Tak więc nie przeciągając dalej, oto i ono.
Frisk stara się przekonać Asgora, żeby porzucił plan zniszczenia
bariery. Tłumaczy, że świat wcale nie jest tak przyjaznym miejscem, jak
mogłoby się wydawać. Chcąc uniknąć ostatecznej walki z królem spędza
czas w Podziemiu na szukaniu innego rozwiązania i ciesząc się
towarzystwem przyjaciół.
Opowiadanie przedstawia perypetie
głównych bohaterów uniwersum Undertale. Jest to historia alternatywna, z
dużą domieszką humoru i pozostająca w zgodzie z głównymi wątkami
fabularnymi oraz z kanonem gry.
Opowiadanie
może zawierać: wulgarny język, opisy przemocy i scen erotycznych, wątek
poruszający tematykę miłości homoseksualnej. Kierowane do czytelników
pełnoletnich.
Rozdział IX [+18]
Rozdział X
Rozdział XI [+18]
Rozdział XIII
Zatrzymały się przed domem Undyne w paskudnych nastrojach. Panowała
cisza jak makiem zasiał. Kapitan w milczeniu nacisnęła klamkę - i od razu
buchnęła jej w twarz wirująca nawałnica z płatków róż i kolorowych piórek.
- Co kurwa…!
Od wejścia kłębiła się gęsta mgła w czerwonawym kolorze i dopiero
teraz znajdowała ujście przez otwarte drzwi. Wszędzie unosiły się płatki;
kręciło się w głowie od ich intensywnego zapachu. A kiedy opary wyleciały już z
domu, oczom ich ukazał się Mettaton w eleganckim smokingu z naręczem pąsowych
róż. Na podłodze było ich jeszcze więcej, jakby ktoś ogołocił wszystkie
okoliczne ogródki.
- Oh, Alphys – robot pstryknął palcami, a w tle popłynęła ckliwa
melodia. – Alphys… Moja cudna Alphys… - dziewczyny stały w progu i przyglądały
mu się głupawo. – OH, ALPHYS! – Mettaton zbliżył się tanecznym krokiem i
klęknął na jedno kolano. Ujął ją za rękę i złożył nań przelotny pocałunek. A
potem zatopił żarliwe spojrzenie w jej oczach. Zdębiała i odwróciła głowę w
stronę Undyne, lecz i na jej twarzy odnotowała jedynie konsternację.
- Cóż mogę ci rzec, słodka Alphys? Tyleż lat… tyle ich za nami! A moja
miłość do ciebie wciąż płonie niczym facjata Grillsbiego. OH! Słowa nie są w
stanie wyrazić mej dozgonnej wdzięczności za wszystko, coś mi uczyniła! –
przycisnął jej dłoń do swojego czoła. Towarzystwo w dalszym ciągu uskuteczniało
trwanie w pozycji zaklętych mumii. – Lecz jestem tylko niewdzięcznym robakiem.
JAKIEŻ TO ŻAŁOSNE! Obraziłem cię, słodka Alphys, obraziłem i wielce godzien
jestem twej pogardy!!! – objął ją w pasie i przytulił twarz do jej brzucha.
- M…Mettaton… - wydukała. Oblicze miała czerwone niczym bukiet
trzymany przez niego.
- NIE MÓW NIC, MON CHERIE! – opadł teatralnie na podłogę. Wyglądał jak
dostający sraczki Romeo. – Nie jestem wart słów z twych ust po tym, co żem zrobił!
OHHH! To takie smutne… takie smutne… Utonąłbym w oceanie łez, gdybym tylko
mógł.
- Zawsze możesz to zrobić w wodospadzie… – parsknęła Undyne. Robot
zignorował tę uwagę.
- O słońce mojego życia! O ty, która serce masz tak dumne i
miłosierne! – ciągnął swój wywód. – Ja, który byłbym jeno marnym zgniłkiem bez
dzieła twych rąk, błagam cię o wybaczenie mego haniebnego czynu! – wcisnął jej
w ręce ogromny bukiet, a ta nie wiedząc za bardzo co zrobić wzięła go
niepewnie. – Oooo! Jakże mam cię przebłagać, jakże… Czy mam wylizać podłogę u
twych stóp?
- Mettaton, starczy…
- … po wsze czasy bić się będę w pierś! – uderzył się kilkakrotnie w
tors.
- Już skończ…
- … WYPRUŁBYM SOBIE WSZYSTEK ELEKTRONICZNE BEBECHY, BYLEBY ZASŁUŻYĆ NA
TWĄ ŁASKĘ, KOBIETO MEGO ŻYWOTA! – zaskomlał, gdy fortepianowa melodia osiągnęła
punkt kulminacyjny wznosząc się gwałtownie do góry.
- DOSYĆ! – wydarła się w końcu Alphys. – Co to ma być?
- Tak jakby przeprosiny...? – nagle muzyka urwała, a Mettaton rozłożył
ręce w geście, który miał wskazać, iż to pytanie było co najmniej durne.
- Ale po co ten cyrk? – omiotła wzrokiem dom przyjaciółki. Pod stołem
leżała maszyna do generowania sztucznej mgły; taka, jakich używa się przy
różnego rodzaju przedstawieniach, żeby nadać odpowiedni klimat. Krzykliwie
czerwone lampy rodem z holenderskiego burdelu, pełno różowych, czerwonych i
czarnych poduszek w kształcie serc, piórka fruwające tu i ówdzie, świece
porozkładane na każdej powierzchni płaskiej. Kwiatki, czekoladki, czerwone wino
na stole, ot walentynki dla umysłowo ułomnych.
- Zapytaj swoją lubą – Mettaton wzruszył ramionami, a czas stanął w
miejscu, jak gdyby ktoś wcisnął przycisk „stop” na magicznym pilocie. Alphys
zerknęła na Undyne, która jeszcze nie skończyła konfrontować się z sytuacją.
- Emm… um… Undyne…?
Ta łypnęła na nią spod wysoko podniesionej brwi. Miała źrenicę wąską
jak u węża. Nieprzyjemny dreszcz wstrząsnął jej ciałem.
- No co „Undyne”? – odbiła piłeczkę. – Miał cię przeprosić i
przeprosił. Tyle.
- Ale… ja nadal nie rozumiem…
- Czego nie rozumiesz? Zrobił to z pompą i dobrze. Pomijając, że mój
dom wygląda jak tani burdel – skwitowała i trzasnąwszy drzwiami, przeszła przez
pomieszczenie. – Masz tu posprzątać, łajzo – i tyle ją było widać. Schowała się
w pokoju. Zaś Mettaton zaczął tłumaczyć:
- W dużym skrócie: porozmawialiśmy sobie trochę i wspólnymi siłami
doszliśmy do wniosku, że rozsądnie będzie cię przeprosić. Zachowałem się po
chamsku, ale przeprosiny są szczere. Serio. Nie dbam też o te zdjęcia. Twoja
rybcia śmiało może je rozdawać nawet w formie ulotek. A teraz wybaczcie drogie
panie, ale moje baterie są na wyczerpaniu. Alphys… Naprawdę przepraszam. Ciao!
– po tych słowach oczy Mettatona zgasły. Złożył się w prostokątne pudło z poczerniałym
monitorem i zastygł w bezruchu. Alphys z ciężkim westchnieniem podeszła do
niego.
- Pomożesz? – rzuciła do Friska, która dotąd zachowywała się tak,
jakby nie istniała.
- Tak, tak… - chwyciły razem pudło z obu stron i ostrożnie przeniosły
na bok. – Ciekawe o jakich zdjęciach mówił – zainteresowała się ciemnowłosa
biorąc głęboki wdech; Mettaton trochę ważył.
- Ja nie wiem o co w ogóle tu chodzi – stwierdziła Alphys oglądając
się na drzwi, za którymi chwilę wcześniej zniknęła Undyne. I wtedy jak na
żądanie wychylił się zza nich czerwonowłosy łeb.
- Frisk, dzwoniłam do Papyrusa – zwróciła się do dziewczyny. –
Przekimasz się u nich na chacie, dobrze? Przepraszam, ale nie mam dla ciebie
materaca, a nie zmieścimy się wszystkie na mojej kanapie.
Alphys na moment zapomniała o oddychaniu. Jakaś drobna szpileczka
przeszyła serce. „Na mojej kanapie” rozchodziło się po jej umyśle w rytm
skocznej piosenki z kretyńskiej reklamy.
Jak
to na JEJ kanapie…?
- Jasne i tak miałam się zbierać. Tylko no ten… - naciągnęła brzeg
tiszerta i spojrzała z przykrością na Undyne.
- Ah, nie martw się pierdołami. Chodź, dam ci jakieś inne ciuchy na
przebranie.
Ledwo zniknęły z pola widzenia, a Alphys w oczekiwaniu na nieuniknione
zaczęła obgryzać paznokcie.
Mamy
spać razem?! W jednym łóżku?! Ale… ale…
Z pomieszczenia dobiegały roześmiane głosy, zupełnie jakby cała
irracjonalna złość jej lubej – jak to
określił Mettaton – odeszła w zapomnienie. Wiedziała jednak, że to pozory.
Burza wisiała w powietrzu i miała dopiero się rozpętać. Naraz przypomniała
sobie groźbę wypowiedzianą przez jej lubą
TYM tonem. Kim ona była, żeby jej rozkazywać?! To bez znaczenia, skoro
posłuchała i podreptała za nią jak pokorne cielę na rzeź.
- Dzięki za wszystko – powiedziała Frisk wychodząc z pokoju. Miała na
sobie trochę znoszone, bure szarawary, które musiała spiąć paskiem i podciągnąć
przydługie nogawki, a także luźną, granatową koszulkę, na przedzie której widniał
obrazek chmury ciskającej błyskawicą.
Alphys przeszło przez głowę, że to taki ironiczny prztyczek w nos od
jakiejś siły wyższej, jako, że dopiero rozmyślała o burzy czekającej ją po
wyjściu koleżanki. I w dodatku nie miała pojęcia za jakie grzechy! Ta chmurka z
koszulki idealnie pasowałaby nad głową Undyne.
- Możesz zatrzymać, wyrosłam z tego już dawno – zaśmiała się
rudowłosa.
Frisk wciągnęła na stopy buty, które na szczęście wyschły i jako
jedyne z jej pierwotnej garderoby ocalały.
- No, to ja lecę. Trzymajcie się dziewczyny – uśmiechnęła się, a
wychodząc zdążyła jeszcze uściskać skamieniałą kumpelę. Ciche kliknięcie zamka przeszyło
surową ciszę. Undyne zatopiła w niej
swoje spojrzenie; to, przed którym ona panicznie pragnęła się teraz ukryć. Miała
wrażenie, że ten wzrok fizycznie ją dotyka. Ah, gdyby tylko mogła się stąd
niepostrzeżenie wymknąć… Spieprzałaby jak zawodowy maratończyk. Szkoda, że nie
pomyślała o tym wcześniej, kiedy jeszcze miała okazję. Może byłaby już w
połowie drogi do Hotland? Nie… Przed Undyne nie da się uciec. Jeśli chce cię
złapać, będzie ścigać cię zawzięcie niczym polująca wilczyca. Oto stała więc na
środku jej domu nieruchomo jak kłoda, przygnieciona workiem własnych obaw,
który dźwigała na plecach.
- Idź do pokoju. Ja skoczę pod prysznic i wracam do ciebie –
zadeklarowała ruda, na co Alphys głośno przełknęła ślinę.
- Do… dobrze – na nogach z waty poszła tam, do pokoju, w którym jeszcze
parę godzin temu razem śmiały się, oglądały „chińskie bajki” i obżerały
śmieciowym żarciem. Właśnie wyobrażała sobie, że wchodzi w gniazdo żmij.
***
Frisk z premedytacją nadkładała drogi. Wcale nie było jej śpieszno do
Snowdin. Do domu Papyrusa i… Sansa. Przygryzła wargę czując, że zaraz będzie
rzygać z tych nerwów. On WIEDZIAŁ. Z
oddali widziała most prowadzący do Snowdin i światła miasta. On PAMIĘTAŁ o wszystkim. Również o tym jak
przerabiała potwory na miazgę, jeden po drugim włącznie z nim samym do momentu,
aż nie ostała się żadna żywa DUSZA w
Podziemiu. Lecz stało się coś przedziwnego. Choć miała ręce po łokcie ubabrane
w popiołach, brakło odwagi do ostatecznego zgładzenia świata. A może brakło czegoś
innego. Bądź co bądź uciekła, a potem wróciła znowu. I znowu i znowu i znowu,
już bez noża chowanego za plecami. Tyle, że on nigdy nie wybaczył. Ostatnim
razem, kiedy niemalże na kolanach błagała go o dar ŁASKI, wyznał, że owszem, przebaczy, ale dopiero po tym, jak sama
wbije sobie nóż w serce i więcej nie odrodzi się w Podziemiu.
Obecnie można było jedynie snuć baśń rozpoczynającą się od słów „dawno,
dawno temu, za siedmioma górami i za siedmioma lasami, byli sobie przyjaciele:
Sans i Frisk”. Bo kiedyś istotnie sobie byli. Z tymże zakończenie baśń miała smutne:
„Ale
wszystko się spierdoliło. I chuj. Koniec.” Kurtyna opada.
Zrobiło jej się niedobrze, musiała chwilę odpocząć, zebrać się w
garść. Nogi same odmawiały posłuszeństwa. Usiadła na ziemi zatykając usta
dłonią. Całe ciało zdawało się krzyczeć „nie idź tam!”. Poczuła dotkliwy skurcz
promieniujący od dołu brzucha, treść żołądka podniosła się do gardła. Zmusiła
się do powstrzymania wymiotów.
Nie może go unikać w nieskończoność, jest potrzebny do ocalenia
wszystkich. Co z tego, że w tajemnicy przed nimi obmyśla patent na wydarcie z
niej DETERMINACJI, a co za tym idzie,
posłanie jej do piekła raz na zawsze, razem z tą „diabelną MOCĄ”. Jasne, zrobiłby to z dziką rozkoszą, szczerząc się przy tym
jak debil-psychopata dzierżący piłę mechaniczną i wcale nie omieszkiwał tego
podkreślać przy każdym ich spotkaniu. Mimo, że przed potworami oficjalnie występował
w roli przyjaciela, rzucał na prawo i lewo tymi swoimi żarcikami, suchymi, aż
gruz w piwnicy wysychał, to na uszko szeptał o robieniu jej takich rzeczy, jakich
generalny inkwizytor by się nie powstydził.
Podniosła się z klęczek przełykając obrzydliwą gulę, która ugrzęzła w
gardle. Miała wrażenie, że jej trzewia przepuszczono przez maszynkę do mielenia
mięsa.
Ocalić wszystkich. Tak, to był jej cel, którego będzie się trzymać.
Ocalić ich.
Na dachach domów zalegały białe czapy, śnieg skrzył się i chrzęścił
pod butami. Snowdin wygląda jak wieczne miasto brzuchatego jegomościa w
czerwonym kostiumie, który zgodnie z miejską legendą ma w zwyczaju wciskać swój
opasły zad w kominy i podrzucać prezenty pod choinkę. Pięknie tu jak w bajce
Dickensa. Święta na Powierzchni odbywają się wprawdzie co roku, ale wyglądają
zgoła inaczej. Ich myśl przewodnia? Nagła i zmasowana ofensywa na Tesco przy
akompaniamencie utworów traktujących o tym, że podczas radosnych zakupów w
markecie, gdzieś na peryferiach zabitej dechami wsi, w szopie po środku niczego
rodzi się człowiek skazany na głód, zimno i późniejszą śmierć w męczarniach. Piękna
to tradycja, którą wypada uczcić kredytem na trzydzieści lat.
Zaś tu czas płynie własnym rytmem, bez zbędnego patosu. Śnieżne miasto
zawsze było gościnne i mimo chłodu wyróżniało się ciepłą atmosferą.
W każdym razie, miło czy niemiło, zimnica przegoniła Friska. Stanęła
przed drzwiami braci szybciej, niżby sobie tego życzyła, obejmując się
ramionami i szczękając zębami. Stuknęła niepewnie kilka razy.
Wzięła głęboki wdech słysząc szmery po drugiej stronie. Nie było
odwrotu.