Notka od autorki bloga: Niniejsze opowiadanie nie jest moje.
Należy ono do Silent Omen, która jakiś czas temu po opublikowaniu kilku
rozdziałów skasowała swojego bloga wraz ze stworzoną przez siebie
historią. Postanowiłam do niej napisać i poprosić o przesłanie
opowiadania oraz - o to by zgodziła się, abym w jej imieniu publikowała.
We współczesnym internecie naprawdę mało jest dobrych polskich
opowiadań. Jej jest najlepszym jakie znalazłam w polskim fandomie
Undertale.
Tak więc nie przeciągając dalej, oto i ono.
Słowem wstępu:
Frisk stara się przekonać Asgora, żeby porzucił plan zniszczenia
bariery. Tłumaczy, że świat wcale nie jest tak przyjaznym miejscem, jak
mogłoby się wydawać. Chcąc uniknąć ostatecznej walki z królem spędza
czas w Podziemiu na szukaniu innego rozwiązania i ciesząc się
towarzystwem przyjaciół.
Opowiadanie przedstawia perypetie
głównych bohaterów uniwersum Undertale. Jest to historia alternatywna, z
dużą domieszką humoru i pozostająca w zgodzie z głównymi wątkami
fabularnymi oraz z kanonem gry.
---
Ostrzeżenie:
Opowiadanie
może zawierać: wulgarny język, opisy przemocy i scen erotycznych, wątek
poruszający tematykę miłości homoseksualnej. Kierowane do czytelników
pełnoletnich.
SPIS TREŚCI:
Rozdział IX (obecnie czytany)
- OJEJKU, JAK DOBRZE, ŻE JESTEŚ! – Papyrus wciągnął skostniałą
dziewczynę do środka i uściskał mocno na powitanie. – Sans! Sans! Chodź tutaj!
Zobacz kto przyszedł!
O
nie, tylko nie to…
Nawet nie zdążyła zareagować. Po chwili zdającej przeciągać się w
nieskończoność drzwi od pokoju na piętrze uchyliły się. Sans wytoczył się
leniwie ze środka będąc przekonanym, że Papyrus znów sprosił Undyne. Tymczasem…
- H…hej… - wykrztusiła Frisk bojąc się spojrzeć do góry. Szkieletowi
tylko przeszło przez myśl:
No,
to żeś braciszku dojebał mi niespodziankę.
- Rany, ale się trzęsiesz! –
wykrzyknął Papyrus nie zdając sobie sprawy, że to bynajmniej nie z powodu
zimna. – Zrobię ci gorącej czekolady, może być? Jasne, że tak! Czekolada a’la Papyrus Wielki od razu
cię rozgrzeje! – i już go nie było. Frisk przestąpiła z nogi na nogę i zaczęła
wykrzywiać sobie palce.
- Pfff – prychnął Sans. – Zmieniłaś się… trochę – otaksował ją uważnym
spojrzeniem, ale ona nie odważyła się go odwzajemnić.
- Z cynamonem chcesz?! – z kuchni wychynęła gęba Papyrusa.
- N-nie… nie trzeba…
- To dobrze, bo i tak nie mamy! Nye-hehe!
Stała na środku pokoju ze spuszczonymi oczami wbitymi w podłogę. A on
tam u góry nad nią, niczym kat w różowych ciapkach napawał się jej psychicznym
dyskomfortem. Nerwowa aura zawisła w powietrzu. Słyszała dochodzący z kuchni
bulgot gotującej się wody i łomot własnego serca.
- Co stoisz jak kołek? Zapraszam na górę, dzieciaku – zaskoczona
ośmieliła się zwrócić ku niemu. Dostrzegła fosforyzujący błysk w jego lewym
oku. Jak to „zaprasza na górę”?!!!
- Sans! Frisk na pewno jest zmęczona, jutro zaprosisz ją na randkę do
swojego pokoju! – młodszy postawił kubki z parującym napojem na komodzie.
- Nie jestem tak cierpliwy. NALEGAM
– powiedział z czymś niepokojącym w głosie; czymś, czego nie wyłapał jego brat,
a co zostało odczytane bezbłędnie przez dziewczynę. I to COŚ było skierowane do niej.
- Zobacz no tylko! Sam jest leniem, ale jak przychodzi co do czego, to
nie umie poczekać! – zbulwersował się.
- Sorki brat, dawnośmy się nie widzieli. Musimy nadrobić ploteczki –
mrugnął porozumiewawczo z tym klasycznym wyszczerzem na twarzy, a jej zapaliła
się czerwona lampka w głowie.
- Emm… - zaczęła niepewnie Frisk. – Ja… ja naprawdę miałam ciężki
dzień. Ja… - na dłużej zapatrzyła się w jego oczy i już nie mogła przed nimi
umknąć. Żarzyły się ostrym blaskiem przypominającym jarzeniówki ze szpitala
psychiatrycznego. Dziwne… Jak za sprawą magicznego uroku kolana zaczęły jej
mięknąć, a na ciało spłynęło osobliwe odprężenie. To prawda, że była wykończona,
że marzyła jedynie o tym, by położyć się do łóżka, ale o co tu… Och, co to za
przyjemne ciepło?
- Frisk? – dobiegał do niej czyjś głos, znajomy, lecz niewyraźny,
odgrodzony niewidzialną kurtyną.
Widoczność falowała tracąc ostrość, jakby nażarła się psychodelicznych
ziółek dla artystów poszukujących inspiracji w odmiennych stanach świadomości. W
końcu jej świadomość osunęła się w najczarniejszą ciemność.
Ach
witaj znowu, słodka śmierci… Tęskniłam…
***
Ile razy można umrzeć za jednego życia? Czy przeznaczona jest jej
wieczna tułaczka po limbie? Czy ma przemierzać je po wsze czasy, wciąż na nowo,
niby pokutująca DUSZA, której nie
dane zaznać spokoju?
- Nieba nie ma, a tu jest czyściec bez wyjścia. Piekło? Pytasz o
piekło? To każdy nosi w sobie -powiedział jej niegdyś Sans. Och, dlaczego to
wspomnienie wróciło?
Wielokrotnie, gdy śmierć zdawała się być ostateczna i już wyciągała po
nią swoje macki, myślała, że to właśnie teraz. Coś ciągnęło ją w górę i było
jej tak dobrze, tak błogo. DUSZA
stawała się wówczas spójną energią, czystą kulą światła. I nic więcej nie miało
znaczenia, bo wokół rozciągała się niezmierzona jasność wypełniona utęsknionym
spokojem. Gdziekolwiek trafiła, pragnęła tu zostać. To było niebo, w które nie
wierzył Sans.
Lecz po chwili spadała w głąb ciemnego tunelu, holowana jakąś
nieludzką łapą. Upragniona śmierć drwiła sobie z niej w najlepsze rwąc jej DUSZĘ na strzępy i scalając na nowo.
O
ironio, jeżeli Bóg istnieje, to robi sobie ze mnie jaja. Jestem jak ten dziad z
laską, któremu łaskawie, po czterdziestu latach zapieprzania po pustyni pokazał
Ziemię Obiecaną. A potem zrywając boki ze śmiechu rzekł mu Pan: won do piachu. GAME OVER.
O, tak to sobie wyobrażała. Była więźniem tego ciała, tej woli życia,
tej kurewskiej DETERMINACJI, która
wiązała jej ręce pętami. Czuła niemalże fizyczne wpijanie się sznura w
nadgarstki.
Czuła… się… związana…
Ocknęła się z tępym bólem głowy jak po ostro zakrapianym melanżu. Słabe
światło żarówki wdzierało się pod jej powieki, więc przechylała głowę to w
prawo, to w lewo. Zasłoniłaby twarz ręką, ale… nie mogła. Nie mogła?!
- Nie krzyw się tak, wyglądasz głupio – odezwał się rozbawiony głos.
Brzmiał swojsko, znała go z opowiadania żartów, długich, serdecznych rozmów,
dla których zarywało się noce…
Poruszyła ręką dla pewności, lecz napotkała opór. Co, do cholery…
Zmusiła się do otworzenia oczu, choć przyszło jej to z niemałym trudem.
- No dzień dobry królewno – przywitał się Sans czule głaszcząc
dziewczynę po policzku. Uśmiechał się do niej tak łagodnie... Rozejrzała się
wokół i od razu wrzasnęła na całe gardło. Spłonęła rumieńcem wstydu. Była naga.
Leżała na łóżku, w pokoju, który skądś kojarzyła, lecz nie był to dobry moment,
by zastanawiać się skąd. Gwałtownie się szarpnęła. Nadaremno. Chciała osłonić
wstydliwe części swojego ciała, ale to było praktycznie niemożliwe – miała
nadgarstki oburącz związane nad głową, przymocowane chyba do ramy łóżka. Niczego
nie pamiętała! Jak do tego doszło?! Spojrzała wypłoszonym, nierozumiejącym
wzrokiem na potwora, który wcale nie próbował ukryć, iż ta sytuacja niezmiernie
go bawi.
- Musiałem się upewnić, czy nie kitrasz gdzieś noża. Pewnie domyślasz
się czemu? – wyjaśnił sugestywnie. Przeciągnął kościstym palcem po jej udzie,
na co ta ścisnęła nogi ciasno przy sobie. – Przyznam, że jestem pozytywnie
zaskoczony… W ostatniej linii czasowej w tych okolicznościach byłbym, jak to
się u was mówi…? Pedofilem?
Czyli nie zabił jej, jak początkowo przypuszczała. W przeciwnym
wypadku obecna linia czasowa urwałaby się, a żeby skorzystać z mocy ZAPISU po odniesionej śmierci,
musiałaby cofnąć się do momentu, w którym trafiła do Podziemia po raz pierwszy
jako dziecko. Dorastała jak normalny człowiek, ponieważ ten wymiar nie został
nigdy ZRESETOWANY i dotąd był
najdłużej trwającym.
- Co ci to da? Chcesz mnie zeszmacić? – ostatnie słowo niemalże
wypluła czując gromadzące się pod rzęsami łzy upokorzenia.
- „Zeszmacić”? Za kogo ty mnie masz? To nie ja jestem czarnym
charakterem tej historii.
- Więc… więc po co? – z kącika oka wymknęła się samotna łza i zniknęła
gdzieś we włosach. Patrzyła na niego z bezsilną wściekłością, kiedy pochylał
się nad nią z wrednym uśmieszkiem. Delikatnie dotknął mokrego śladu.
- Dla tego. – Zamyślił się na krótką chwilę, zanim podjął na nowo. – Możesz
krzyczeć ile DUSZA zapragnie. LECZ NIKT NIE PRZYJDZIE. Nie planowałem
takiego obrotu spraw, ale w zbiegi okoliczności też nie wierzę. Hmm… Możemy
nazwać to przeznaczeniem?
- Sans… - jęknęła żałośnie. – Proszę… Proszę… Wiem, że mnie
nienawidzisz. – Uciekła twarzą w ramię. Takie upodlenie… Tysiąckrotnie wolałaby
już, żeby ją zabił.
- Przełkniesz tę gorzką pigułkę, moja piękna – głaskał ją czule po
głowie. – Przełkniesz łzy bezsilności. Wyjaśnijmy sobie jednak coś na początek.
Nie jestem jakimś sadystą, rozumiesz? Nie dostarcza mi przyjemności cudze
cierpienie, nawet twoje. – Jego oczy błysnęły. - Przynajmniej nie w tym
znaczeniu.
- Więc po co? Po co mi to robisz?
- Żebyś wiedziała co ja czuję każdego dnia – spojrzał na nią ze
szczerą nienawiścią. – Pomogę ci tym razem, dzieciaku bawiący się w BOGA. Ale zrobię to w taki sposób, że odechce
ci się powrotów do Podziemia, tak jak mnie odechciało się bezsensownego życia,
które jest takim przez ciebie – szarpnął ją za włosy zrównując się z nią
wzrokiem. Twarz miała opuchniętą od płaczu. – Bez względu na ZAKOŃCZENIE tej historii, nie wrócisz tu więcej. Zabierzesz całą swoją
DETERMINACJĘ na Powierzchnię i
zostaniesz tam aż do usranej śmierci. Dopilnuję tego. Choćbym miał tą pieprzoną
górę wypierdolić w powietrze! – syknął. Dobry boże, co za okrutne oczy… Gdyby
tylko mogły zabijać, byłaby już krwawą miazgą z kości i mięsa. – Pokażę ci co
to znaczy utknąć w martwym punkcie, pokażę czym jest inercja i absolutna
zależność od czyjegoś widzimisię. Posmakujesz mojego losu. Wyryję ci w DUSZY tą nicość i niepewność, abyś
nigdy nie zapomniała, że to TY jesteś klątwą ciążącą na nas wszystkich. – Sans
kompletnie zatracił się w gniewie. W ogóle nie przypominał osoby, jaką dawnymi
czasy nazywała swoim najlepszym przyjacielem. Teraz była tak przerażona, że
żadne słowa nie mogły przejść przez jej krtań. Wstrząsały nią tylko coraz
silniejsze spazmy płaczu, gdy docierał do niej sens tych słów. Odniosła
wrażenie, że na jej psychikę oddziałuje jakaś paskudna, bezlitosna magia, która
zaciska szpony na jej DUSZY
stopniowo wydzierając z niej wszystko, co dobre i piękne. A przecież nie była
aż tak zepsuta. To nie było normalne. Poniżenie z wolna ustępowało miejsca przeświadczeniu,
że miała krew na rękach. Rój oskarżycielskich myśli naraz zaatakował jej umysł:
że spośród wszystkich potworów to ona okazała się tą najpodlejszą duszą. Że wciąż
widzą w niej przyjaciółkę, nadzieję na lepszy świat, podczas gdy w
rzeczywistości jest zgnilizną toczącą Podziemie. Wypaczone sumienie rozpłatało
jej serce jak rzeźnik kawał surowego mięcha.
Oto nadszedł jej sędzia z wyrokiem.
- Skoro już dotarło do ciebie kim naprawdę jesteś i jak działa moja MOC KARMY, pora na krok drugi. Mam
nadzieję, że jesteś wyspana po tych dwóch dniach drzemki – w panice obserwowała
wysuwający się z jego ust niebieski jęzor. Czy to w ogóle możliwe?! Przecież to
szkielet! Chciała krzyknąć, wezwać pomoc, ale nie potrafiła. Zlizał łzy z jej
policzka i przesunął się na szyję muskając palcami jej brzuch. Napięła
wszystkie mięśnie. Oddech miała płytki.
- Sans… Sans… Proszę, przestań… ACH! – odrzuciło ją, kiedy ścisnął
mocno za pierś. – Prze-stań…
- Słodka jesteś – brutalnie wepchnął jej język do gardła. – Mmmhmm…
- Błagam – jęknęła, kiedy oderwał się i omiótł ją bezczelnym
spojrzeniem.
- Podoba ci się?
- N… nie – ugryzł ją w szyję. Podciągnęła się na tyle, na ile
pozwoliły jej więzy.
- Jeszcze raz. Podoba ci się? – nieoczekiwanie wsunął rękę między jej
nogi.
- NIE! NIE!!! NIE CHCĘ TEGO!!!
Dziewczyna wydała z siebie wizg zaskoczenia chcąc odkopnąć napastnika,
lecz ten był szybszy. Przesunął się na materacu i siłą rozchylił jej kolana. Po
jej policzkach ciurkiem płynęły łzy. Leżała przed nim obnażona, w całej
okazałości i nic nie mogła zrobić. Nieważne, że protestowała i rzucała się po
łóżku pragnąc uchronić od jego dotyku. On i tak sycił oczy widokiem jej nagiego
ciała. Przywodził na myśl głodnego lisa pochylonego nad ofiarą.
- Proszę, nie… - skomlała czując się upokorzoną i zgwałconą.
- Zaraz będziesz jęczeć „proszę, tak” – cmoknął ją delikatnie w usta i
ułożył się tuż obok, z głową na jej brzuchu. Instynktownie zwarła nogi, gdy
czubkiem języka zataczał kółka dookoła pępka.
- Rozłóż te śliczne nóżki, skarbie. Nie zmuszaj mnie do bycia niemiłym.
– Odpowiedział mu histeryczny śmiech.
- Jesteś zwykłym zboczeńcem. Gwałcicielem! KATEM! – syknęła. Zerknął
na nią obojętnie. Emanowała wściekłością, bezsilnością, pogardą w najczystszej
postaci. Dobrze. Wszystko się zgadza. Teraz znajdowali się na jednym poziomie.
- Więc jesteśmy tacy sami, nie? – odepchnął przeszkadzającą nogę i
zacisnął dłoń na jej kobiecości. Podrzuciła biodrami sapiąc ciężko. Drętwiały
jej ręce.
- Potwór – wycedziła.
- Człowiek – beznamiętnie odbił piłeczkę sunąc palcem wzdłuż jej szparki,
w tę i z powrotem.
- Bydle!
- Mała suka.
- Skurwiel!
- Co tak ostro? – zachichotał z drwiną. – Chcesz grać dalej?
- PRZESTAŃ! – wierzgnęła, lecz nie wywarło to na nim żadnego wrażenia.
- Ohoho, ty mówisz „nie”, ale ta panienka – ścisnął ją wymownie za
krocze – krzyczy „bierz mnie, jestem twoja”. Sama zobacz! – pokazał palce
wilgotne od jej soków, a potem lubieżnie je oblizał. Spłonęłaby rumieńcem z
zażenowania, gdyby nie to, że już była czerwona jak dojrzała truskawka.
- SPIERDALAJ SKURWYSYNIE! – zaszlochała czując cały ciężar swej
bezradności.
- Taka mała, urocza dziewczynka, a z buzi szambo wybija. Wstydź się! –
włożył palec w jej płeć, na co zareagowała stłumionym jękiem. – Nauczę cię
dobrych manier – zaczął poruszać nim powoli, a po chwili dołączył do niego
język pieszczący mały, różowy guziczek. Gdy wsunął do środka kolejny palec
poczuł zaciskające się wokół mięśnie. Dziewczyna mimo woli postękiwała wiercąc
się pod wpływem pieszczot. Umysł uparcie wypierał przyjemność, która odbierała
ciału władzę; w końcu musiał odpuścić, poległ w tej bitwie. – O tak, to
zdecydowanie bardziej ci pasuje – uśmiechnął się przebiegle patrząc w ciemne,
zamglone oczy.
- Od… odpierdol się… - wydusiła niewyraźnie, na co Sans zareagował
błyskawicznie. Lizał ją od środka zapalczywie, mocno przytrzymując za biodra, a
ona podrygiwała w spazmach rozkoszy. Lina pętająca jej nadgarstki wydawała
skrzypiące dźwięki, kiedy tak się miotała. Czuła, że jeszcze trochę i nie
wytrzyma. Serce tłukło się jakby chciało połamać żebra, słyszała jego bicie.
Bum-bum. Bum-bum. Bum-bum-bum-bum. I tak bez przerwy.
- Sa-ans…
- Wytrzymaj – wykonywał długie, pociągłe ruchy ręką i ssał ją
jednocześnie.
O kurwa! O matko! O boże! -
wzywała w myślach zastępy prostytutek, rodzinę, wszystkich świętych oraz boga,
kimkolwiek był. Tym razem na pewno miał twarz kościotrupa i nazywał się
Sans.
Wznosiła się na wyżyny nieznanej dotąd ekstazy, jaka rozpaliła dziki
płomień w jej ciele. Przyjemność rozchodziła się z miejsca, przy którym on tak
zręcznie lawirował bez pośpiechu. W tej chwili należała tylko do niego -
związana, spocona i uległa. Jeszcze nigdy nikt nie pieścił jej w ten sposób.
- S… Sa… ns…
Fala zniewalających dreszczy przeszła przez jej ciało, kiedy język
Sansa zagłębiał się w pulsującym namiętnością wnętrzu. Ścisnął za krągłe
pośladki z cichym pomrukiem. Odruchowo wypięła się do przodu bez słów prosząc o
więcej. A on okazał ŁASKĘ i
stymulował ją mocniej. Na moment straciła oddech, kiedy podciągnął jej nogi
wysoko i położył sobie na barkach. Przez materiał jego bluzy czuła pod łydkami odstające,
kościste obojczyki. Wtem, przerwał pieszczotę i zaczął się na nią gapić z
szyderczym uśmiechem. Chłonął wzrokiem postać dziewczyny. Ciemne włosy
rozsypane dookoła okrągłej, rumianej buzi, nadal mokrej od łez. Brunatne,
błyszczące podnieceniem ślepia, maleńkie, teraz przygryzione usteczka. Płaski
brzuch i nieduże, acz wyraźnie zarysowane piersi o koralowych sutkach, falujące
w rytm przyśpieszonego oddechu. Jejku, ależ się zmieniła. Nie pamiętał kiedy
ostatni raz ją widział, ale od tamtego czasu musiało sporo wody w rzece
upłynąć. Gdyby jeszcze kilka dni temu ktoś mu powiedział, że dzisiaj będzie
miał tuż pod nosem małą, rozedrganą cipkę Friska, chyba urwałoby mu ryj od
parsknięcia śmiechem. Zaiste, fortuna bywa przewrotna.
- Fiu fiu, ale jesteś napalona – oznajmił udając ze znużeniem, że
przeciera pot z czoła. – Hej, popatrz no na mnie. O, tak, właśnie tak. I skłam,
że ci się nie podoba – miała ochotę przywalić mu w gębę. A potem przyciągnąć ją
nogami tam, gdzie była chwilę wcześniej. Jednak ani więzy, ani duma nie
pozwoliły zrobić żadnej z tych rzeczy. Zamiast tego fuknęła na niego marszcząc
brwi:
- Obyś zdychał powolną i bolesną śmiercią, skurwysynie.
- Tak mówisz? Pragnę ci przypomnieć, że dopiero co darłaś się: „ACHHH,
SANS! SAAANS! SAAAAANS!” – udał jej głos. W jej oczach błysnął gniew. Zebrała
ślinę w ustach i z całej siły splunęła mu w twarz. Trafiła.
- Hmm, niezłego masz cela – starł z czaszki plwocinę niedbałym ruchem
dłoni. – Okej, okej, należało mi się. I
co z tego? ZABIJESZ MNIE, MAŁA DZIEWCZYNKO?
– wbił się głęboko językiem w jej pochwę. Głośne i niekontrolowane „ACH!”
wyrwało się z ust Friska. Zupełnie spontanicznie oplotła nogi wokół jego szyi,
a on błądził chciwie dłońmi po rozgrzanej skórze. Te podrygi, tłumione kwilenie,
dygotanie i smak – specyficzny smak, którego dotąd nie znał – wszystko to
sprawiało mu ogromną frajdę i swego rodzaju satysfakcję, iż doprowadził
człowieka do tak żałosnego stanu. Przylgnął ciaśniej do rozpalonej płci,
penetrował jej wnętrze dogłębnie i natarczywie doprowadzając dziewczynę do
wrzenia. Obezwładniająca rozkosz rozlewała się po każdej komórce jej organizmu,
a ona chcąc nie chcąc musiała to zaakceptować. Sans przyśpieszył tempo, co
zostało przyjęte z przeciągłym skowytem aprobaty. Zacisnął mocno palce na jej
biodrach i od teraz nacierał pełną parą. Trwało to dobrą chwilę, aż w pewnym
momencie zachwiała się w jego ramionach, cała drżąca w konwulsjach. Ta
narastająca ekstaza eksplodowała nagle i przeszyła jej ciało niczym elektryczny
wstrząs. Poderwała się gwałtownie do góry pragnąc zwinąć w kłębek, zdusić tę przemożną
rozkosz wewnątrz siebie.
Sans też to wyraźnie poczuł. Te pulsujące kurczowo mięśnie, cóż za
niezwykłe doznanie! I ten wcale niesłodki, a jednak słodki smak. Dziwne. Nie
ogarniał do końca co właśnie zaszło, ale z jakiegoś powodu był cholernie
zadowolony z siebie, jakby dokonał czegoś wielkiego, czegoś na miarę
wykastrowania komara w rękawicy bokserskiej.
Gdy już cudowna fala orgazmu wycofała się, a na jej miejsce przyszła
błoga ulga, Frisk zwiędła w jego objęciach wciąż dysząc ciężko. To była poezja.
Kosmos. Totalna rozpierducha, która przetoczyła się przez jej DUSZĘ jak tsunami przez Tajlandię. Absolutna
nirwana, po której mózg odmawia dalszej współpracy i zostaje tylko pustka w
głowie.
Pierwszy raz w życiu, co było dość paradoksalne, poczuła się
prawdziwie wolna, choć przecież nawet teraz była skrępowana. Czy to nie
straszne ile dziwnych rzeczy człowiek ma w tej porąbanej bani? Rzeczy, o
których sam może nie wiedzieć i z którymi może się nie zgadzać, a one i tak nim
kierują niezależnie od jego świadomej woli?