16 listopada 2016

Undertale: Lepszy świat - Rozdział XII by Silent Omen [opowiadanie skasowane] [+18]

Notka od autorki bloga: Niniejsze opowiadanie nie jest moje. Należy ono do Silent Omen, która jakiś czas temu po opublikowaniu kilku rozdziałów skasowała swojego bloga wraz ze stworzoną przez siebie historią. Postanowiłam do niej napisać i poprosić o przesłanie opowiadania oraz - o to by zgodziła się, abym w jej imieniu publikowała. We współczesnym internecie naprawdę mało jest dobrych polskich opowiadań. Jej jest najlepszym jakie znalazłam w polskim fandomie Undertale. 
Tak więc nie przeciągając dalej, oto i ono.

Słowem wstępu:
Frisk stara się przekonać Asgora, żeby porzucił plan zniszczenia bariery. Tłumaczy, że świat wcale nie jest tak przyjaznym miejscem, jak mogłoby się wydawać. Chcąc uniknąć ostatecznej walki z królem spędza czas w Podziemiu na szukaniu innego rozwiązania i ciesząc się towarzystwem przyjaciół.
Opowiadanie przedstawia perypetie głównych bohaterów uniwersum Undertale. Jest to historia alternatywna, z dużą domieszką humoru i pozostająca w zgodzie z głównymi wątkami fabularnymi oraz z kanonem gry.
---
Ostrzeżenie:
Opowiadanie może zawierać: wulgarny język, opisy przemocy i scen erotycznych, wątek poruszający tematykę miłości homoseksualnej. Kierowane do czytelników pełnoletnich. 
SPIS TREŚCI:
Rozdział XII (obecnie czytany)
Rozdział XIII 

- MŁODY, RUCHY! ZAPIERDALAJ! ZA-PIER-DA-LAJ!!!
- Un… Undyne! – posapywał Monster Kid uciekając przed wycelowaną w niego włócznią. Serce zamarło mu w piersi, gdy ta z impetem świsnęła mu tuż obok głowy. – Hufff, Undyne! Ja… już… nie mogę!
- TEMPO! TEMPO! – i kolejna świetlisto-błękitna włócznia pomknęła z zawrotną prędkością w jego stronę. Tej nie zdołał uniknąć. Grot wbił się w ziemię między jego stopami, przez co chłopak potknął się i wyrżnął w glebę. Undyne stanęła nad nim mierząc go wzrokiem.
- Wstawaj.
Odpowiedziało jej ciche szlochanie, które zaraz przerodziło się w wycie. Od płaczu ciałko Monster Kida podrygiwało w spazmatycznych dreszczach. Bał się podnieść głowę i spojrzeć w twarz swojej trenerce. Co za wstyd… Jakże żałośnie musiał wyglądać? Kogo w ogóle chce oszukać, do pięt jej nie dorasta.
- Młody, wstawaj – kucnęła przy nim i podciągnęła go do góry. On jednak wyrwał się jej i na powrót ukrył twarz w ziemi. – Młody… Zrozum jedną rzecz. Nieważne, ile razy upadniesz. Ważne jest to, czy za każdym razem wstaniesz. A teraz przestań żreć piach i wstawaj – zataczał się, ale wstał. Zapłakaną twarz miał brudną od łez i ziemi, na czole już zaczynał kwitnąć pokaźny guz. Trzęsły mu się nogi. Wciąż pochlipując wbił oczy w wojskowe buciory dowódcy Gwardii Królewskiej.
- To co? Próbujemy jeszcze raz? – rzuciła, jakby ten wypadek nigdy nie miał miejsca.
Monster Kid pokręcił energicznie głową. Westchnęła ciężko.
- Popatrz na mnie – zażądała. Lecz on nie miał odwagi. – SŁYSZYSZ, CO MÓWIĘ?!
Dopiero kiedy huknęła, zerknął na nią z trwogą wypisaną w czarnych, zapłakanych oczach.
- Czego się spodziewałeś? Zielonej łączki? A może gry w klasy?
Ciałem chłopaka znowu wstrząsnęły dreszcze. Podziwiał ją i miał za wzór, ale teraz… Nie to, że się jej bał. Po prostu czuł, że ją zawiódł. Że zmarnował jej cenny czas.
- To wszystko przez to, że nie mam rąk jak inni… - wydukał nieśmiało. Pojedyncza łza spłynęła po jego policzku i spadła na ziemię.
- Pierdolisz. Tylko ofermy szukają sobie wymówek.
- Ty nic nie wiesz! – krzyknął do niej. W jego głosie brzmiał gniew połączony z rozpaczą.
- Ćwiczymy dalej? – zaproponowała ignorując tę uwagę.
- NIE! – Monster Kid zaczął się oddalać. Nie miała zamiaru go zatrzymywać.
- To nie. Ale wiesz co? – odwrócił się. – Opowiem ci dowcip na rozweselenie. Co ty na to? – czekał. – A więc… Jasiu mówi do mamy: mogę ciasteczko? A mama mu na to: jasne, ale najpierw umyj rączki. „Mamusiu, ale ja nie mam rączek!”, odpowiada Jasiu. Wiesz co powiedziała mu mama? „Nie ma rączek, nie ma ciasteczek”.
Alphys, obserwująca ich trening od dłuższego czasu, pacnęła się otwartą dłonią w czoło.

Cała Undyne…

Monster Kid znowu wybuchł płaczem. Chciał biec przed siebie, ale nogi bolały go tak potwornie od kilkugodzinnego treningu, że przewrócił się po raz drugi. Rudowłosa szarpnęła go gwałtownie z ziemi i postawiła do pionu.
- Nie powiedziałam tego, żeby ci dosrać. Musisz pogodzić się z tym, że klaskać u Rubika to ty nie będziesz. Ale za to jak już skończysz się mazgaić, to wrócisz do mnie i będziemy trenować dalej. A ja nauczę cię wielu fajnych rzeczy. Zgoda?
Nie odpowiedział.
- Będziemy ćwiczyć twoje nogi. Wykorzystamy cały twój potencjał. Ale musisz chcieć, rozumiesz?
Pokiwał smętnie głową, jakoś tak bez przekonania.
- Mogę nauczyć cię pewnej zajebistej techniki, którą na pewno położysz każdego przeciwnika – dostrzegła w jego oczach błysk nadziei. – Ale żeby ją opanować, najpierw musisz mieć silne nogi. Musisz wykorzystać wszystko, co masz. A teraz idź do domu, odpocznij. Po weekendzie zaczniemy jeszcze raz.
- Dobrze… - wybąkał i niepewnie ruszył przed siebie. Gdy zniknął za gęstą, wysoką trawą, pewien, że nikt go nie widzi i nie słyszy, znów zaczął ryczeć. Nie wiedział, że jego mentorka ma doskonały słuch. Odwróciła się i skierowała swe kroki do domu.
- Eh, Undyne…? – zaczepiła ją Alphys. – Nie uważasz, że trochę… przesadziłaś? – Ruda nie uraczyła jej nawet przelotnym spojrzeniem, prychnęła tylko. No tak, ciągle jest obrażona. Tamtej pamiętnej nocy niczego sobie nie wyjaśniły. Doktorka nabrała wody w usta i zrobiła to, w czym była najlepsza: stchórzyła. Nie potrafiła wyjaśnić jej swoich odkryć, ani wytłumaczyć motywów Friska. Rudowłosa lojalnie popierała Asgora w idei wyjścia na Powierzchnię i „skopania tyłków ludzkości”. Kierowała nią nie tylko wierność królowi, za którego dałaby się przerobić na sushi, ale też silne pragnienie wymierzenia sprawiedliwości. Undyne to wojowniczka. Nie zastanawia się za długo, po prostu walczy dla sprawy i często nie myśli o konsekwencjach. Do tego z niemożliwością graniczy wyperswadowanie jej czegokolwiek. Frisk mówiła, że powinna jej zaufać, że powinna przynajmniej spróbować. Nie tylko po to, by ulżyć sobie i zrzucić ten ciężar, ale też po to, by ocalić tych, których kocha. Również Undyne. Ale jak ma powiedzieć jej, że wszystko o co walczy, nie ma sensu? Jak ma powiedzieć komuś, kto gardzi bezczynnością, że lepiej jest siedzieć na tyłkach w Podziemiu i cieszyć się tym, co się ma? I w końcu… jak powiedzieć, że ją kocha i że dopóki tylko są razem, jest szczęśliwa tu gdzie jest i nie ma potrzeby tego zmieniać?
- Undyne… – splotła palce z jej palcami. Ta, nieco zbita z tropu, uniosła brwi i spojrzała na nią pytająco. Na twarzy Alphys wykwitły rumieńce. – Możemy porozmawiać… normalnie?
Nic nie powiedziała, tylko pociągnęła ją za rękę do domu.
***
Wysłuchała jej z uwagą i ani razu nie przerwała. Był to spektakularny pokaz cierpliwości. Siedziała spokojnie obok z ramionami splecionymi na piersi, milcząca i wpatrzona w niewidoczny punkt. Wyglądała, jakby wewnątrz niej toczyła się walka. Alphys nie była pewna, czy za tą fasadą opanowania nie krył się ładunek wybuchowy. Mimo to postanowiła zaryzykować. Położyła rękę na jej ramieniu i już miała coś powiedzieć, lecz ona ją uprzedziła:
- Muszę to wszystko przemyśleć – podniosła się i nie mówiąc nic ponadto, wyszła z pokoju zamykając za sobą drzwi. Alphys podkuliła nogi pod brodę. O czym tu myśleć? Ile jej to zajmie…?

Weź się w garść!

Zaczęła liczyć do dziesięciu, gdy wtem drzwi wyleciały z hukiem.
- TO WSZYSTKO JEST POPIERDOLONE! – zawołała Undyne od progu.

Poszło szybciej, niż się spodziewałam…

Wskoczyła z powrotem na kanapę i zrobiła coś, czego tamta w życiu by się nie spodziewała. Objęła ją ramieniem i położyła głowę na jej piersi jak mała dziewczynka, która natychmiast potrzebuje utulenia. To wszystko do niej nie docierało. Potargane, czerwone kudły łaskotały w nos, kiedy Alphys gładziła je uspokajająco.

Już, już, narwańcu. Wszystko będzie dobrze…

- Jebać to… - wymamrotała. – Jebać ten lepszy świat.
- Tak.
- Wiesz co, Alphys?
- Hm?
- Powinnaś mi zaufać.
Serce na moment przestało jej bić. Zaufanie…? Ale czy ona sama była godna zaufania? Wszyscy wciąż polegali na jej wiedzy i doświadczeniu, nawet po tym, co wydarzyło się z Amalgamatami. Ile razy w poprzednich liniach czasowych popełniała te same błędy? Z dziennika Sansa wynikało, że finał prawie zawsze był ten sam. Prawie. Czy więc teraz może być inaczej? Czy może zaufać sama sobie…?
- Ej – z rozmyślań wyrwał ją głos Undyne. Zerkając w dół nadziała się na jej roziskrzone spojrzenie. Kocia źrenica rozszerzyła się zauważalnie; mogła dostrzec w niej własne odbicie. – Kocham cię.
...
C-COOO?!

To swobodnie rzucone „kocham cię” było niczym cios obuchem w łeb – nagłe i niespodziewane. Przez kilka sekund nieco chrypiący głos dowódcy Gwardii Królewskiej rozbrzmiewał w głowie Alphys jakby ktoś wciskał przycisk przewijania na odtwarzaczu. Kocham cię. Kocham cię. Kocham cię. Dokładnie tak powiedziała. Nie miała jednak czasu, by się dłużej nad tym zastanawiać. Undyne przewróciła ją na plecy i cmoknęła w policzek, na którym to wykwitł piękny rumieniec o barwie dojrzałej wiśni. Zaśmiała się dostrzegając zdumienie w jej oczach.
- Um… Undyne?
- Tak?
- Mam pytanie…
- … tak? – pochyliła się nad nią. Kilka niesfornych pasm włosów opadło na jej twarz. Alphys chwyciła za nie i pociągnęła w taki sposób, że prawie zetknęły się nosami.
- … bardzo mnie kochasz? – jej czarne oczy błyszczały wilgocią. Undyne wyszczerzyła się mrużąc oko.
- Jak skurwysyn – ściągnęła okulary z nosa doktorki i delikatnie odłożyła je pod kanapę. W następnej chwili przylgnęła całym ciałem do niej i wydarła z jej ust pocałunek. Dziki i pełen pożądania, jakiego nigdy wcześniej nie doświadczyła. Tamta po omacku znalazła gumkę, którą Undyne związywała włosy. Uwolniła je, a wtedy ruda kurtyna otoczyła ich twarze. Ile razy fantazjowała o tym, że to robi…? Dreams come true, zupełnie jak w tych przesłodzonych produkcjach Disneya, gdzie bohaterowie śpiewają w kluczowych momentach, grube kupidynki sypią na nich z nieba płatkami róż, dookoła fruwają świetliki, a jednorożce pierdzą tęczą. Wplotła dłonie w jej włosy, na co ta mruknęła nie przerywając pocałunku. Wspierała się na jednej ręce, podczas gdy druga rozpoczęła wędrówkę po krągłościach ukrytych za doktorskim płaszczem. Kiedy zabrała się za guziki łączące poły kitla, Alphys oderwała się gwałtownie próbując wyswobodzić spod jej ciężaru.
- Proszę, nie… - wymamrotała, a Undyne zawisła nad nią w bezruchu unosząc brwi.
- Dlaczego nie?
- No bo… bo…
- Już, spokojnie – szepnęła. – Nie zrobię nic, co ci się nie spodoba.
- Nn… nie o to chodzi… Po prostu… No ten… Jja jestem, no wiesz… Gruba.
Czerwonowłosa ryknęła śmiechem na całe gardło, zaś Alphys zakryła się poduszką.
- Głupia! – zabrała jaśka i siłą oderwała jej ręce, gdy chciała zasłonić twarz. – Wyleczę cię z tych durnych kompleksów! Obiecuję ci to. – Przytrzymując za przeguby cmoknęła ją przelotnie. Miała spojrzenie głodnego wilka, który właśnie zapędził swą ofiarę w kozi róg. 

Kurwa mać!

- Undyne, co zamierzasz… ? – zapytała z przestrachem. Mimowolnie zadrżała pod dotykiem wojowniczki.
- Co zamierzam? Boże, Al. Ty się pytasz co zamierzam? – pogładziła ją czule. – Powiem ci do cholery, co zamierzam! BĘDĘ SIĘ Z TO PIEPRZYĆ! – Z lubością obserwowała obawę, która odmalowywała się w czarnych oczach. Kompletnie ją zamurowało. I bardzo dobrze! Gdyby tylko wiedziała od jak dawna Undyne jej pragnęła… Nie przypuszczała tylko, że to kiedykolwiek nastąpi. A już nie na pewno, że będzie to dzisiaj!
- Hah…! Hahaha…! Heh, d-dobry żart… - odwróciła głowę ukradkiem przełykając ślinę.
- Ja nie żartuję – ton głosu rudej zabrzmiał śmiertelnie poważnie. – Tak. Zamierzam się z tobą pieprzyć, bo od dawna mam na to ochotę i wiem, że ty też masz! – Polizała lubieżnie jej szyję, a potem lekko ugryzła. Nie bez cienia satysfakcji zauważyła, że zdrętwiała pod tą pieszczotą.
- Eheh… Undyne…
- Mm?
- O boże… Nie wierzę, że to mówię, ale… TAK CHCĘ!
Undyne zmrużyła z zadowoleniem płonące złotem oko. Ucieszył ją ten niespodziewany entuzjazm. Postanowiła jednak podroczyć się z przyjaciółką. Uśmiechnęła się szeroko.
- Na pewno?
- Tak!
- Ale jesteś pewna?
- Boże, tak!!!
- Hmm… No nie wiem, nie wiem… - niby przypadkiem przeciągnęła długim pazurem po jej udzie.
- Podła flądra! – warknęła Alphys marszcząc gniewnie czoło.
- … FLĄDRA?!
- TAK! FLĄDRA!
- Oż ty! – ruda przygniotła swoją zdobycz do kanapy. Wyprostowała się i nie spuszczając zeń oka przeczesała zmysłowo swoje długie włosy, odgarniając je do tyłu. Było w tym coś obłędnie hipnotyzującego. Przypominała teraz zabójczo zmysłową, wodną nimfę. Na ten czas przestała być wulgarną, impulsywną wojowniczką. Stała się mityczną ondyną, o których Alphys kiedyś czytała w książce o legendach słowiańskich. Ondyna, undyna… Ciekawe, czy to od tych baśniowych istot wzięło się jej imię? A może… może nawet od nich pochodziła? Dotąd nie zastanawiała się nad tym, ale warto będzie dowiedzieć się czegoś więcej na ten temat.

Później będziesz się nad tym zastanawiać, kretynko!

 Chłonęła wzrokiem ten widok nie mogąc powstrzymać westchnienia, które mimowolnie wydostało się z gardła.
- I co, doktoreczko? – zniżyła głos schylając się. – Nie rozmyśliłaś się?
Alphys złapała za materiał czarnej koszulki i podciągnęła ją nieśmiało do góry. Tamtej uśmiech rekina nie schodził z gęby. Sama dokończyła pozbywanie się tiszerta. Od razu poczuła chropowatą dłoń wodzącą po jej mięśniach brzucha, niepewnie badającą twarde jak kamień wypukłości. Pozwalała się macać, poznawać dotykiem. Ta ufność, rumieńce, szkliste, lśniące oczy, te wstydliwe muśnięcia… Boże, jakie to rozczulające! Więcej. Chciała zedrzeć z uroczej doktorki tę niewinność wraz z ubraniami. Więcej. Poczuła zaciskające się palce na biodrach, ohh. O tak, chciała WIĘCEJ!
- Alphys… - omiotła ciepłym oddechem jej kark. – Jesteś moja.
I w tym momencie puściły wszelkie hamulce. Biały, nieco już wynoszony kitel został rozorany ostrymi pazurami na strzępy. Nikt po nim nie będzie płakał.
- Nie no, serio…? – Undyne skomentowała pokaźnych rozmiarów biustonosz, jaki nosiła przyjaciółka. Był oczojebnie różowy ze złotymi inicjałami „MTT”. – Al… Co to jest?
- Um… Urodzinowy prezent od Mettatona? – odpowiedziała tak, że zabrzmiało to prawie jak pytanie. Poczuła się cholernie głupio. Ale przecież nie przewidziała takiego obrotu spraw! Na taką okazję miała przygotowany inny komplet. Czarny, koronkowy… Ah! O czym w ogóle ona myśli?! Dobra, sprawiła sobie zajebiście seksowną bieliznę tak na wszelki wypadek, gdyby jednak kiedyś tam miało do czegoś dojść, ale skąd mogła wiedzieć, że to wydarzy się dzisiaj? Wszak jeszcze wczoraj Undyne prychała na nią z wyrzutem! A teraz będą się spać ze sobą. Nie… To źle brzmi. Nie z Undyne. To jest żywioł. Będą się rżnąć. O matko, przecież jest jeszcze dół, a tam…!
- Co to kurwa jest… 

No i pięknie. Teraz mnie pogoni z domu. Nie mam w czym wrócić do siebie!

Zanim zakryła ze wstydu twarz, rzuciła przelotnie okiem na swój płaszcz, a raczej na to, co z niego zostało.
- Um… T-to… Też prezent od Mettatona…? – bąknęła spomiędzy palców, nie chcąc patrzeć na nią bezpośrednio. Undyne gapiła się z kamiennym wyrazem twarzy na majtki, jakie nosiła. Pomijając to, że kolorystycznie współgrały z żarówiasto-różowym cyckonoszem, to jeszcze w ich strategicznym miejscu widniała wesoła facjata Mettatona. Ale to nie wszystko! Otóż nad jego głową był złoto-brokatowy napis, który obwieszczał co następuje: „tu byłem”.
- Czy wy…
- NIE! – od razu zaprotestowała. – NIGDY NIC!
-Ugh… Nie obraź się, ale…
- PRZEPRASZAM! J-ja… To znaczy…
Nie dokończyła, gdyż rudowłosa dosłownie zdarła z niej obciachowe gatki i cisnęła nimi na oślep. Różowe majtochy majestatycznie przeleciały przez cały pokój.
- … nie obraź się, ale twój kumpel to skończony idiota. – Uśmiechnęła się obracając wszystko w żart.
Alphys chciała zapaść się pod ziemię, bynajmniej nie tylko dlatego, że nieopatrznie ubrała na siebie… to. Leżała w samym staniku przed najgorętszą laską w Podziemiu, do tego z workiem kompleksów i mocno zaniżonym poczuciem swojej wartości. Z nerwów odruchowo smagnęła ogonem. Undyne, jakby czytając jej w myślach, przylgnęła do niej całą sobą i wyszeptała:
- Jesteś boska – ucałowała ją pod brodą. – Uwielbiam cię.
Odwzajemniła uścisk i zaczęła błądzić rękami po jej plecach. Było tak cudownie… Postanowiła odłożyć na bok wszystkie obawy i ciężary, jakie od dawien dawna dźwigała, choć nie było to wcale łatwe. Trudno. Najwyżej jutro odpokutuje to moralniakiem. Ale teraz…
- O boże, Undyne… - zatrzymała się na wysokości zapięcia od jej biustonosza. Szybko się z nim uporała, a ten zsunął się bezwładnie ze smukłych, wyćwiczonych ramion i natychmiast odszedł w zapomnienie. Z większą pewnością musnęła napięte mięśnie wojowniczki, sycąc dotyk ich fakturą.

Jest taka wspaniała...

Ciało Undyne było wyćwiczone, ale nie muskularne. Twarde i wytrzymałe, tu i ówdzie naznaczone bliznami, po których błądziły palce doktorki. Jakże się różniło od jej miękkiego, kluchowatego cielska! Nie, stop! Nie teraz! Jest tak dobrze!
Rudowłosa w milczeniu pozwalała się głaskać. Nie miała zamiaru się śpieszyć. Niech pozna, niech zapragnie więcej, niech dotyka. Jej ręce, są takie czułe i miłe… Oh, tak. Wtem niespodziewanie zeszły niżej, dotknęły brzegu spodni spiętych skórzanym paskiem. Undyne zajrzała jej w oczy, a gdy dostrzegła w nich mieszankę podniecenia, fascynacji i wahania, znów obdarzyła ich posiadaczkę szerokim uśmiechem.
- No na co czekasz, doktorko? – zachęciła ją, co w sumie zabrzmiało w jej ustach bardziej jak wyzwanie. Koniec! Nie będzie dłużej zwlekać! Gwałtownie złapała za pasek, niczym ćpun na głodzie za działkę koksu, a potem wyszarpnęła go ze sprzączki. Zapięcie odskoczyło z metalicznym pogłosem. Nie patyczkowała się dalej. Rozpięła spodnie, a następnie obsunęła je w dół wraz z bielizną. Ruda zaśmiała się dźwięcznie.
- Ah, niecierpliwa! No już! Już jestem cała twoja! – Podniosła się zrzucając z siebie resztę garderoby.

Moja.

To słowo na ułamek sekundy zadzwoniło w jej myślach.
- Ale to też ci niepotrzebne – Undyne rozcięła pazurem tasiemkę łączącą po środku połówki biustonosza Alphys. Dwie bujne piersi zakołysały się z boku na bok. Złapała za nie oburącz i ścisnęła mocno, na co druga zareagowała cichym jękiem. Usadowiła się okrakiem na pełnych biodrach i rzuciwszy jeszcze zaczepne spojrzenie w jej kierunku, skubnęła delikatnie zębami stwardniały sutek. Ta wierzgnęła nieznacznie, gdy wzdłuż kręgosłupa przebiegł elektryzujący dreszczyk. Zaczęła przeczesywać palcami bujną grzywę, aż tu nagle poczuła między nogami wyraźnie niecierpliwą rękę.
- Undyne! – zawyła zaskoczona.
- Cśśś – uspokoiła ją przelotnym pocałunkiem. Zaśmiała się cicho uświadomiwszy sobie, że jest mokra i gotowa na dalszą grę. – Podoba ci się… - szepnęła wsuwając powoli palec do środka. Alphys nabrała powietrza w płuca, serce zabiło w piersi tak, jakby chciało jednym susem wyskoczyć przez gardło. Zaraz do zabawy dołączył kolejny palec. Poruszały się jednym rytmem, z początku niespiesznie, a po pewnym czasie coraz szybciej. Przez jej ciało przetaczały się fale przyjemnego ciepła, które z chwili na chwilę stawały się coraz bardziej gorące i coraz bardziej intensywne. Oddychała niespokojnie oddając się nieziemskiej rozkoszy, która brała ją we władanie. W końcu zacisnęła nogi mając wrażenie, że jeszcze trochę i eksploduje. Rudowłosa obdarzyła ją spojrzeniem mówiącym, iż jest wielce zadowolona ze stanu, do którego ją doprowadziła. Ale to jeszcze nie koniec. O nie, to by było zbyt proste. Najpełniejszy smak mają te owoce, które późno dojrzewają i które długo nabierają smaku. Nie należy zrywać ich za szybko.
- Ah… Dlaczego przerwałaś? – mruknęła rozczarowana. Słodka. I niezaspokojona. Odebranie jej niewinności będzie niczym zstąpienie do piekieł i przywłaszczenie sobie jakichś diabelsko-mistycznych tajemnic. Ależ ją rozpaliła ta myśl! Ta świadomość, że jest pierwsza. Że została przyjęta tak chętnie. Ucałowała brzuch i zeszła niżej. Zanim Alphys zdobyła się na jakąkolwiek reakcję, Undyne już działała. Rozłożyła jej nogi na boki, a potem zanurkowała długim jęzorem w kusząco wilgotną dziurkę.
- AH! – zafalowała gwałtownie biodrami, lecz silne ręce przytrzymały je w miejscu. Ciche pomruki i jęki przeszywały przestrzeń pomiędzy nimi. Kapitan raz po raz wbijała się językiem głębiej i głębiej, dostarczając swej kochance wyjątkowych doznań. Po kilku minutach wycofała się, lecz nie na długo. Wsunęła do środka palec i poruszając nim rytmicznie skupiła się na lizaniu małego punkciku, w którym koncentrowały się wszystkie nieziemskie ekstazy. Alphys miała wrażenie, że serce, dudniące teraz tak wściekle, połamie jej żebra. Okrutna przyjemność w jednej chwili rzuciła się na nią z całą swą mocą. Napięła wszystkie mięśnie i nagle zapragnęła zwinąć się w kłębek, zginąć i przepaść razem z tą rozkoszą. Undyne zawładnęła nią całkowicie. Orgazm, który nadszedł, rozprzestrzenił się po jej ciele niczym huragan równający z ziemią wszystko na swojej drodze. Wstrząsał nim rytmicznie do momentu, w którym czas po prostu się zatrzymał. Liczył się tylko niespokojny oddech i krążąca w żyłach krew, którą serce pompowało, jakby naszprycowała się sterydami. Gdy ostatnie spazmy przyjemności przebrzmiały, zastygła w bezruchu. Zasłoniła oczy ramieniem oddychając ciężko przez usta. Rudowłosa dźwignęła się na ramieniu i otaksowała ją wzorkiem.

Ohhh kurwa, to było coś!

Gorąca i potargana ułożyła się na jej piersi i wtuliła mocno we wciąż rozdygotane ciało. Leżąc tak obok poczuła się, jakby zburzyła gruby, kamienny mur. To było ekstra! Nigdy nie doświadczyła takiej jedności z drugą istotą. A teraz… patrząc na nią, zupełnie bezbronną i zmęczoną, zdała sobie sprawę z tego, że ta relacja wjechała na zupełnie inny tor. Oplótł ją w pasie żółty ogon, a kiedy odwróciła głowę, zauważyła przesłonięte mgłą, czarne oczy, wpatrzone w nią.
- Moja kolej… - szepnęła i przeturlała się na bok. Teraz to ona górowała nad Undyne. O matko, nawet nie pamiętała, ile nocy śniła o tym widoku! Tym razem mogła bezkarnie chłonąć go wzrokiem. Dotykać jej. Zwrócić otrzymaną rozkosz. Widzieć swoje odbicie na tarczy tej jarzącej się płynnym złotem tęczówki. Pocałowała ją, sama zaskoczona śmiałością, na jaką się zdobyła.

Jednakże życie to okrutny skurwiel z chamskim poczuciem humoru. I jak to często bywa, lubi się ono objawiać w chwilach, w których rzeczywistość zaczyna przypominać scenariusz komedii romantycznej. Gdy jest już tak pięknie, że można rzygać lukrem, gdy w tle leci Whitney Houston wyjąc ponadczasowe „Will always love you”, coś po prostu musi się jebnąć.

- UNDYNE? JESTEŚ W DOMU? PRZYSZEDŁEM NA NASZĄ LEKCJĘ GOTOWANIA! I PRZYPROWADZIŁEM KUMPLA! CHYBA SIĘ NIE OBRAZISZ, CO?!
Share:

15 listopada 2016

Undertale: Te ciche momenty - Tracisz kontrolę [In These Quiet Moments - Losing Control - tłumaczenie PL]

autor obrazka: Vyolfers
Notka od tłumacza: Opowiadanie z serii Ty x Postać, oczywiście Ty x Sans. Historia ma swój początek zaraz po zakończeniu pacyfistycznego zakończenia gry. Minęło kilka lat od czasu, aż bariera zniknęła i potwory starają się żyć między ludźmi. Ty jesteś dorosła, masz pracę, przyjaciół, normalne życie amerykańskiej dziewczyny (bo akcja toczy się w Ameryce), kiedy nagle okazuje się, że wprowadzają się do Ciebie nowi sąsiedzi...
To opowiadanie jest powiązane z innym pt Te mroczne momenty, ta sama historia z punktu widzenia Sansa.
Autor: MuhBeez
Oryginał: klik
Rozdziały +18 będę oznaczać znaczkiem:
SPIS TREŚCI:
Pogotowie było praktycznie pełne, co Cię zaskoczyło. Z drugiej jednak strony był to jedyny szpital w  okolicy, lekarze nie mieli ani jednej wolnej nocy. Sans pomógł Ci wejść do środka, poinformował pielęgniarkę o tym co się stało i usiedliście w poczekalni.
-strasznie pochrzaniony system tu macie. w razie nagłego wypadku, proszę czekać – zmarszczył brwi. Zaśmiałabyś się gdyby tak bardzo Cię nie bolało. Odkąd tutaj się znaleźliście, Sans dostał chyba z tysiąc smsów, na które właśnie skrupulatnie odpisywał.
-Jakbym straciła rękę, albo coś, zajęliby się mną od razu. Tym dla nich to jest „nagły wypadek”. Ja nadal mam palce – delikatnie nimi poruszałaś. Dwa z nich ani drgnęły, Sans przyglądał się ręce zaniepokojony – Nie bój się. Przepraszam, swoją drogą. Chyba zrujnowałam ci Święto Dziękczynienia – Sans wsadził telefon do kieszeni i otoczył Cię ramieniem, pozwalając abyś się o niego oparła.
-nie, nie zrujnowałaś. dobrze się bawiłem, zwłaszcza kiedy mało nie traciłaś dłoni – wyszczerzył się. Byłaś zaskoczona jego gestem, ale też i bardzo wdzięczna, położyłaś głowę na jego ramieniu i westchnęłaś. Pachniał jak zawsze, stare książki, deszcz, cedr, ale jeszcze coś, jak...
-Czy to woda kolońska? - powąchałaś go bez krępacji starając się zidentyfikować zapach. Sans zaśmiał się nerwowo.
-taaaa, papyrus... on zasugerował że... uh... mógłbym z niej skorzystać.
-Ładnie – poczułaś się lepiej. Zaczęłaś się zastanawiać, jak ktoś tak kościsty może być aż tak wygodny. Siedzieliście w ciszy przez jeszcze jakiś czas, nie zabrałaś głowy z jego ramienia. Po około 20 minutach przyszła pielęgniarka i zerknęła na Sansa.
-Emm, przepraszam proszę pana, czy mogę poprosić na słówko? - Sans popatrzył na Ciebie, a potem na nią.
-jasne, poczekaj chwilkę _____ - przytaknęłaś i usiadłaś na krześle prosto. Kobieta zabrała Sansa na bok i przez chwilę rozmawiali cicho, widziałaś jak jego ramiona unoszą się w akcje obrony, a potem opadają wzdłuż ciała, wtedy już tylko przytakiwali sobie naprzemiennie. Kobieta popatrzyła na Ciebie, a potem wróciła tam skąd przyszła. Sans podszedł.
-chodź tygrysie, mają dla nas pokój – wstałaś podekscytowana
-Chwalić pana Boga, w końcu się tego pozbędę – popatrzyłaś na zakrwawiony ręcznik. Sans skulił się lekko widząc go, delikatnie eskortował Cię do pokoju pielęgniarek, stamtąd pokierowano was do wolnej sali.
-Co to ma znaczyć? Śpiesz się i czekaj? - Sans zaczął gładzić się po tyle karku
-ehhh... tak właściwie to ludzie w poczekalni się mnie bali. - skrzywiłaś się
-Mówisz poważnie?
-hej, nie mogę być o to zły tym razem. jestem w szpitalu, a wasze wyobrażenie śmierci to właściwie ja. nie dziwię się, że mnie tutaj nie chcą – zamknęłaś usta, cóż miał rację.
-No, ale jesteś lepiej ubrany. Myślę, że habity pokutne by dobrze na tobie nie wyglądały – uśmiechnęłaś się lekko. Mrugnął do Ciebie.
-taaa, ale są za to bardzo przewiewne dają taką przyjemną bryzę między nogami w gorące dni – wyszczerzył się głupkowato, a Ty zachichotałaś.
-Zdecydowanie lepsze niż krótka spódnica w zimny dzień, jestem głupią dupą wołową – pokazałaś na siebie – Nie mam zielonego pojęcia po co to założyłam.
Sans popatrzył na Twoje nogi, a potem powoli wrócił na Twoją twarz, gdybyś mrugnęła przegapiłabyś niewielki rumieniec na jego policzkach. Choć bardzo kochałaś torturowanie tego biedaka, ręka nadal napierdalała jak szalona, no i nie chciałaś aby do sali wszedł lekarz w takcie waszych dwuznacznych kościstych kawałów.
-a skoro o tym mowa, chcesz koc? - przytaknęłaś, rozejrzał się dookoła. Całe szczęście był jeden na krzesełku obok stolika. Bardzo ostrożnie narzucił Ci go na plecy, poczułaś się bardzo przyjemnie.
-Dzięki – uśmiechnęłaś się. Wzruszył ramionami i odwzajemnił uśmiech. Potem wyciągnął telefon znowu i zaczął odpisywać – Gadasz z Jackie? - przytaknął
-jest uh... zaskoczona tym, że dotarliśmy tak szybko – czuł się niezręcznie
-Mogę jej to później wyjaśnić, jeżeli chcesz. Albo razem to zrobimy. - zaoferowałaś. To Twoja najlepsza przyjaciółka, mimo wszystko. Powoli wypuścił powietrze.
-byłoby świetnie, tak właściwie
Musiałaś czekać jakąś godzinę nim lekarz się w końcu pojawił i zajął Tobą. Rana wyglądała poważnie, lecz doktor dał sobie z tym radę: odkaził, wyciągnął niewielkie pozostałości szkła jakich nie zauważyłaś, a jakie zostały w ciele. Całe szczęście nie było większych uszkodzeń. Dostałaś znieczulenie, jakąś tabletkę i kilka środków przeciwbólowych. Zaszyli Ci ranę i polecili, abyś wróciła do nich szybko, jeżeli zobaczysz choćby najmniejsze oznaki zakażenia. Potem owinęli Ci rękę w bandaż i odesłali do domu po jakiś trzech godzinach. Byłaś wdzięczna za końską dawkę leków przeciwbólowych bo teraz czułaś się dziwnie lekka i kompletnie nic Cię nie bolało.
-taksówka czy kolejny skrót? - zapytał. Uśmiechnęłaś się leniwie
-Cokolwiek chcesz, ale skrót chyba lepszy – chwyciłaś się go zdrową ręką. Wziął głęboki wdech po tym jak wyszliście ze szpitala. Znowu ziemia zaczęła uciekać Ci pod nogami, przed oczami przelatywały i rozmazywały się niewielkie kolorowe światełka i nagle, wasz blok stał przed Twoim nosem. - Jesteś absolutnie czarujący, wiesz o tym?
-staram się – mrugnął do Ciebie. Pomógł Ci wejść do mieszkania i położył Cię na łóżku – wpadnę do ciebie jutro, dobrze? - owinął Cię kołdrą. Uśmiechnęłaś się, był taki słodki – zamknę za sobą drzwi, nie martw się
-Zawsze to robisz – wierciłaś się chwilę na łóżku starając się ułożyć wygodnie. Nie dbałaś o to, że nadal byłaś w ubraniu, zmęczenie dawało siwe znaki. Sans uśmiechnął się i odwrócił by wyłączyć światło.
-dobranoc, tygrysie
-Sans? - zawołałaś go. Widziałaś jak odwraca się, jego białe punkciki w oczach świeciły w ciemnościach jak oczy jakiegoś dzikiego zwierza.
-co tam? - z trudem przełknęłaś ślinę, ale w tej chwili potrzebowałaś kogoś. Twoja ręka może już nie bolała, ale stos leków przeciwbólowych nie złagodził serca.
-Zostaniesz?
Widziałaś, jak jego oczy rozglądają się po pokoju, a potem... Odwrócił się i wyszedł, poczułaś jak niewyobrażalny ból przeszywa Twoją pierś. Nie wiesz czy przez to, że ućpali Cię lekami, ale znowu poczułaś pod powiekami łzy. Powoli spływały kącikami oczu, czekałaś aż usłyszysz zamykające się za nim drzwi frontowe, lecz nim to się stało zaczęłaś szlochać. Potem coś przesunęło krzesło w kuchni i te dwa małe światełka wróciły do sypialni.
-czy ty... płaczesz? rany, ręka cię boli? - Sans stał po przeciwnej stronie łóżka, wyraźnie zmartwiony
-Właściwie to jej w ogóle nie czuję. - Twój głos drżał – Przepraszam, myślałam że mnie zostawiłeś
-nie. nie, szukałem krzesełka – jego głos był teraz taki delikatny
-Wolałabym, abyś tam nie siadał – szepnęłaś łamiącym się tonem. Wykrzywiłaś twarz, zaraz znowu zaczniesz ryczeć. Szybko wspiął się na łóżko obok Ciebie i objął Cię ramionami. Twój płacz na przyjęciu okazał się niczym w porównaniu z tym. Byłaś tak strasznie emocjonalnie wyczerpana. Z jakichś dziwnych powodów czułaś, że Sans nie będzie Cię osądzać. Nienawidziłaś łez. Nigdy ich nie okazywałaś. Oglądałaś smutne filmy mając suche oczy, nawet nie drgnęła Ci warga, rzucałaś jakiś szybki, krótki kawał i tyle. Sans wplótł swoje palce w Twoje włosy, cierpliwie ocierał łzy z Twoich policzków. Nie uciszał Cię, nie prosił abyś przestała. Jakoś... wiedziałaś, że on rozumie i byłaś mu wdzięczna za życzliwość jaką Ci okazał. Pozwolił Ci płakać, aż do momentu, w którym usnęłaś.

Śniłaś o ciepłym jeziorze na którego tafli się unosiłaś. Było tak spokojnie. Tak miło. Powoli odpływałaś w dal.

autor: sodarush

Obudziłaś się z samego rana, kompletnie zawstydzona, ale było Ci o wiele lepiej. Sans przytulał Cię całą noc i sam też usnął, lecz mimo to jego ręce nadal były na Twoim ciele. Popatrzyłaś na jego koszulę, Twój makijaż rozmazał się na niej, biedaczysko. Pozbywanie się maskary z szarej kamizelki to będzie wędrówka przez piekło. Byłaś wtulona w jego klatkę piersiową, jedną ręką obejmował Cię w talii. Było bardzo intymnie. Mrugnęłaś powoli patrząc jak jego pierś unosi się i opada w spokojnym oddechu zupełnie tak, jakby miał płuca. Nie przypominasz sobie, abyś takie widziała, kiedy pokazał Ci swoje żebra. Maaaaaaagia, jak to zazwyczaj mówił. Przystawiłaś ucho do jego piersi, zastanawiając się czy usłyszysz bicie serca. Nie, kochana, nic. Był taki dziwny, ale jakoś czułaś się przy nim tak... właściwie. Nie wiesz nawet dlaczego.
Kiedy sobie z tego zdałaś sprawę, całe Twoje ciało przeszył dreszcz, jakby ktoś wylał na Ciebie kubeł zimnej wody. Leciałaś na niego. Z a k o c h a ł a ś się w nim. Kurwa jego mać.
Zaczął się przebudzać. Nie miałaś pojęcia jak teraz na niego reagować. Nie, nie rób tego _____, nie rób tego. Wszystko między wami jest idealne, nie niszcz tego cudownego momentu swoją głupotą. Błądziłaś wzrokiem zastanawiając się, jak go zagadać, chciałaś udawać, że nic się między wami nie zmieniło.
-cześć – padło proste słowo, zabrał kilka kosmyków z Twojego czoła – nie śpisz?
-Nie – mruknęłaś sennie. Taaak nie śpię i zakochałam się w kościotrupie, a jak się tobie spało?
-lepiej się czujesz? - delikatnie pogładził Cię po ramieniu. Normalnie uśmiechnęłabyś się na ten gest, palnęła jakiś kawał, cmoknęła, szturchnęła go, cokolwiek, zamiast tego Ty:
-Taaa
-to dobrze
-Moja ręka boli, leki chyba przestają działać – podniosłaś ostrożnie ranną kończynę. Teraz wszystko widziałaś dokładnie. Była mocno owinięta. Przeniósł na nią wzrok.
-powinnaś wziąć jeszcze kilka, co pisze na opakowaniu? - patrzyłaś się na niego
-Chyba powinnam – i leżałaś. Nie chciałaś się ruszać, czułaś się bardzo dobrze, no i nie chciałaś aby Cię puszczał. Niestety, nie miałaś innego wyjścia, zabrał rękę jaką Cię obejmował i chwycił opakowanie leków lezące na stoliku obok łóżka
-dwie jak boli, przyniosę ci wody, dobrze?
-Ta, dzięki – patrzyłaś się na rękę. Zerknął na Ciebie zagadkowo i udał się do kuchni. Dobra, to nie działa. Zachowuj się tak jak zawsze albo się skapnie, że coś jest na rzeczy. Najlepiej będzie grać realistycznie. To szkielet. Ty jesteś człowiekiem. On pewnie nie ma nawet ... tego, czego byś ... potrzebowała. No i co ważniejsze, z pewnością nie patrzy na Ciebie w taki sam sposób w jaki Ty teraz patrzysz na niego.
No flirtował z Tobą, daleko szukać pamięcią? Taksówka, wczoraj wieczorem. Prawda? Urgh! To jest nie do zniesienia! Warknęłaś z frustracji, całe szczęście Sans odebrał to jako oznakę bólu.
-napiedala cię ładnie – przyszedł ze szklanką wody. Wzięłaś ją z wdzięcznością i połknęłaś tabletki. Sans przyglądał Ci się dziwnie, dostrzegłaś jak nieudolnie stara się ukryć swój niebieski rumieniec.
-Tak, strasznie. Jakby mnie użądliła pierdolona królowa królowych pszczół. Ostatni raz proponuję zmycie komuś naczyń – warknęłaś. Sans zaczął gładzić się po karku wskazując delikatnie na Ciebie. Oh. Spałaś w ubraniu, spoko. No, ale Twoja sukienka podciągnęła się bardzo wysoko, pokazywałaś znacznie więcej niżbyś chciała. Pacnęłaś się zdrową ręką w twarz, uniósł brwi – Taaaa, są różowe. Chcesz pożyczyć? - zapytałaś sarkastycznie i opuściłaś spódnicę. Jego twarz zdecydowanie była teraz niebieska. Nawet nie błękitna.
-raczej nie będą pasować
-Nie powiedziałam, że musisz w nich chodzić – wyrzuciłaś z siebie i niemal natychmiast pożałowałaś czując, że przeginasz pałę. Uspokój swoją cholerną cipkę.
-to jakiś ludzki zwyczaj? wymiana bielizny? mam takie fajne bokserki, które mogę ci dać – zaśmiał się. Wywróciłaś oczami
-Hej! Będą zdecydowanie wygodniejsze niż moje!
-to po co je nosisz?
-Aby zrobić wrażenie?
-oh? - uniósł brwi – komu? - Twoje serce zabiło gwałtowniej
-Sobie oczywiście
-myślę, że to coś co robisz regularnie i łatwo
-Zamknij się! - uniosłaś rękę tak, jakbyś chciała go uderzyć. Zaśmiał się i usiadł na skraju łóżka
-ale tak poważnie... czujesz się lepiej niż wczoraj? i nie mówię tutaj o twojej ręce – wpatrywał się w Twoją twarz, wyglądasz pewnie jak siedem nieszczęść.
-Tak... Zasadniczo czuję się o wiele lepiej. Dziękuję. Iiii, przepraszam.
-przepraszasz?
-Tak. Za to, że zmusiłam cię do tego, abyś został. Nie musiałeś – byłaś zawstydzona. Wywrócił oczami.
-po pierwsze, nie zmusiłaś mnie do niczego, chciałem zostać. po drugie, cieszę się, że zostałem – uśmiechnął się delikatnie – zdecydowanie potrzebowałaś towarzystwa, myślę że jackie nie podołała by temu zadaniu, bez opierdolenia cię
-Pewnie nie – poprawiłaś jedną z poduszek za sobą – Ja tylko...
-nie musisz mi mówić, jak nie chcesz – przerwał. Popatrzyłaś na niego zaskoczona.
-Masz dzisiaj pracę? Kurwa! Nawet o tym nie pomyślałam! - zaczął się śmiać
-nie, nie pracuję dzisiaj. wiem tylko, że czasami czujesz, że musisz się podzielić jakąś myślą, nie chcę abyś uważała, że cię zmuszam czy coś.
-Nie czuję się zmuszana do dzielenia się myślami. Lubię to robić z tobą. Nie naśmiewasz się potem ze mnie – zatrzymałaś się na chwilę – Nooo nie zupełnie, w każdym razie. - zaśmiał się
-dobra, mów więc – położył swoje nogi na Twoim łóżku i ułożył się wygodnie – to zostaje między nami dziewczynami, tak? - Położyłaś głowę na poduszce i popatrzyłaś w sufit.
-Nie mówiłam ci nigdy zbyt wiele o mojej rozmowie z Willem po tej nocy jak się schlaliście, a my się jakby pokłóciliśmy – zaczęłaś. Sans przytaknął – Kiedy z nim wtedy gadałam, powiedział mi, że zachowywał się dziwnie bo Hannah mu przekazała, że jest w ciąży. A więc ja, jak to ja, pomyślałam sobie 'ok gość ześwirował na chwilę bo bał się tego, że jego życie się drastycznie zmieni' więc mu odpuściłam.
-to.. nie powinien się tak zachowywać mimo wszystko, ale mów dalej.
-Nie powinien, wiem o tym. To było moje wyjaśnienie na jego zachowanie. Cóóóż, gadałam z Hannah wieczorem i dowiedziałam się od niej, że nie jest w ciąży. Pokłócili się wtedy. Pamiętasz jak mówiłam ci o tym, jak dawniej przyszedł do mnie w nocy po zerwaniu z jeszcze wcześniejszą dziewczyną i zaczął ze mną spać?
-tak – mogłaś poczuć jak powietrze dookoła niego robi się gęstsze, mimo wszystko mówiłaś dalej
-To był jego plan. Tak mi się wydaje. Chciał mieć nas obie, zabrać mnie do domu spod baru, przespać się i tak w koło Macieju. Ale zamiast tego, ja się nie upiłam, ty się pojawiłeś, o co myślę jest najbardziej wściekły, no i musiał wrócić z podkulonym ogonem do Hannah błagając na kolanach aby wpuściła go na noc do domu. Nie chcąc powiedzieć prawdy o swoich motywach, wymyślił tę bzdurną historyjkę aby wytłumaczyć swoje chujowe zachowanie.
Sans nic nie powiedział, ale włosy na Twoich rękach i karku aż stały dęba. Powietrze emanowało energią i to nie było fajne uczucie. Popatrzyłaś na niego, zmrużyłaś oczy i dostrzegłaś, jak jego ręce zacisnęły się w pięści.
-_____, chciałbym... chciałbym ci powiedzieć, ale nie mogę. ale jeżeli postanowisz wykopać go raz a dobrze ze swojego życia, to przyznam, że to najlepsze wyjście – był skupiony. W końcu chwyciłaś go za dłoń.
-Sans, co do kurwy nędzy ci wtedy powiedział?
-nie mogę, nie pytaj nawet, ale to zdecydowanie nie jest twój przyjaciel – praktycznie wysyczał przez zęby. Warknęłaś, zdałaś sobie sprawę, że oboje szczują Cię na siebie, a tak nie powinno być.
-To naprawdę nie jest sprawiedliwe
-_____, proszę. uwierz mi, nie mogę, nie mówiłbym tak mocnych słów gdybym w nie nie wierzył, więc proszę – chwycił Cię za zdrową rękę byłaś zaskoczona jego zachowaniem – proszę, po prostu... uważaj, dobrze? nie chcę cię już takiej oglądać – pogładził Cię po policzku, zupełnie tego po nim nie oczekiwałaś, no i patrzył się na Ciebie z wyrazem twarzy jakiego nie znałaś, choć bardzo chciałaś wiedzieć jakie myśli chodzą mu teraz po głowie.
-Spróbuję. Obiecuję – przyłożyłaś policzek do jego ręki – Po prostu mi ciężko. Mówiłam ci jak to jest...
-wiem – szepnął i zabrał dłoń. Czułaś bijące serce w uszach, starałaś się ze wszystkich sił je zignorować. - co powiesz na śniadanie? ja stawiam – uśmiechnęłaś się
-Brzmi świetnie. Tylko zadzwonię do Jackie by wiedziała, że nic mi nie jest i takie tam, a potem wyjdziemy. Gdzie?
-wybieraj – popatrzył na Twoją rękę – to ty tu jesteś ranna, masz więc ... wolną rękę – wywróciłaś oczami
-Nie jestem umierająca, na miłość boską – Sans dramatycznie przystawił dłoń do swoich zębów grając przerażonego.
-byłaś bliska śmierci, wystarczyły minuty! musiałem podać pomocną dłoń lekarzowi, aby mógł wyrwać cię ze szponów kostuchy!
-Uuurrrggghhh – warknęłaś i schowałaś twarz w poduszkę, ale chwilę potem zaczęłaś się śmiać – Śmiech to nie jest zdrowie, jesteś okropny! - wzięłaś telefon z szafki nocnej i wybrałaś Jackie. Niemal natychmiast odebrała.
-_____! Jak się czujesz? Wszystko dobrze?
-Tak tak, nic mi nie jest. Sans się mną dobrze zajął.
-oczywiście, że się zająłem – zażartował
-Jest tam teraz z tobą? - zapytała
-Tak, dlaczego pytasz?
-Został na noc?
-... taaaaak – Jackie ściszyła swój ton.
-Zawsze miałaś potworny gust do mężczyzn. - Przekręciłaś głowę na bok, tak aby Sans nie mógł jakimś sposobem usłyszeć waszej rozmowy.
-Zamknij się! Jest dobrze. Nic mi nie jest. Wszystko gra!
-Słyszę jak robisz się czerwona przez telefon. Oh dziewucho, jesteś taka głupia. Sans pisał do mnie całą noc, informując mnie co i jak, koniecznie musisz mi powiedzieć jaką magiczną sztuczkę zastosował, że dostaliście się na pogotowie tak szybko.
-Taaaaaaaa, pogadamy o tym później – powiedziałaś szybko. Sans zerkał na Ciebie bawiąc się palcami własnych rąk, tworząc tym samym dźwięk delikatnego pukania – A ja chciałabym posłuchać co działo się potem na imprezie. Wpadniesz do mnie dzisiaj?
-Nie mogę, skarbie. Może jutro? Chyba, że mnie potrzebujesz, wtedy pojawię się natychmiast
-Nie, jest dobrze. Mam przy sobie worek kości, który o mnie dba – przeturlałaś się i popatrzyłaś na niego. Uśmiechnął się głupkowato. - Do jutra, po mojej pracy?
-Jesteś pewna, że chcesz pracować?
-To tylko moja ręka. Nie umieram, Jeeeezu!
-Jasne, jasne. Do zobaczenia po robocie. Kocham cię.
-Też cię kocham, pa – rozłączyłaś się. Sans się na Ciebie patrzył.
-więc, śniadanie?
-Właściwie to już jesteśmy ubrani. Chodź.

Zaprowadziłaś Sansa do lokalnej restauracji serwującej duże, przepyszne porcje o wyrazistym smaku. Spodobało mu się od razu. Rozmawialiście o mało istotnych rzeczach, nie chcąc poruszać tematu całej tej dramy z zeszłej nocy. Gryząc wielki kawałek francuskiego tosta zdałaś sobie sprawę, że to jedna z rzeczy za jakie uwielbiasz tego gościa. Wiedział kiedy przystopować i kiedy zmienić temat. Czytał z Ciebie jak z otwartej księgi. Biorąc pod uwagę, że przyjaźniliście się od ilu? Trzech miesięcy? To naprawdę robiło wrażenie.
Nie zwracałaś już uwagi na spojrzenia. A patrzyli się na waszą dwójkę (czasem trójkę jeżeli Papyrus był z wami). Teraz przywykłaś do tego. To zupełnie tak, jakbyś miała dziwny kolor włosów. Przy Sansie czułaś się tak naturalnie, że już praktycznie nie zauważałaś różnic między wami. Jasne, czasami Cię zaskakiwał czymś nowym, ale to przebiegało spokojnie i naturalnie.
Jak sobie z tym poradzisz? Naprawdę się w nim zakochałaś? Zaczęłaś się rozglądać po pomieszczeniu żując śniadanie, co jakiś czas zerkałaś na niego. Lubiłaś Sansa. Bardzo. Zależało Ci na nim. Powoli nawet starałaś się stać atrakcyjna dla niego, co już było kurewsko dziwne. Ale to wszystko przez jego osobowość, prawda? To znaczy nawet Dzwonnik z Notre Dame znalazł miłość, co nie? Nie, nie znalazł. Umarł samotnie w rozpaczy i nieodwzajemnionym uczuciu jakie żywił do Esmeraldy. Ok, zły przykład. Ale Sans nie był nieatrakcyjny. Zaczęła boleć Cię głowa.
-naprawdę smaczne jedzenie, jak znajdujesz takie miejsca? - wzruszyłaś ramionami
-Chodzę tam gdzie blisko. - nagle Twój telefon zadzwonił. Sprawdziłaś kto to. Hannah? Co do?
-coś nie tak? - Twoja mina musiała mówić sama przez się.
-Hannah dzwoni. To.. uh.. to znaczy.. chyba martwi się o moją rękę – powiedziałaś – oddzwonię do niej po śniadaniu
-mogę poczekać, nic się nie dzieje – skinął ręką. Potrząsnęłaś głową
-Nieee, potem do niej zadzwonię, jak wrócę do domu. Dzięki – wgryzłaś się znowu w tosta – jydz pki goromce. - Zaśmiał się
-aleś ty wytworna – przełknęłaś
-Pamiętasz co ci mówiłam? Jestem pierdoloną damą – zaczęliście się śmiać, czerpiąc radość ze wspólnego śniadania.

Podprowadził Cię pod drzwi mieszkania po śniadaniu. Staliście tak przez chwilę.
-Dzięki Sans. Za wszystko. Nie tylko za zabranie mnie na pogotowie, co było wielką pomocą i znacznie szybciej się tam dostaliśmy, ale też – spuściłaś wzrok – Dziękuję za zostanie tej nocy. I raz jeszcze przepraszam, że ... zapłakałam ci koszulę.
-kiedy tylko chcesz – potem poprawił się troskliwie – cóż, nie chcę abyś płakała jak bóbr i niszczyła mi ubrania kiedy chcesz, ale zawsze jestem dla ciebie. całkiem dobrzy z nas partnerzy do tańca
Wymieniliście uśmiechy, a potem pochyliłaś się i pocałowałaś go w policzek. To było zdecydowanie inne uczucie, był gładki, zupełnie tak jakbyś całowała chińską porcelanę z pewnymi niedoskonałościami. Ten głęboki niebieski rumieniec pojawił się na jego twarzy, uśmiechnęłaś się delikatnie.
-Tak, zapamiętam. To do zobaczenia później – weszłaś do mieszkania powoli zamykając za sobą drzwi. Zerknęłaś przez wizjer. Stał tam jak słup soli z głupim uśmiechem na twarzy, powoli uniósł rękę i dotknął swojej twarzy w miejscu gdzie go pocałowałaś. Uśmiechnęłaś się do siebie czując pewnego rodzaju spełnienie. Postanowiłaś wziąć prysznic i przebrać się, bo czułaś się okropnie. Weszłaś do łazienki pod strumień gorącej wody. Potem oddzwonisz do Hannah, a jutro jakby nigdy nic pójdziesz do pracy. Nie będzie tak źle. Niestety, Twoja lista rzeczy do zrobienia poszła się jebać, jak tylko telefon znowu zadzwonił. To Will. Wywróciłaś oczami i zignorowałaś go pierwszy raz w swoim życiu. Kiedy skończyłaś się ubierać dzwonek znowu rozbrzmiał – Will. Ugh. Naprawdę? Odebrałaś.
-Czego – warknęłaś wrogo. Po drugiej stronie cisza, ktoś tylko ciężko oddychał. Czyżby uciekał? A może ma kłopoty? - Hallo?
-Cześć, _____. To ja. Patrz. Ja... kurwa... Wiesz, że nienawidzę gadać przez telefon. Spotkamy się?
Krew w żyłach Ci się zagotowała. Naprawdę tego chcesz? Zamyśliłaś się na chwilę, a potem pomyślałaś, że tak. Chcesz. To ten moment aby w końcu pogadać z nim szczerze. Jeżeli naprawdę chce być Twoim przyjacielem to coś w waszej relacji musi się zmienić, jeżeli tego nie będzie chciał to niech spierdala raz na zawsze.
-Dobra. Gdzie?
-Jestem w 7Garnd
-Jezu, już pijesz? - krzyknęłaś. Była raptem 14:00, to głupie.
-Miałem popierdoloną ciężką noc i równie popierdolony ciężki poranek. Słuchaj. Przychodzisz czy nie? Zrozumiem, jeżeli nie będziesz chciała – westchnęłaś naprawdę ciężko
-Idę. Tylko się ogarnę. Będę za jakiś kwadrans do dwudziestu minut. Będziesz tam jeszcze?
-Tak, dzięki – rozłączył się. Warknęłaś układając włosy, ciężkie to było bo ręka napiedalała Cię bardzo, przypominając nieustannie o ranie. Chwyciłaś za płaszcz i zarzuciłaś go na ramiona, założyłaś buty i wyszłaś trzaskając drzwiami w furii. Tak, to jest właśnie to. Koniec z wami! Szłaś szybko niesiona na skrzydłach wściekłości.



Cóż...

Taki był plan w każdym razie. Lecz kiedy się znalazłaś w barze, wszystko zniknęło. Kurwa mać! Nadal byłaś wściekła. Weszłaś prawie z buta i rozejrzałaś się. Will siedział w rogu pomieszczenia, ze spuszczoną głową, obiema rękami trzymając swojego drinka. Wyglądał żałośnie. Podeszłaś do niego siadając naprzeciw.
-Joł. - podniósł wzrok
-Cześć, dzięki że przyszłaś – czy to... łzy w jego oczach? Oooo cholera jasna. Wiesz co się teraz będzie działo – Jak się czujesz?
-Bywało lepiej – mruknęłaś krótko. Trzymaj się tej złości! Mówiłaś do siebie w duchu. Czułaś się jak jakiś ciemny charakter z Gwiezdnych Wojen.
-_____. Ocipiałem wczoraj. Najpierw się zraniłaś, a potem ten potwór zabrał cię i zniknęliście w pierdoloną noc i...
-Wiesz, że potwór pracuje u ciebie, prawda? - wysyczałaś przez zaciśnięte zęby.
-Papyrus nie jest potworem. To znaczy tak, gatunkowo jest, ale nie jest... znaczy się. Tamten typ JEST potworem. Takim przed którym ostrzegali nas rodzice. Nie słuchałaś, kiedy mówiłem grzecznie, więc teraz będę z tobą szczery.
-Mówisz o tej waszej głupiej bójce? - przytaknął i pobladł. Nigdy wcześniej go takim nie widziałaś.
-_____, on... umie sprawiać, że rzeczy pojawiają się znikąd. Jakby... z próżni. Widziałem. Chciał mnie zabić. Chciał mnie zabić – zaśmiał się jakby postradał zmysły – Komu chcesz ufać, mnie wieloletniemu przyjacielowi czy jemu potworowi?
-Skoro chciał cię zabić, to co tutaj robisz? - Will oniemiał.
-Jak mam ci to udowodnić? 'Hej, panie kościotrupie, wyczaruj jedną ze swoich pierdolenie wielkich demonich czaszek jeszcze raz, bardzo ładnie proszę' – zadrwił. Wyraźnie się trząsł, widząc ten obraz nędzy i rozpaczy jakaś część Twojego gniewu odpuściła. Jackie wspominała, że upadł, ale nie mówiła nic o materializowaniu się czegokolwiek, czy o jakiś demonach – Bałem się wczoraj, po prostu wyparowaliście, nie miałem pewności czy zamiast na pogotowie nie zabrał cię gdzieś i zamordował. Nie wiedziałem. Ja tylko... bałem się o ciebie – westchnęłaś.
-Przepraszam. Nic mi nie było, dobrze się o mnie zatroszczył. Jackie ci nie mówiła, kiedy się tam znalazłam? Sans do niej pisał
-Ja... uh... wyszedłem zaraz po tobie – powiedział szybko, uniosłaś brwi – Nie miałem już potem nastroju na przyjęcie – wzruszyłaś ramionami
-Trochę ran, trochę szwów. W każdym razie, nie po to mnie tutaj ściągnąłeś, więc streszczaj się – skrzyżowałaś ręce. Zamrugał, nie przywykł, że tak się z nim obchodzisz
-Hannah i ja... to już koniec
-Tak? Co za niespodzianka.
-Co to ma znaczyć? - wyglądał na urażonego
-Will nie jestem pierdoloną kretynką, wiem że nie była w ciąży – jego mina była przez chwilę trudna do rozszyfrowania. Potem uderzył się w twarz mamrocząc coś pod nosem – Co powiedziałeś? Nic nie słyszę bo zagłusza wszystko twoja głupota
-Słuchaj, nie wiem jak mam wytłumaczyć swoje zachowanie wtedy. Naprawdę nie wiem – powiedział. Mocniej zacisnęłaś ręce na piersiach w obronie. Oj nie obierał dobrej drogi - _____, nie łapiesz? Skończyłem z nią. Nie wiem co teraz robić.
-I niech zgadnę, uważasz, że ja będę dobrym rozwiązaniem?
-Tak! - szybko się poprawił – Nie! To znaczy, nie wiem _____, Chcę być z tobą bardziej niż cokolwiek, byłem zbyt głupi aby zdać sobie z tego sprawę. Przepraszam. Kurwa mać – wziął łyk swojego whiskey – Byłem dupą.
-Tak, właściwie to nadal jesteś.
-Chcesz drinka?
-Nie, ale potrzebuję jednego. Zamówi mi szkocką. - uniósł brwi
-Nigdy wcześniej nie zamawiałaś szko...
-Zamów mi pierdoloną szocką, Will – warknęłaś. Patrzył na Ciebie przez krótką chwilę.
-Dobrze proszę pani, już się robi proszę pani – wstał od stołu i poszedł do baru. Schowałaś głowę w dłoniach. Co do cholery wyrabiasz? Nie tak to się miało potoczyć. W tej chwili powinnaś raczej roztrzaskać jakąś butelkę i dźgnąć go szkłem. Pomyśl znowu, zerwał z Hannah i chciał przyjechać do Ciebie abyście... może tym razem on się zmie...
Nie, nie, nie! Kretynko! Uderzyłaś się w zranioną rękę pozwalając aby ból rozjaśnił Ci umysł. Boże, czy ten chuj naprawdę był wart stresu i bólu przez jaki przechodziłaś? Pomyślałaś o napisaniu do Sansa albo Jackie, potrzebujesz głosu rozsądku. Jackie Cię uprzedzała. Za łatwo wybaczasz, a potem dostajesz po dupie. Ale tym razem może inaczej. Tak, yhhym, siedzisz na swoim głupim dupsku w barze. Wróciłaś do punktu wyjścia. A wiesz co jest najgorsze? Robisz to wszystko w pełni swojej popierdolonej świadomości. Jednak jakaś mała cząstka Ciebie chciała uwierzyć, że jego słowa są prawdziwe. Chwycić się wątłej nici nadziei, że jest szansa dla Ciebie i Willa. Pomijając tych kilka wpadek jakie zaliczył, był naprawdę fajnym kolesiem. Ludzie go uwielbiali. Jedynym powodem przez który Jackie go nienawidziła, było to jak się z Tobą obchodzi. Nim się o tym dowiedziała, była jedną z pierwszych osób które poszłyby za nim w ogień. Byłaś sfrustrowana, a wtedy on przyniósł szkocką, którą wypiłaś prawie za jednym łykiem.
-Wiesz, że to powinno pić się powoli.
-Więc wypiję powoli kolejną – syknęłaś. Zaśmiał się.
-To jest _____ którą znam i kocham. - Westchnęłaś.
-Mniejsza o to, Will. Powiedz mi co się dzieje.
-Wykopała mnie. Kłóciliśmy się wczoraj w nocy o jakąś pierdołę, straciła nad sobą panowanie jak zawsze w takich sytuacjach i dosłownie wyrzuciła mnie, moje rzeczy i moją dupę wprost na ulice. Ostatniej nocy spałem w aucie, myślałem, że zamarznę – warknął gniewnie – Wróciłem rano. Wiele rzeczy się zmieniło, resztę moich gratów znalazłem w śmietniku. Nie wiedziałem, że ślusarz może przyjść do domu z samego rana! - wziął większy łyk drinka. Dokończyłaś swojego.
-Daj jeszcze jednego – powiedziałaś – I na tym kończę. - musisz zapamiętać, aby o końca dnia nie łykać już żadnych tabsów.
-Oczywiście – wstał. Nie czekałaś. Czyżbyś chciała się go na chwilę pozbyć szukając wymówki? Miałaś wrażenie, jakbyś już wszystko popierdoliłaś. Musiałaś odzyskać panowanie nad tym, chwyciłaś więc za telefon.

Ty: Spierdoliłam

Sans: wszystko ok? mam przyjść?

Ty: Nie ma mnie w domu. Wyszłam. Chcę z tym skończyć. Robię to co mi radziłeś.

Nie odpisał. Westchnęłaś, może pisanie do niego to nie był dobry pomysł.

Sans: zadzwoń jeżeli będę potrzebny, jestem cały czas

Sans: mówię poważnie

Ty: Dzięki.

Stukałaś nerwowo w blat stołu kiedy Will przyszedł z drugim drinkiem. Faktycznie, tego sączyłaś powoli. Nie chciałaś się zabić. Smsy do Sansa pomogły Ci odzyskać panowanie nad sobą i poczułaś się lepiej. Nie czułaś się bezradna.
-Tak jak mówiłem Hannah mnie wykopała. Teraz śpię w samochodzie – westchnął – Mogę zostać u ciebie? - Zaśmiałaś się nieznacznie
-Z setek swoich znajomych Will, prosisz o to mnie?
-Oczywiście, że proszę o to ciebie, laseczko – miał chyba nadzieję, że to na Ciebie zadziała – Nie proszę o zgodę na wprowadzenie się. Potrzebuję tylko jakiegoś miejsca na jakiś czas. Ale Boże, to nie tylko to, naprawdę cię potrzebuję – prawie błagał. Alkohol dał Ci przyjemne zawroty głowy. Normalnie Twoje serce zapewne wyskoczyłoby Ci z piersi, pobiegało po stole, może nawet wzięło udział w maratonie. Jednak teraz, czerpałaś radość z jego słów, sprawiały bowiem, że czułaś taką dziwną władzę nad nim. Uśmiechnęłaś się przebiegle, który najwyraźniej błędnie odczytał.
-Serio? Faktycznie bardzo mnie potrzebujesz – praktycznie wymruczałaś. Dostrzegłaś jak niemal natychmiast się rozluźnia
-Tak.
-Wiesz, mam bardzo wygodną kanapę na której możesz się przespać – zaczęłaś jeździć palcem po szkle. Oh, pozwolisz mu zostać. Byliście przyjaciółmi. Jednak nie będzie mógł być u Ciebie tak jakby tego chciał – Nową, właściwie. Nie pamiętam, czy miałeś okazję na niej siedzieć. Dam ci kilka tygodni, ale nie więcej. Pasuje? - był wyraźnie zbity z pantałyku
-Kanapa?
-O taaaak. Kanapa. Bardzo wygodna. Cała twoja. Tylko postaraj się mnie nie budzić, kiedy będziesz szedł do pracy. Wiem, że wstajesz cholernie wcześnie – upiłaś drobny łyk szkockiej. Jego mózg wyraźnie starał się zrozumieć informacje, nie szło mu to za dobrze
-Cóż, tak, dzięki! - uśmiechnął się – jesteś najlepsza, wiesz?
-Wiem. - odwzajemniłaś uśmiech
-Możemy iść, jeżeli chcesz – zaproponował. Popatrzyłaś na swojego drinka.
-Dokończę tylko i idziemy – Wywrócił oczami i dopił swoją whiskey, wyraźnie się niecierpliwił.
-Zaraz wrócę, zapłacę rachunek – wstał i poszedł. Wyciągnęłaś telefon.

Ty: Nie bądź zły.

Ty: Zanocuje u mnie. Na moich zasadach. Żadnego bara-bara

Sans: nie spodoba mu się to

Ty: Jego problem

Sans: bardzo bym nie chciał, aby zostawał z tobą, ale jesteś dużą dziewczynką.

Ty: Czy włAśnie powiedziałeś, że jestem gruba?

Sans: a chcesz abym tak mówił?

Ty: proszę, nie. Nigdy. lol

Sans: za dużo leków przeciwbólowych?

Ty: Coś w tym stylu, dlaczego pytasz?

Nie odpisał, wzruszyłaś ramionami i wsunęłaś telefon do kieszeni. Will musiał poczekać, aż skończysz delektować się swoją szkocką, nie rozmawialiście za bardzo. Chciałaś pokazać temu skurwysynowi kto tutaj rządzi. To może nie był jeden z lepszych Twoich pomysłów, ale chciałaś aby pożałował tego jak się z Tobą obchodził. Zaparkował samochód dalej, a byliście zbyt wcięci, aby prowadzić. Po jakimś czasie doszliście do Twojego mieszkania. Ok, może dwie szkockie o 15:00 popołudniu to był głupi, naprawdę głupi pomysł. Nie czułaś się w pełni sił, zaburczało Ci nie za fajnie w brzuchu. Will natomiast prezentował się ZNAKOMICIE. Weszliście do środka, poszłaś do pokoju, chwyciłaś za pierwszą lepszą poduszkę z łóżka i podeszłaś do kanapy. Rzuciłaś nią na posłanie.
-Gotowe, współlokatorze. Nie ma jak w domu – wyszczerzyłaś się. Will patrzył na Ciebie jakbyś zwariowała.
-Chyba żartujesz – zaśmiałaś się.
-Nie. Mówiłam przecież. Mam kanapę na której możesz spać. Z jedzeniem radzisz sobie sam, możesz korzystać z lodówki. - byłaś taka szczęśliwa, że Twój iście diabelski plan działa. No właśnie...
-Oh _____, zawsze byłaś taka troskliwa – ściszył głos przybliżając się do Ciebie – Niech więc zatem będzie kanapa – nim się zorientowałaś, pchnął Cię do tyłu i usiadłaś na meblu. Jego usta łapczywie całowały Twój kark, szukały warg, przygryzały płatek ucha.
-Kurwa... Will.. Złaź ze mnie – starałaś się go odepchnąć. Twój mózg krzyczał, choć te dłonie były znajome, dotyk tak bliski, to jednak uczucie samo w sobie było złe. Jego ręka szybko znalazła się między Twoimi nogami, jego palce napierały na materiał spodni.
-Tak strasznie za tym tęskniłem, tak bardzo – szeptał Ci do ucha, jego oddech był ciężki i śmierdzący whiskey. Tęsknił za tym? Naprawdę? Jego słowa stały się pożywką dla Twojej złości, chciałaś go uderzyć wolną ręką, jednak niestety była to ta zraniona. Krzyknęłaś z bólu. Spodobało mu się to, odebrał Twoje zachowanie jako zew pożądania. Wsadził swoją dłoń pod twoje majtki i przygniótł Cię siłą do posłania. Nie byłaś w stanie z nim walczyć. Zaczął szybko rozpinać Ci spodnie, rozbierając Cię.
-WILL! PRZESTAŃ! - krzyczałaś, a on się śmiał myśląc, że udajesz.
-Oh, przestań – przedrzeźniał Cię – przestań, przestań, póki nie będziesz błagać o więcej, co? - Zaczął gryźć Twoje piersi przez materiał koszuli. Resztką sił wykrzyczałaś:
-SANS!


Will zamarzł na Tobie. Ty też. Mogłaś powiedzieć, że czas się zatrzymał, a kiedy sobie z tego zdałaś sprawę, pognał cholernie szybko. Prawie nie zauważyłaś tego, jak mężczyzna wystrzelił niczym pocisk i uderzył w przeciwległą ścianę. Sans stał w progu, jego lewe oko świeciło piekielnym niebieskim ogniem, jak opuścił lewą rękę gniewnie i z siłą, Will spadł na Twój stolik, przełamując go na pół. Wrzasnęłaś znowu, Will miał całą twarz we krwi.
-Mój Boże! SANS! Co do diabła?! Stój! Boże! - krzyczałaś w przerażeniu. Szkielet zamknął za sobą drzwi i zaczął iść w stronę Willa chwytając go za kołnierz koszuli.
-nic mu nie jest, rozciął sobie tylko łuk brwiowy, tyle – płomień w jego oczach zniknął – szybko, idź do sypialni – Patrzyłaś na niego przestraszona, chciałaś się teraz stać malutka i zapaść się w kanapie. - proszę... idź... nic mu nie będzie.
Posłuchałaś. Stanęłaś na równe nogi i pobiegłaś do swojego pokoju, zostawiłaś jednak otwarte drzwi.
-słuchaj, kolego – jego głos przybrał ton jakiego nigdy wcześniej nie słyszałaś – wyjdziesz teraz stąd, udamy, że nic nie miało miejsca. jeżeli jednak kiedykolwiek zobaczę cię gdzieś w pobliżu... u p e w n i ę   s i ę   ż e   j u ż   n i k t   c i ę   n i g d y   n i e   z o b a c z y. - praktycznie wyrzucił Willa z Twojego mieszkania. Płakałaś przerażona, wpadłaś prawie w histerię. Sans przyszedł, aby Cię pocieszyć, ale cofnęłaś się
-hej... kurwa, nie zrobię ci krzywdy, cholera jasna, przepraszam... ja tylko... kurwa mać – stałaś, trzęsłaś się. Zaśmiał się pusto – teraz już wiesz, dlaczego cię przede mną ostrzegał, co?
Złapałaś się za głowę. Bałaś się. Byłaś przerażona tym co się właśnie stało. Ale gdyby nie on, gdyby nie użył swojej magii na Willu... Czy przypadkiem nie stał się teraz Twoim bohaterem?
-Nie. - powiedziałaś – Nie, kurwa. Kurwa. KURWA! - podbiegła do Sansa i objęłaś go z całych swoich sił. - Boże, gdyby nie ty Sans... o mój Boże... To nie tak... to nie tak powinno być. Chciałam dać sobie radę sama. Chciałam mu pokazać, że już nie jestem nim zainteresowana. Boże. - Twój mózg zaczął pracować i ogarnęło Cię uczucie obrzydzenia. Sama go zaprosiłaś, prawda? To Twoja wina? Kurwa! Kurwa. Usłyszałaś słaby, płaczliwy głos w progu swojego mieszkania. To on wołał Twoje imię. Sans odwrócił się z wściekłością wymalowaną na twarzy i zaczął iść w kierunku mężczyzny nim cokolwiek powiedziałaś.

Wiesz co?

Nie.

Wyprzedziłaś kościotrupa i podeszłaś do rozdygotanego i płaczącego Willa.
-_____, przepraszam, ja prze...
Twoją pierwszą reakcją było uderzenie go z zaciśniętej pięści w twarz z taką siłą, że prawie ją złamałaś. Will upadł na tyłek kompletnie zaskoczony.
-NIE! PIEPRZ się. Nawet NIE przepraszaj! - krzyczałaś. Sans skamieniał stojąc za Tobą, nie chciał Ci przeszkadzać. - Spierdoliłeś, i pierdoliłeś i pierdoliłeś się ze mną i pierdoliłeś mnie i spierdoliłeś moje życie i pierdoliłeś je już dość długo, gnoju, skończyłam z tym wszystkim – Sąsiedzi zaczęli otwierać drzwi i rozglądać się po schodach zaciekawieni krzykami – Wypierdalaj stąd zanim zadzwonię po pieprzone gliny i powiem co chciałeś mi zrobić. Ty zjebana cioto!
Will podpełzł na kolanach kilka centymetrów, nie mogąc jeszcze stanąć na równe nogi.
-Co... to pomyłka...
-Jeżeli naprawdę chcesz wiedzieć coś o pomyłkach, pogadaj z rodzicami, skurwielu – warknęłaś – Teraz IDŹ – trzasnęłaś drzwiami tak mocno, że kilka zdjęć spadło ze ścian na podłogę. Ale miałaś to gdzieś. Odwróciłaś się w stronę Sansa.
-więęęęęęęc, jeżeli będziesz mnie potrzebowała... - miał wysoko uniesione brwi w zaskoczeniu
-Potrzebuję cię. Potrzebuję cię. Boże. Potrzebuję cię – Twój głos powoli stawał się smutniejszy, świadczył o wyczerpaniu. To wszystko, na więcej Cię nie było stać. Ale nie pozwolisz, aby ktoś inny walczył za Ciebie w Twojej wojnie.
Stałaś przed drzwiami, kompletnie rozbita. Wtedy Sans zrobił coś, co do tej pory mu się nigdy nie zdarzyło. Podszedł do Ciebie i Cię przytulił. Zaakceptowałaś jego objęcia, niemal natychmiast się w nich rozpłynęłaś, poniosłaś się, odpoczęłaś przenosząc ciężar ciała na niego. Nie musiałaś płakać, miałaś dość łez. Pomógł Ci stanąć na równe nogi nadal trzymając Cię za ramiona.
-wiem, że jackie nie może dzisiaj przyjść, więc co powiesz na pizzę? tylko ty, ja, paps, puścimy jakiś film disneya albo coś, i ... uh... - popatrzył na Twój salon – jutro odkupię ci stolik.
-Nie musisz. To niewielka cena za pozbycie się tego śmiecia z mojego życia – zastanawiałaś się nad tym co miało miejsce, czy aby nie powinnaś złożyć sprawy do sądu.
-chcę i to zrobię, a ty tutaj nie masz nic do gadania – przyłożył palec do Twojego nosa, uśmiechnęłaś się lekko.
-Ty, pizza i Papyrus ... to brzmi świetnie. Ale szczerze, chcę teraz iść spać, naprawdę.
Sans był cicho przez chwilę
-chodź do nas, wiesz w razie czego gdyby ten chuj wrócił – zaśmiałaś się lekko
-Dobrze – poszłaś do jego mieszkania, zamykając za sobą drzwi. Pościelił dla Ciebie kanapę i ułożyłaś się na niej wygodnie. - Dziękuję – uśmiechnęłaś się.
-od czego są przyjaciele?
-Przyjaciele. - zawtórowałaś. Sans zgiął się w pół i zrobił coś dziwnego. Przyłożył swoją twarz do Twojego czoła. Było w tym coś bardzo intymnego. Poczułaś jak się rumienisz, ale tym razem nie próbowałaś tego ukryć.
-śpij dobrze – powiedział zostawiając Cię.

Nie spałaś dobrze. Tak właściwie obudziłaś się z krzykiem. Papyrus był tym, który znalazł się pierwszy obok Ciebie upewniając się, czy nic Ci się nie stało. Miałaś koszmar gdzie setki dłoni bawią się Twoim ciałem. Nie chciałaś mu o tym mówić, więc wymyśliłaś coś głupiego na poczekaniu.
-JA TEŻ BOJĘ SIĘ LATAJĄCYCH ŚWIŃ – powiedział – NIE BÓJ SIĘ, NIKOMU NIE POWIEM- mrugnął do Ciebie. Przytuliłaś się do Papyrusa czując się troszeczkę lepiej.

Wasza trójka wróciła do Twojego mieszkania, głównie dlatego że jako jedyna miałaś stabilne połączenie z internetem no i Netflix. Oglądaliście Disneya, jedliście pizze póki nie odpłynęliście. Byłaś mile tulona przez Papyrusa, który cicho podchrapywał. I możesz przysiąc, że oczy Sansa lekko zaświeciły nikłym niebieskim światełkiem się kiedy patrzył na Ciebie w ciemnościach.

Śniłaś o małych kotkach, które się śmiały i bawiły ze spaghetti.
Share:

POPULARNE ILUZJE