Tłumaczenie: Nessa
IX. Cierpienie (część 1) (Obecnie czytane)
Dziesięć dni temu…
Zaraz po odzyskaniu świadomości,
Blitzo zaczął zastanawiać się, ile tym razem wypił i czy znów skoczył nago w
łazience Moxxiego. Jego współpracownik miał zabawną minę, kiedy tamtego dnia
przyszedł wziąć poranny prysznic. Co prawda nie było już tak śmiesznie, kiedy w
odwecie spróbował wrzucić mu toster do wanny, ale…
Pierwszym, co
poczuł, okazały się owinięte wokół jego nadgarstków i kostek łańcuchy. Kiedy
otworzył oczy, odkrył, że został przykuty do ściany jakiegoś wyglądającego na
żywcem wyjętego ze średniowiecza lochu. Przez piętnaście minut szarpał się,
próbując się uwolnić, zanim ostatecznie zdecydował się poddać.
– Świetnie, no
i co teraz? – wymamrotał, próbując przypomnieć sobie, co się wydarzyło. –
Dobra, więc skończyliśmy robotę. Moxxie zachowywał się jak cipka z powodu tych
psów. Wyszedłem po szejka dla siebie i Loony. I… Hm, to wszystko.
Nie było
niczego więcej – jedynie zmęczenie, a później pustka. Rozglądając się dookoła,
Blitzo spróbował pojąć, co się stało, aż w końcu drzwi celi otworzyły się. Do
środka wpadły trzy przypominające samurai demony, uzbrojone w ściskane w
szponach katany. Były to gigantyczne czerwonookie stworzenia z łysymi głowami,
kruczymi skrzydłami i ogonami, ale za to z ludzkimi szkarłatnymi twarzami. Ich
szyje zdobiły różańce z małych czaszek, jednak najzabawniejsze w wyglądzie
przybyszy okazały się długie czerwone nosy. Poważnie, Blitzo widział clownów z
mniej głupimi twarzami.
Blitzo w
pierwszej chwili pomyślał, że ma do czynienia ze strażnikami Stolasa, a zabawa
w niewolę ma być sposobem na grę wstępną, ale natychmiast odrzucił taką
możliwość. Znał księcia od ponad dwóch i pół roku, jednak tych gości widział po
raz pierwszy. Nie przypominał też sobie, żeby strażnicy Stolasa nosili zbroje
samurai, żywcem wyjęte z filmów wyreżyserowanych przez Kurosawę*.
Coś było nie
tak. Blitzo musiał ustalić co, by jak najszybciej się stąd wydostać.
– Dobra,
chłopaki, ogółem lubię takie zboczone gówno i tak dalej, ale wolę zaczynać
randkę od drinka. Wiecie co? Puśćcie mnie, a zabiorę was do całkiem dobrego
baru. Potem szybki czworokącik, ostry kac i nigdy więcej nie wrócimy do tematu.
Co wy na to?
Żaden z
kruczych samurai nie zareagował. Po prostu stali przed nim w całkowitej ciszy.
– Ehm, halo?
Przystojny, zakuty w łańcuchy chochlik do was mówi. Jesteście jednocześnie
brzydcy i głusi? – odezwał się ponownie Blitzo. Uśmiechnął się, kiedy znów
odpowiedziała mu cisza. – Cóż, skoro wolicie słuchać jak gadam aż do utraty
tchu, chętnie to zrobię! Więc był taki jeden raz, kiedy znalazłem się na
autostradzie…
***
Dwie godziny
później…
– … i właśnie dlatego nigdy nie
należy próbować robić tostów z sukubami w restauracji! Zwłaszcza takimi, które
spuszczają się jak wodospad, gdy tylko poczują zapach grillowanej mozzarelli! –
Jego uśmiech przygasł, a między brwiami pojawiła się zmarszczka, kiedy
zauważył, że trójka samurai nawet nie drgnęła. – Jezu, nawet Moxxiego udało mi
się tym rozbawić. Czuję się, jakbym gadał do cholernych posągów.
Drzwi ponownie
się otworzyły, a kruczy wojownicy w końcu poruszyli się i wyszli jeden za
drugim. W zamian pojawiła się para sowich demonów, których Blitzo nie
rozpoznał. Jeden miał czarne upierzenie i niebieski pióropusz, zaś drugi
ciemnobrązowe pióra z czarnymi końcówkami. Obaj mieli na sobie białe koszulki i
jeansy. Blitzo zauważył, że byli napakowani. Nie żeby uważał, że to atrakcyjne.
Za dużo mięśni. Wolał swojego sowiego demona – szczuplejszego i łagodniejszego.
– Cóż, mam
nadzieję, że wy, durne sukinsyny, będziecie bardziej rozmowni niż tych trzech
milczących gnojków z wcześniej – powiedział i miał dodać coś jeszcze, ale demon
o brązowym upierzeniu uderzył go w twarz. Blitzo potrząsnął głową; czuł
wypływającą z ust ślinę. – Auć! A to kurwa za co?!
– Gdzie jest
księga? – zapytał ten o czarnych piórach. Miał wschodnioeuropejski akcent.
– Jaka
księga?! – obruszył się, ale wtedy znów oberwał w twarz. – Kurwa! Chyba
ukruszyłem zęba.
– Gdzie jest
księga? – ponowił pytanie ten o brązowym upierzeniu, przestępując naprzód.
– W twojej
dupie! – odparował Blitzo zanim poczuł kolejne uderzenie w twarz, a później
prosto w brzuch. Brązowy chwycił go za gardło i z siłą cisnął o ścianę. –
K-kurwa!
– Gdzie jest
księga, której używasz, by podróżować do świata ludzi? – zapytał ten o czarnych
piórach.
Skąd, do
chuja, się o tym dowiedzieli?! Tylko kilka demonów wiedziało. Blitzo był pewien,
że żaden z nich nie wynająłby tych osłów, żeby skrzywdzić go z tego powodu.
Dopiero teraz zaczęła docierać do niego powaga sytuacji i to wystarczyło, by
jego serce zaczęło bić szybciej.
– Nie wiem, o
czym mówicie! Przedostajemy się do świata ludzi z pomocą rytuału, który
znalazłem! Ale jeśli potrzebujecie książki, to słyszałem, że Biblia może was
zbawić!
Kolejne ciosy.
Powtarzały się za każdym razem, kiedy zaprzeczył. Już wcześniej zdarzało mu się
być bitym – skutek uboczny zawodu, który wybrał – jednak nigdy nie trwało to
tak długo. Nie powstrzymywali się, uderzając w każde dostępne miejsce – od
rogów po jądra. Używali pięści, stóp, szponów i nie tylko.
Kiedy w końcu
przestali, Blitzo nie czuł niczego poza odrętwieniem. Ciało ledwo reagowało na
ruch. Powoli uniósł głowę i wysilił się na słaby, krwawy uśmiech.
– Już… koniec?
Ja… dopiero… zaczynałem…
A potem
zamknął oczy i zemdlał.
***
Osiem dni temu…
Dźwięk pięści uderzających o żywe
mięso niósł się echem po lochu. Blitzo kląłby na czym świat stoi, ale wczoraj
uszkodzili mu zęby i usta tak, że aż pluł krwią. Jego prawe oko było sine i
spuchnięte, przez co ledwo widział, poza tym mógł się założyć, że miał złamany
nos. Jakby tego było mało, czuł w piersi ból, przez który oddychanie stało się
udręką.
Upierzony na
czarno demon, którego w myślał nazywał Bob, podczas gdy drugiego nazywał Steve,
uderzył kolanem w miednicę Blitzo, sprawiając, że chochlik zaczął się krztusić.
Chwytając powietrze, zakaszlał kilkukrotnie i wypluł kolejną porcję krwi. Przez
ostatnie dwa dni zdążyła się zebrać z tego spora kałuża.
Zawsze było
tak samo: bili go, żądali odpowiedzi, on kazał im się pierdolić, więc znęcali
się bardziej, na obiad dostawał brudne, zgniłe pomyje i wodę, po których
następowało kilka kolejnych godzin cierpienia. Nawet Blitzo był zaskoczony, że
wytrzymał tak długo i nie błagał o litość.
– No dalej…
chłopaki… Myślę, że… moje nerki potrzebują… j-jeszcze trochę… – rzucił
zaczepnie, odsłaniając brakujące zęby w krwawym uśmiechu. – Chyba że wolicie…
possać mojego chuja… zamiast w niego uderzać… Tak tylko wspomnę, że jest taki…
jeden sowi demon, który nie będzie zadowolony, kiedy dowie się, co zrobiliście.
Demony
spojrzały na siebie, po czym splunęły mu w twarz i zostawiły go w spokoju.
Jeden z nich pstryknął palcem, a łańcuchy szybko opadły, pozwalając Blitzo paść
twarzą do ziemi. Próbował wstać, ale bolała go każda część ciała i po kilku
sekundach upadł. Przeklinając, chochlik podniósł wzrok i zobaczył przed sobą
zamknięte drzwi oraz unoszącą się nad nimi pieczęć.
– Świetnie…
magia… – Zaklął, powoli opierając się o ścianę. – No i chuj…
Szybko
sprawdził ubranie, żeby zobaczyć, czy ma przy sobie sprzęt, ale nie znalazł
niczego. Nie było nawet konika-zabawki.
– Lepiej żeby
te dranie nie skrzywdziły pana Iskierki – mruknął, zamykając oczy.
Musiał skupić
się na tym co tu i teraz. To nie był pierwszy raz, kiedy wpadł w kłopoty, ale
sytuacja prezentowała się gorzej niż zwykle.
Blitzo nie
miał pojęcia gdzie jest, kim są te dupki, dla kogo pracują ani jak dowiedzieli
się o księdze Stolasa. Na początku pomyślał o demonach, które nakopały mu do
tyłka – o tym, że nie wyglądali jak typowe szumowiny z Miasta Chochlików. Z
początku nie rozpoznał tych wyglądających jak kruki, ale potem to do niego
dotarło: tengu. Należeli do Yokai – demonów wschodniego pochodzenia – które
zwykle trzymały się razem i pochodziły z prowincji zwanej Naraka. Z tego co
pamiętał, tengu słynęły z honoru i służyli temu, kto w ich oczach był temu godny
– zwykle potężnemu rodowi lub rodzinie.
Każde polecenie wykonywali bez wahania, poza tym byli utalentowanymi
wojownikami. Oznaczało to, że ci, którzy najęli tych gości, musieli być bogaci
i potężni.
Sowie demony
naturalnie należały do Goecji, ale nie wyglądało na to, żeby to oni stali za
porwaniem. Blitzo z doświadczenia wiedział, że bogacze nigdy nie brudzili sobie
rąk. Od tego mieli pomocników.
Oczywiście
schwytali go, żeby dostać Grymuar Światów. Nie miał pojęcia z jakiego powodu,
ale biorąc pod uwagę, jak potężna była księga, mogło chodzić o cokolwiek. Odkąd
Stolas wyjaśnił mu potęgę tej rzeczy, Blitzo szybko znalazł bezpieczną
kryjówkę, do której dostęp mieli wyłącznie on oraz Loona. Tyle że nadal nie
zamierzał im tego zdradzać. Nie tylko dlatego, że dobrze wiedział, że zabiją
go, gdy tylko powie im to, co chcieli usłyszeć, ale przez wzgląd na ryzyko.
Gdyby na jaw
wyszło, że zwykły chochlik – nieważne jak wyjątkowy – używał powierzonego
Stolasowi Grymuaru, wszyscy mieliby przesrane. Nie tylko on i jego córka, ale
również Millie i Moxxie. Nie wspominając o samym Stolasie i jego rodzinie. Nie
chciał tego przyznać, ale odkąd zawarli swój mały układ, naprawdę zaczął
postrzegać księcia jako bliskiego przyjaciela. Jasne, najpierw chodziło tylko o
seks, żeby mógł zatrzymać książkę, ale powoli coś zaczęło się między nimi
formować. Nie wiedział, co łączy ich teraz, ale obaj wyświadczali sobie
przysługi i zaczęli spotykać się częściej niż raz w miesiącu. Poza tym jego
córka i Octavia zostały najlepszymi przyjaciółkami, czego Loony naprawdę
potrzebowała po tym, co zrobiły jej te dupki.
Nie, nie mógł
wpakować Stolasa i jego rodziny w kłopoty.
– Cholera, mam
nadzieję, że już się zorientowali, że mnie nie ma i zaczęli szukać – mruknął,
zamykając oczy. Może po drzemce zebranie myśli miało być prostsze.
Sen był mu
dany tylko na chwilę. Drzwi otworzyły się z hukiem, a Blitzo dostrzegł Boba i
Steve’a z rurkami ściskanymi w szponach. Miał to skomentować, gdy zorientował
się, że pręty pulsują od prądu.
– Ach,
cholera…
***
Pięć dni temu…
Krzyczał tak długo, aż Bob
opuścił swoją magiczną różdżkę. Dysząc się i robiąc wszystko, by się nie
popłakać, spróbował pochwycić tyle powietrza, ile to możliwe, jednak swąd
własnego przypalonego ciała – w środku i na zewnątrz – przyprawił go o mdłości.
Spojrzenie
Blitzo skrzyżowało się ze wzrokiem upierzonego na biało, odzianego w szatę
sowiego demona, który tak po prostu mu się przyglądał. Po tym jak pierwszym raz
doświadczył co oznacza bycie teksańskim pieczonym mostkiem z grilla, Bob i
Stevie przyprowadzili sowią panienkę, którą ochrzcił imieniem „Kurwa” przez
pełne pogardy spojrzenie, które mu rzuciła zanim uzdrowiła go z pomocą magii. Słyszał
jak wspomniała, że czuje się skalana przez konieczność dotykania brudnego,
obrzydliwego chochlika, więc takie imię w pełni do niej pasowało.
Tym razem
Kurwa się nie ruszyła, co znaczyło, że pora na leczenie jeszcze nie nadeszła.
To wyglądało, jakby starali się utrzymać go przy życiu tak długo, jak tylko to
możliwe, przy jednoczesnym unikaniu nadmiernego wysiłku przy pomaganiu mu.
Steve chwycił
Blitzo za szyję i uniósł jego głowę. Ze swojej pozycji chochlik widział
wyłącznie prawe oko pohukującej na niego demonicznej sowy.
– Słuchaj, ty
draniu. To się skończy, kiedy przestaniesz być upartą kupą gówna i w końcu
powiesz nam, gdzie jest księga!
– W porządku.
– Blitzo wziął głęboki oddech. – Powiem wam.
Steve puścił
go. Jego brwi powędrowały ku górze.
– Gadaj.
– Po… pożyczam
ją jednemu gościowi… Ma ją, póki nie jest mi potrzebna – mruknął Blitzo, po
czym splunął krwią.
– Jak się
nazywa?
– Kris. Ma na
imię Kris… Jest starszym gościem z siwą brodą i tak dalej. – Blitzo
zachichotał, po czym uniósł głowę i wysilił się na blady uśmiech. Poczuł ból w napuchniętych
ustach, ale zignorował go. – Jest bardzo… bardzo gruby… przez wszystkie te
ciasteczka… I nosi wielki… czerwony… kostium.
Dwa sowie
demony spojrzały po sobie, zanim powoli obejrzały się na chichoczącego Blitzo.
– Łapiecie?
Kris… Kris Kringle**?! Święty Mikołaj?!
Odpowiedzią
okazał się wymierzony prosto w jego czaszkę łom.
***
Trzy dni temu…
O cholera.
Czy wciąż żył?
Musiał, a
świadczył o tym najgorszy możliwy ból głowy, którego doświadczał wraz z całym
inwentarzem. Blitzo powoli otworzył oczy tylko po to, żeby przekonać się, że
nawet to bolało. Naprawdę sądził, że umiera przez tę krótką chwilę
przytomności, zanim wszystko pochłonęła czerń. Jak, do kurwy nędzy, przetrwał
cios łomem w głowę, jeśli nie za sprawą cholernego cudu?
Mimo bólu
zdołał otworzyć oczy i przekonać się, że leży na łóżku, a na twarzy ma maskę
tlenową. Dookoła ustawiono sprzęt medyczny; do ciała podpięto kroplówkę i
urządzenie do pomiaru tętna. Samo miejsce okazało się dość luksusowe i
skojarzyło się Blitzo ze Skrzydłem Szpitalnym w domu Stolasa.
Kiedy
otrząsnął się na tyle, by zwrócić uwagę na podsuwane przez zmysły bodźce,
odkrył, że nie jest sam. W pokoju rozbrzmiewał wysoki, zdradzający
wschodnioeuropejski akcent głos.
– Przepraszam!
Odpowiednio ich ukarzę zanim wrócą do roboty!
W odpowiedzi
przemówił głos tak głęboki i potężny, że Blitzo przeszedł dreszcz. Czuł, że należał
do najpotężniejszej osoby w pokoju – takiej, z którą nie chciało się pierdolić.
– Zajmujecie
się nim już ponad tydzień, ale nie widzę rezultatów. Jego współpracownicy go
szukają i już zaczęli się martwić. To tylko kwestia czasu, aż wciągną w to
Księcia Stolasa i zrozumieją, że chodzi o porwanie – oznajmił głos. – Jeśli nie może dać nam księgi, musimy
sprowadzić ją inaczej. Użyj go jako karty przetargowej w zamian za Grymuar. Ale
najpierw musimy osłabić jego determinację. Złamać go psychicznie i fizycznie.
Kurwa.
Planowali zażądać okupu. Blitzo nie chciał się do tego przyznać, ale powoli
zbliżał się do granic wytrzymałości. Nie chodziło tylko o tortury, głód,
pragnienie i brak snu. Była jeszcze samotność. Każdego dnia zasypiał na
lodowatej posadzce, zmęczony, głodny i zraniony, bez Loony u swojego boku. Albo
chociaż Moxxiego i Millie, zachowujących się jak rozkoszne, zakochane
szczeniaki. Szlag, nawet telefon od Stolasa okazałby się muzyką dla uszu.
Pragnął
znaleźć się w domu. Musiał tam wrócić.
– Wciąż nie
rozumiem, co ty i matka planujecie zrobić. Ani ona, ani moja siostra nie
powiedziały mi, co się tutaj dzieje. Zwłaszcza ona. Nie sądzę, żeby o tym
wiedziała i popierała te działania – rozbrzmiał sukowato brzmiący głos. – Ale
chcę wiedzieć. W jaki sposób zamierasz unicestwić połowę populacji Piekła z
pomocą księgi?!
… co?
Nie, poważnie…
Że co?!
CO ONI, DO CHUJA
PANA, PLANOWALI ZROBIĆ?!
Po raz
pierwszy od dawna Blitzo nie miał pojęcia, co powiedzieć albo zrobić. Samo
stwierdzenie brzmiało niedorzecznie, a jednak słyszał je wyraźnie. Unicestwić
połowę populacji Piekła?! Nawet Aniołowie nie dokonali tego w czasie Dni
Oczyszczenia! Nawet Bóg czy Lucyfer nie dopuścili do podobnego zajścia. Blitzo
za to właśnie siedział i słuchał jak dwa potężne byty dyskutują o unicestwieniu
bilionów istnień.
– Grymuar
Światów zawiera sporo potężnych zaklęć i rytuałów, ale jedno z nich jest
wyjątkowo niebezpieczne i śmiertelne. Nazywa się Wymiarem Całkowitego
Zniszczenia. Może stworzyć portal tak mały jak łeb od szpilki albo potężny jak
kontynent, który niczym czarna dziura pochłonie wszystko, co znajdzie się w
jego zasięgu. Gdy tylko zaklęcie wygaśnie, wszystko to, co znalazło się w
środku, zostanie permanentnie unicestwione. Nawet dusze obrócą się w nicość. –
Sama myśl sprawiła, że Blitzo prawie narobił w spodnie. – Wyobraź sobie całe
miasta urodzonych tu demonów i grzeszników, gnijących niczym brud, którym
przecież są. Miasto Chochlików, Kolonia Kanibali, Kurwisko, Nowe Detroit, Dis***,
wszystkie tereny zajęte przez piekielne ogary. Miejsca, w których bytują
chochliki, gobliny, nietoperze, nisko urodzone ogary, porażki, demonoidy,
diabły i grzesznicy, wszyscy marnujący czas na bycie kurwami, złodziejami,
żebrakami i przestępcami. Rozmnażają się jak szczury i są powodem przeludnienia
Piekła. Co by było, gdyby wszyscy zostali wymordowani? Odeszli? Piekło nie
tylko stałoby się lepsze, ale też puste – bez tych wszystkich szumowin. A jeśli
populacja zostanie wyeliminowana do poziomu, który zaakceptuje Niebo…
– … Dni
Oczyszczenia się skończą… będziemy… bohaterami! – W sukowatym głosie
pobrzmiewał entuzjazm. – To, co robimy… jest z korzyścią dla Piekła!
Korzyścią?
Poprzez ludobójstwo? Miał oglądać, jak cała jego populacja znika bez
jakiegokolwiek śladu? Zobaczyć jak Loona, jego córka, kończy swoje istnienie,
nim w ogóle zdążyła zaznać życia? Bez znalezienia własnego szczęścia? Pozwolić
by Millie i Moxxie – najbliżsi przyjaciele, jakich dano mu w tym świecie –
zostali unicestwieni tylko dlatego, że się narodzili? Zwłaszcza ze
świadomością, że ta dwójka nade wszystko pragnęła stworzyć rodzinę? Blitzo był
egoistycznym dupkiem, nigdy tego nie ukrywał, ale nie uważał się za
pozbawionego serca potwora, obojętnego na los tych, których miał wokół siebie.
Loona była
jego córką i skarbem, który pokochał od pierwszego wejrzenia. Kimś, kto
uratował go przed nim samym, kiedy najbardziej tego potrzebował. Spaliłby cały
świat, gdyby tylko w ten sposób mógł ją ocalić i uszczęśliwić – niezależnie od
konsekwencji.
Moxxie mimo
wszystko pozostawał dla Blitzo najbliższym przyjacielem. Choć igrał z jego
nerwami i na każdym kroku stroił sobie żarty, gdzieś w głębi szanował zasady
moralne, którymi kierował się chochlik. No i ufał mu, nawet jeśli zwykle tego
nie okazywał.
Millie była mu
wierna, bo wyciągnął ją z dołka. Dał jej powód do życia, a przy okazji
doprowadził do tego, że znalazła miłość życia. Nigdy nie przestała wierzyć w
Blitzo, a świadomość, że ktoś pokładał w nim taką nadzieję, sprawiała, że
robiło mu się cieplej na sercu.
Byli dla niego
kimś więcej niż tylko współpracownikami. Tworzyli rodzinę.
Zawsze
należy walczyć o rodzinę.
Nie, nie mógł pozwolić,
by te chore, pokręcone skurwysyny dorwały księgę.
– Więc nie
będziesz miał nic przeciwko, jeśli osobiście zajmę się naszym przyjacielem?
Zwłaszcza że jest przytomny?
Oczy Blitzo rozszerzyły się. Zaklął, ale zanim zdążył cokolwiek zrobić, poczuł, że robi się bardzo senny i ponownie zamknął oczy.
_________________
*Akira Kurosawa – japoński reżyser, scenarzysta i producent filmowy.
**Kris Kringle – jeden ze sposobów na określenie Świętego Mikołaja.
***Dis – miasto w „Nie boskiej komedii” Dantego, obejmujące od szóstego do dziewiątego kręgu piekielnego.
0 komentarze:
Prześlij komentarz