazł w
lesie – zagubionego i wygładzonego. Dla niej spaliłby świat i zabił każdego,
kto stanąłby mu na drodze. Stawiłby czoła samemu Bogu i Lucyferowi, gdyby to
znaczyło, że zapewni jej bezpieczeństwo i szczęście. Nie obchodziło go, czy to
doceniała, ani to, że nie darzyła go ani krztyną szacunku. Robił to wszystko,
bo kochał swoją córkę – i tyle wystarczyło. Dała mu coś, co utracił dawno temu:
cel i sens w tym, żeby kochać. Pierwszy raz, kiedy jako dziesięciomiesięczne
szczenię nazwała go tatą, był najszczęśliwszym momentem w jego życiu.
Już
kiedyś stracił swoją szansę, żeby mieć dziecko. Nie zamierzał pozwolić odejść
temu, które osobiście wychował.
–
Boże, błagam! Mam gdzieś, czy coś złego spotka mnie! Byle tylko nie ją! Nie ją,
Boże! Błagam cię! – wykrzyczał modlitwę, biegnąc szybciej i szybciej.
Las
wydawał się coraz bardziej znajomy. Blitzo dostrzegł szczegóły, które
skojarzyły mu się z lepszym czasem. Takim, kiedy był naprawdę szczęśliwy i
rozdarty zarazem. Piknikowy koc i kosz tuż pod wierzbą. Olbrzymi Diabelski
Młyn, jasne światła i balony. Dźwięk weselnych dzwonów.
To
wszystko uświadomiło Blitzo, co się wydarzy i dlaczego las wydawał się znajomy.
Był tutaj, kiedy popełnij największy ze swoich błędów. To była jedyna rzecz,
którą próbował pogrzebać przez blisko sto las – wspomnienie, do którego nigdy
nie wracał. Wszystkie mentalne ściany i zabezpieczenia, które stworzył, upadły
w ułamku sekundy. Wspomnienia najszczęśliwszego czasu w całym jego życiu
zabłysły w jego umyśle, jednak każde kolejne jedynie bardziej przybliżało go do
gorzkiego finału, w którym wszystko zniszczył. Do tego, co ostatecznie
zniszczyło jego umysł i duszę. Świadomość, że jego córka została w to
zamieszana, sprawiła, że Blitzo przyspieszył.
Ostatecznie
skierował się ku aż nazbyt znajomej rezydencji w stylu szalonych lat
dwudziestych, gdzie zauważył przeszklone drzwi wejściowe do sali balowej.
Najróżniejsi mafiosi tańczyli ze swoimi partnerami – mężami, żonami, gośćmi – a
muzyka rozbrzmiewała w całej sali. I żadne z nich nie miało pojęcia o okropnym
losie, który czekał na nich tego wieczora. Blitzo musiał to powstrzymać.
Zakończyć, zanim to się wydarzy.
–
Dość! Wynoście się! Niech wszyscy wyjdą – Popędził przed siebie, krzycząc ile
sił w płucach. Był daleko, a zarazem tak blisko. Desperacja sprawiła, że
wykrzyczał to nawet głośniej. – Wyjdźcie! Tam jest bomba! Musicie uciekać!
Kiedy
znalazł się bliżej, Blitzo w końcu zauważył Loonę, ale nie tę dorosłą, którą
znał teraz. W zamian dostrzegł siedmioletnią wersję swojej ukochanej
dziewczynki, ubraną w zmyślną różową sukienkę. Loona patrzyła na niego
rozemocjonowanym wzrokiem. Jej spokojny wyraz twarzy sprawił, że Blitzo zatrzymał się na moment.
Towarzyszyła
komuś. Osobie, której widok sprawił, że Blitzo zamarł w ciszy, zarówno z
zachwytu, jak i przez czyste przerażenie. Osobie, o której pragnął zapomnieć,
ale w głębi duszy nigdy nie zdołał tego zrobić. Była tam za każdym razem, kiedy
Millie i Moxxie spoglądali na siebie z miłością. Czaiła się gdzieś w zakamarku
umysłu Blitzo, kiedy kochał się ze Stolasem. Przypominał sobie, że ją stracił, kiedy
widział rodziny z dziećmi. A wszystko to zrobił własnoręcznie, swoimi pokrytymi
krwią dłońmi.
Reprezentowała
wszystko, co Blitzo zrobił źle w swoim życiu i stanowiła grzech, którego skutki
wciąż odczuwał. To, co robił od tamtego dnia, miało pomóc mu zapomnieć, aż
dotarł do momentu, w którym już nie był żywy. Trwał w niekończącej się pętli
zabijania, picia, pieprzenia i imprezowania, aż znalazł się w płytkim grobie,
samotny i niekochany. To był los, na który bez wątpienia zasłużył. Aż do
chwili, w której znalazł Loonę, a ona przypomniała mu, co kiedyś mógł mieć.
Blitzo
nie tylko ocalił życie Loony. Ona ocaliła jego. Teraz zaś trzymała się ramienia
kogoś, kogo Blitzo powinien ochronić w pierwszej kolejności.
–
Zella… – wyszeptał, widząc wpatrzoną w niego, przypominającą jaszczurkę kobietę
w niebieskiej sukni.
Jej
czyste, zielononiebieskawe łuski były hipnotyzujące niczym nocne niebo o
północy. Miała miękkie szare podbrzusze, gładkie jak woda. Zakrzywione i
delikatne ciało, które Blitzo zapamiętał przez sam dotyk podczas wielu
namiętnych nocy. Nocy, które mógł porównać wyłącznie do tych spędzonych ze
Stolasem w ich dziwnym, niepewnym związku, przez co miał jeszcze więcej
wątpliwości co do tego, czy coś ich łączyło. Jej spokojna, a jednak anielska
nasuwała pytanie o to, czy miała w sobie krew serafinów. Przez samo tylko
spojrzenie żółtych, pełnych ciepła oczu, Blitzo mógł poczuć, że jego dusza
wznosi się ku górze. Pragnął znów zobaczyć te oczy – i to mimo prawie stu
latach prób zapomnienia, że w ogóle istniały. Górne łuski, zza których
wystawały rogi, utrzymywały wianek z róż, jej ulubionych kwiatów, oraz piór
różnych ptaków.
–
Blitzo… – szepnęła z uśmiechem. Głos odbił się echem, będąc dla chochlika
niczym muzyka. Jego serce tęskni za nią jak wielbłąd za wodą.
Blitzo
zrobił krok, by do niej dotrzeć...
BANG!
BANG!
–
Agh! – Blitzo zawył, czując ból zrywanych wiązadeł. Upadł na trawę. Jego nogi
przypominały krwawą miazgę, podczas gdy on kaszlał krwią. – Kurwa! Co do
chuja?!
Usłyszał
zbliżające się ku niemi kroki. Odwrócił głowę tylko po to, by zacząć
zastanawiać się, czy właśnie oszalał. Bowiem tym, który go postrzelił i wciąż
trzymał w ręce parujący pistolet, okazała się jego własna kopia. Szczerzyła się
w uśmiechu, z rozbawieniem obserwując jak Blitzo próbuje się podnieść. Podróbka
przyklękła przy Blitzo i wymierzyła broń w jego głowę, sprawiając, że zamarł w
miejscu.
–
C-co ty robisz?! – wrzasnął Blitzo, aż trzęsąc się z gniewu. – Kim, do cholery,
jesteś?!
–
Tobą, kretynie – odparł fałszywy Blitzo, parskając z rozbawieniem. – I jestem
tutaj, żeby dostać swoją zemstę, oczywiście.
–
Zemstę? – Oczy Blitzo rozszerzyły się. Wspomnienia wróciły. Impreza. Zella.
Bomba. I zemsta, którą planował latami, by pomścić rodzinę. – N-nie! Stój! Nie
możesz!
–
Czemu nie? Czy nie obiecywaliśmy, że zrobimy to niezależnie od konsekwencji? Że
nie powstrzyma nas nic ani nikt? Czyż nie byłoby wspaniale w końcu ich
pozabijać i po wszystkim się upić? – zapytał fałszywy Blitzo, podnosząc się. –
Nie pamiętasz?
–
Nie! Nigdy nie chciałem pamiętać! – wykrzyczał Blitzo. Łzy napłynęły mu do
oczu. – Musisz to powstrzymać!
–
Nie mogę, bo to jest to, czego chciałeś! – parsknęła podróbka. – Nie bądź
cipką. To nie tak, że przejmowałeś się nimi albo kimkolwiek innym. –
Wyszczerzył się do spoglądającego na niego w przerażeniu Blitzo. – Już nikim się
nie przejmujesz. Stałeś się obojętny, by już nigdy więcej nie cierpieć. Kochasz
tylko siebie. Tak przyrzekałeś, prawda?
Zaczął
prostować palce, jeden po drugim.
–
Policzmy. Kogo nazywasz rodziną? Loonę? To tylko udawana córka dla kogoś, kto
nie będzie miał prawdziwej. Ten pozbawiony kręgosłupa frajer, Moxxie? Jest
słaby i żałosny, przez co przypomina ci ciebie, więc pomiatasz nim, bo wtedy
czujesz się lepiej, czyż nie tak? Ta wariatka, Millie? Trzymasz tę pojebaną
sukę przy sobie, bo jest dobra w zabijaniu i zawsze ci potakuje, jak na dobrą
dziwkę przystało. Ten bogaty dupek, Stolas? Pieprzysz się z nim, bo
potrzebujesz księgi, ale w głębi duszy wiesz, że nie ma dla was przyszłości.
–
N-nie! To nieprawda! Są moją…
–
Twoja rodzina umarła dawno temu, Blitzo – odparł fałszywy Blitzo, uderzając go
w krocze. – Wbij to do swojego małego móżdżka. Udawanie, że twoi pracownicy są
rodziną, niczego nie zmieni. Nie sprawi, że staniesz się „rodzinny”. Masz
gdzieś kim są i czego chcą od życia. Chcesz jedynie, żeby dawali ci satysfakcję
z posiadania fałszywej rodziny, bo przecież właśnie tym jesteś: sztucznym,
żałosnym nieudacznikiem, który jest dobry w zabijaniu, bo to jedyne, co robi w
życiu. Odkąd zabiłeś swoją matkę przy porodzie, twoja dusza została przeklęta.
–
… nie… ja… – Blitzo chciał się odezwać, ale nie mógł. Powoli opuścił głowę i
jęknął. – Tak… dobra… jak chcesz… tylko proszę… nie krzywdź Loony i Zelli…
proszę, stój… Przyznam się do wszystkiego… Zrobię, co tylko zechcesz… ale
proszę…
–
Hmm… – Fałszywy Blitzo postukał się w podbródek, po czym wzruszył ramionami. –
Niee, chcę zobaczyć twoją minę.
Kiedy
to powiedział, Zella ujęła Loonę za rękę i – ku przerażeniu Blitzo – weszła z
nią do sali balowej.
–
Nie! Stójcie! Loona! Zella! Nie wchodźcie tam!
–
Za późno – odparła podróbka, wciskając przycisk na detonatorze.
–
Nie! NIEEEE!!
Blitzo
zawył i podniósł się. Ignorując bolące nogi, popędził do drzwi. Czas wydawał
się płynąć wolniej; łzy płynęły mu z oczu, kiedy wołał do córki i dawnej
miłości, żeby uciekały. Pragnął je pochwycić i ocalić. A jeśli nie, chciał
chociaż dołączyć do nich w ognistym końcu.
Wszystko
było lepsze od ponownego doświadczenia samotności.
Wtedy
– sekundę później – eksplozja rozsadziła cały budynek i rozniosła go na
kawałki. Blitzo krzyknął, zarówno z bólu, jak i przerażenia, kiedy wybuch
wyrzucił go w powietrze, wciąż wykrzykującego imiona najważniejszych osób w życiu.
Wszystko
krążyło wokół niego w blasku ognia i ciemności, kiedy krzyczał, prosząc o
koniec. W końcu tak się stało, a on wylądował na surowej czarnej pustyni. Tej
samej, na której znalazł się za pierwszym razem, gdy wylądował w swoim
koszmarnym świecie – i gdzie wracał po każdym zakończonym cyklu. Stracił
rachubę już za piątym razem.
Po
prostu tam leżał, obejmując się ramionami i wypłakując sobie oczy.
–
Proszę… pomóż mi… Błagam, Boże… pomocy…
Miał jeszcze trochę czasu zanim koszmar powróci. Kilka cennych chwil ciszy, które Blitzo docenił, mimo że wypełniała je desperacja.
_________________
*Kevlar – polimer z grupy poliamidów, z którego przędzie się włókna sztuczne o wysokiej wytrzymałości na rozciąganie.