Notka od autorki bloga: Niniejsze opowiadanie nie jest moje.
Należy ono do Silent Omen, która jakiś czas temu po opublikowaniu kilku
rozdziałów skasowała swojego bloga wraz ze stworzoną przez siebie
historią. Postanowiłam do niej napisać i poprosić o przesłanie
opowiadania oraz - o to by zgodziła się, abym w jej imieniu publikowała.
We współczesnym internecie naprawdę mało jest dobrych polskich
opowiadań. Jej jest najlepszym jakie znalazłam w polskim fandomie
Undertale.
Tak więc nie przeciągając dalej, oto i ono.
Słowem wstępu:
Frisk stara się przekonać Asgora, żeby porzucił plan zniszczenia
bariery. Tłumaczy, że świat wcale nie jest tak przyjaznym miejscem, jak
mogłoby się wydawać. Chcąc uniknąć ostatecznej walki z królem spędza
czas w Podziemiu na szukaniu innego rozwiązania i ciesząc się
towarzystwem przyjaciół.
Opowiadanie przedstawia perypetie
głównych bohaterów uniwersum Undertale. Jest to historia alternatywna, z
dużą domieszką humoru i pozostająca w zgodzie z głównymi wątkami
fabularnymi oraz z kanonem gry.
---
Ostrzeżenie:
Opowiadanie
może zawierać: wulgarny język, opisy przemocy i scen erotycznych, wątek
poruszający tematykę miłości homoseksualnej. Kierowane do czytelników
pełnoletnich.
SPIS TREŚCI:
Informacja od autorki:
W mojej opinii Rozdział XI jest dość brutalny, a na pewno daleki od typowego dotychczas komizmu. Stąd też czuję, że powinnam wyjaśnić dlaczego zdecydowałam się na taką kreację postaci Friska.
W uniwersum Undertale Frisk jest takim everymanem; człowiekiem, którym może być w zasadzie każdy. Samo to pozwala autorom takim, jak ja na obdarzenie go charakterem, który za każdym razem będzie inny i zarazem kanoniczny. Chciałam, by moja Frisk odbiegała od reszty Frisków. Przede wszystkim, by Czytelnik wiedział, że nie jest to postać niewinna, trafiająca do Podziemia z DUSZĄ wypełnioną jedynie wspaniałomyślnością i szlachetnością. Która znalazła się tam tylko po to, by stamtąd wrócić.
Drugą sprawą jest to, że piszę do rozgarniętych, potrafiących myśleć krytycznie odbiorców. Na pewno nie jest to proza skierowana do osób nieletnich (i zgodnie z moim życzeniem jako taka została wyraźnie oznaczona), choć i tak wiem, że czytacie c: Cenię budujące komentarze, Wasze dyskusje, przemyślenia - rzucają bowiem nowe światło na mój "Lepszy świat". Dodam także, iż tytuł ten również jest nie bez znaczenia i w kontekście całego opowiadania odgrywa dużą rolę.
Dzięki, że jesteście.
Mam szesnaście lat. W zeszłym roku zaczęłam naukę w liceum. Teraz
siedzę w kuchni pod oknem i odliczam czas. Okrągła tarcza naściennego zegara
mówi mi, że jest za piętnaście ósma. Boję się. Między palcami trzymam
czerwonego Marlboro, którego wczoraj ukradłam ojcu z paczki. Właśnie, ojciec…
Spoglądam nerwowo na zegar. Za czternaście ósma. Wychylam się przez kuchenne
okno wychodzące na podwórze. Mieszkamy w bloku na piątym piętrze, stąd zobaczę
go, gdy będzie wchodził do klatki schodowej. Niebo jakieś takie szare dzisiaj,
zero słońca, a chmury wiszą ciężko nad ziemią jakby były z ołowiu. Malinowska
znowu spierdoliła obiad, tak okropnie śmierdzi rozgotowaną kapustą. Ściągam
ostatnie machy ze szluga, spłukuję pod kranem peta i wyrzucam przez okno.
Ostatnio prawie mnie przydybał na jaraniu. Na szczęście ten tępy fiut,
wyruchany przez stado goryli, nie jest zbyt rozgarniętym przedstawicielem homo
sapiens. Heh, chyba powinnam zacząć sobie notować te przezwiska... Ale co
poradzę? Same przychodzą. Kutafon. Nie wiem ile jeszcze będę w stanie go
znosić. Ja serio tutaj nie pasuję. Zgorzkniała, szesnastoletnia gówniara,
której ledwo cycki wyrosły, a która już bluzga na ten sparszywiały świat żrąc
psychotropy jak cukierki. Ta… oto kim jestem. Leczę czarną rozpacz w gabinecie
u tak zwanego lekarza dusz. Ale to nic nie da. Jeśli ktoś ma zdrowo narąbane w
głowie, to żadne czarodziejskie pigułki tego nie zmienią. Choćby zostały
zesłane przez samego Jezusa Zbawiciela Pana Naszego Amen. Niektórzy ludzie po
prostu mają fiksację w naturze, a nielicznych szaleństwo czyni geniuszami. Weźmy
takiego Baudelaire’a, Huxleya, albo Paganiniego. Ach, te niespokojne DUSZE… Ile warta byłaby ta kulka gnoju,
której wszyscy tak kurczowo się trzymamy, gdyby nie wielcy szaleńcy? Gówno
warta by była, zaprawdę powiadam. Nasz świat to limbo zawieszone gdzieś w
przestrzeni na zadupiu kosmosu.
Ale czasem miewam sny… Równie dobrze może to być początek
schizofrenii, tyle, że mam obawy, by zweryfikować to u psychiatry. W każdym
razie są one niesamowicie wyraźne. Czuję się, jakbym była Alicją, która przez
zajęczą norę trafia do Krainy Czarów. Wychodzę wściekła z domu i przemierzam
moje blokowisko. Mijam trzepaki, kolorowe, odnowione place zabaw i
żółto-pomarańczowy budynek mojej dawnej szkoły. Docieram do starej wierzby. Gdy
nie sięgałam wyżej, niż do kolana, moja zmarła przed laty babka opowiadała mi,
że to drzewo zamieszkują driady, ale w tym śnie mam świadomość, że od dawna już
nie kupuję takich bajek. Dalej są slumsy z wyłysiałymi trawnikami. Stara, od
lat nieczynna fabryka papieru i rozpadające się, ceglane pawilony, w których rezydują
bezdomni. A na końcu tej drogi, za zardzewiałym ogrodzeniem, rozpościera się
dziko rosnący las, po środku którego znajduje się góra. Słyszałam legendy. Do
dziś opowiadają je miejscowe cyganki i stare plotkary. Podobno to przeklęte
miejsce, podobno w pobliżu góry zaginęło siedmioro dzieci, a nawet, że podobno jest
tam wejście do piekła. Wszystko to „podobno”. Ludzie pukają się w czoło, gdy
słuchają tych pierdół, ale z drugiej strony nakręcili w tamtejszej okolicy
odcinek do jakiegoś wielce profesjonalnego programu, traktującego o zjawiskach
paranormalnych. Na trzy dni teren ogrodzono taśmą policyjną, a pierdolnięta baba
w kolorowych szmatach, obwieszona talizmanami z króliczych łapek, magicznych paciorków
i innych łusek pradawnych smoków krążyła z wahadełkiem między drzewami i
nawiązywała kontakty z astralem. Mówiła o sobie, że jest medium. Taa, proszę
państwa. XXI wiek, wiemy już, że Ziemia krąży dookoła Słońca, mamy prąd w
gniazdkach oraz szczepionki, a ludzie nadal pląsaliby wokół ogniska i składali
ofiary, by duchy przodków w swej łaskawości zesłały deszcz. Najlepiej
pieniędzy. Tak to już jest. Jak nie kolejny mesjasz-zbawiciel, to inne bożki.
Jebani hipokryci. I weź tu nie popadnij w mizantropię.
Lecz prawda jest taka, że kiedy byłam mała, naprawdę bałam się tam zapuszczać.
Moja babcia też nie oszczędziła mi historii o potworach, toteż trzymałam się z
dala od lasu i góry. Wprawdzie po kilku latach strach ustąpił miejsca gorzkiemu
sceptycyzmowi. To był taki przedsmak dorosłości. Koniec końców w świecie, w
którym czcimy boga rozumu, przyznanie się do wiary w pozytywnego hippisa
mającego zbawić ludzkość, moc mistycznych rytuałów, albo w potwory spod góry, to
narażenie się na ostracyzm wyznawców intelektu, takich jak ja. A przecież nikt
nie chce być uznany za nawiedzonego czuba, nawet jeśli nim jest.
W każdym razie nigdy tam nie chodziłam. Ale w moim śnie przechodzę
przez dziurę w ogrodzeniu z drucianej siatki i idę zarośniętą ścieżką przed
siebie. Z każdym krokiem las staje się coraz gęstszy, zupełnie jakby to stare
ogrodzenie oddzielało betonową cywilizację od Matki Natury. Krzaki szarpią
nogawki spodni, gałęzie biją mnie po twarzy, a ja im dalej brnę, tym bardziej
wolna się czuję. Ta wolność wypełnia mi płuca i sprawia, że serce bije
szybciej. Mam ochotę biec przed siebie, to biegnę. Mam ochotę śmiać się, więc
wybucham śmiechem i przyśpieszam. Chcę ścigać się z wiatrem i gonię co sił w
nogach, śmiejąc się jak głupia, aż zaczyna mi się wydawać, że moje stopy przestają
dotykać podłoża. Zapominam o moim smutnym życiu i o tych wszystkich świrach,
którzy wierzą w to, że po śmierci pójdą do Disneylandu. Teraz nic mnie nie
więzi i nie martwi. Jestem wolna! Naćpana błogą beztroską docieram do podnóża
góry. Jest strasznie stromo, ale nic to! Zaczynam się wspinać. Tam, gdzie wyrastają
korzenie drzew jest łatwiej stawiać kroki, choć i tak muszę łapać się krzewów,
by nie wyrżnąć. Nie zwracam uwagi, że kolce ranią mi dłonie. Boże, jak cudownie
pachną sosny… Coś głęboko we mnie mówi mi, że jestem na dobrej drodze, chociaż
nie wiem dokąd ona wiedzie. Zmęczenie daje mi się we znaki dopiero na szczycie,
lecz i ono nie ma w tej chwili żadnego znaczenia. Widok jest piękny. Kłębiaste
chmury mam na wyciągnięcie ręki. Z oddali wszystko wydaje się takie małe. Widzę
miasto na tle różowego nieba i patrzę jak słońce pięknie zachodzi, jak
promieniami układa się na koronach drzew. Jestem wolna! WOLNA! Aż chce mi się krzyczeć! Lecz nagle potykam się o coś i
czuję, że tracę grunt pod nogami. Sprzed oczu ucieka mi widok różowego nieba, a
ja lecę w dół niczym kamień rzucony w studnię. Chyba krzyczę, ale nie słyszę
własnego głosu. Frunę wąskim, ciemnym tunelem, w głowie migają szybkie myśli:
Czy
umieram? Bardzo będzie bolało? Co mnie czeka na końcu? A co, jeśli Bóg istnieje
i mi nie wybaczy, że w niego nie wierzyłam?
Obraz zlewa się w wielką czarną smugę, tracę oddech, włoski na rękach
stają mi dęba. Słyszę gwizd powietrza. Dostrzegam jakąś żółtą plamę na dole.
Potem zalewa mnie ciemność.
To
już…? Umarłam?
...
...
...
...
...
...
...
...
...
Nie wiem ile czasu zdążyło upłynąć. Powoli otwieram oczy. Wygląda na
to, że przeżyłam upadek, ale jak to w ogóle możliwe…? Daleko, hen daleko w
górze błyszczy maleńkie światełko, niedosiężne. To stamtąd spadłam? Jeśli tak,
to nieźle gruchnęłam… Cud, że mogę oddychać. Czy połamane żebra nie powinny
przypadkiem przebić płuc…? Leżę na plecach i boję się podnieść. Dziwne, poza
głową nic mnie nie boli. Mam tylko mroczki przed oczami. Macam rękami po ziemi.
A to co? Uh, kwiatki…? Przekręcam głowę i widzę naokoło mnóstwo złotych
kwiatów. To chyba jaskry, o ile dobrze pamiętam. Zbierałam je w podstawówce do
zielnika.
Może jednak umarłam, a to miejsce to pewien rodzaj czyśćca…? Albo
piekła. O, to chyba prędzej. Nie chcę jeszcze wstawać. Co, jeśli naprawdę nie
żyję? Co może się wydarzyć? Pieprzyć to, nie wstaję. Zamykam oczy i leżę tak
przez kilkanaście minut.
...
...
...
...
...
...
...
...
...
- Chuj, najwyżej Lucyfer usmaży mnie w kotle – z tą optymistyczną
myślą postanawiam się dźwignąć. Hm, o dziwo nie mam połamanego kręgosłupa, ani
nóg. Nic mi nie jest. Stawiam kilka niepewnych kroków przed siebie. Trochę
kręci mi się w głowie i piszczy w uszach, ale poza tym zdaje się, że wszystko
okej. Muszę się stąd wydostać. Idę.
Tak zaczyna się moja przygoda.
Czas się dłuży nieubłaganie. Wskazówki zegara ślamazarnie przemierzają
okrąg tarczy. Wkładam sobie do ust orbitkę, żeby stary nie wyczuł swojego
marlborasa. Oho, o wilku mowa. Słyszę charakterystyczne kliknięcie zamka. Nim
cofnie się zasuwa, ja już WIEM.
Staję w przedpokoju oparta o ścianę. W bezpiecznej odległości kilku
metrów.
- Ooo, wrócił piątkowy mistrzunio! – Do mieszkania wtacza ponad sto
kilogramów żywej wagi. Patrzę na ten nabrzmiały od alkoholu pysk, na znoszoną
koszulę w czerwono-czarną kratę i rzygać mi się chce. Ojciec nie zwraca na mnie
uwagi. Drzwi wejściowe uderzają z łoskotem o boazerię, która pamięta już
niejedno wejście smoka. Facet pada na kolana i zanosi się pijackim kaszlem. W
tym stanie jest raczej nieszkodliwy. Krzyżuję na piersi ramiona, uśmiecham się
cynicznie i żując gumę z politowaniem obserwuję aerobik w jego wykonaniu.
Zadziwiające, że wystarczy tylko trochę alkoholu, aby doprowadzić się do stanu,
w którym byle piruet zakrawa na miarę kaskaderskiego wyczynu. Oto mój ojciec.
Wyskoczyłam z kuśki tego człowieka. Świadomość bycia najszybszym plemnikiem w
takich momentach przyprawia mnie o mentalną zgagę. Tak to już czasem bywa, że
nawet zwycięzcy wyścigu w nagrodę dostają tylko kopa w tyłek. Los to okrutny
skurwysyn.
Stary pełza po posadzce jakby był przerośniętą gąsienicą. Coś mamrocze
pod nosem i po paru chwilach nieruchomieje. Zachrapał jeszcze donośnie. Gdy
przeskakuję nad nim trzymając się za nos, by domknąć drzwi, patrzę i co widzę?
Wystającą z kieszeni jego kapoty paczkę papierosów, która uśmiecha się do mnie!
Hahaha! Ja też się do niej uśmiecham. Niewiele myśląc zabieram ją i wycofuję
się z trudem powstrzymując odruch wymiotny. Nie zauważy. Chryste i Odynie, co
za smród!!! Można schlać się jedynie przez oddychanie tym samym powietrzem, co
on. Krzywię się i macham ręką przed twarzą. Fuu! Uciekam do swojego pokoju,
przekręcam zamek w drzwiach. Powód jego montażu cały czas leży i chrapie w
przedpokoju. Siadam na łóżku i otwieram mój łup. Liczę: raz, dwa, trzy, …,
osiem, och, a to co? Jeden z papierosków nie pasuje do reszty. Jakiś taki…
pękaty jakby? Wącham i krzywię się mimowolnie. Kurwa, co to jest?! Ten
zasraniec jara jakieś zielsko?! Skąd on w ogóle to wziął?! Nie wiem, chowam to
z powrotem do paczki. Gryzę się w kostki. Kurwa, co robić, co robić… Powinnam
to odnieść? Jeszcze wpakuję się w jakąś przesraną akcję… Ktoś mi mordę obije na
ulicy, czy coś. Usłyszałam dobiegające zza ściany sapanie i szmery. Wciskam
szybko paczkę w szczelinę pomiędzy materacem, a spoiwem łóżka.
JEB! JEB! JEB! – tłucze pięścią w moje drzwi.
- Spierdalaj! – odkrzykuję.
- Ci dam… gófniaro! – JEB! – i odchodzi. Nasłuchuję jak nalewa sobie
wody z kranu, którą wyżłopał paroma łykami. Ale suszy dziada. I klap na krzesło
wielkim dupskiem. Kilka bełkotliwych „kurew” dobiega mych uszu. – SZLAG…! Dzie
moe fajki?!
Tak jest odkąd pamiętam. Ciekawe co u mamy… Dobrze jej tam, dokąd
poszła? W takich momentach mogę myśleć tylko o niej. Stary w kółko tylko
powtarza, że nas zostawiła. Nie wiem skąd, ale po prostu wiem, że nie
porzuciłaby mnie na pastwę tego gnoja. Albo może po prostu to moja ostatnia
cząstka nadziei, która gdzieś jeszcze się we mnie tli? Bo na tym obsranym
świecie nie mam już nikogo…? NIKOGO.
Nie wierzę w Boga. Ba! Nie mam wiary nawet w człowieka. Ani w siebie. Jestem
sama. Sama. Sama. Sama. Umrę samotnie.
JEB!
JEB!
JEB!
- Otwieraj! – drze się. Ignoruję go.
JEB!
JEB!
JEB!
- Otwórz mała szmato!
JEB!
Bądź
silna… Wytrwaj!
- Bo wypierdolę te drzwi!!! – jego głos nagle stał się dziwnie
wyraźny. A jeszcze przed chwilą nie byłby w stanie nawet przeliterować własnego
imienia. Huk narasta. Wzięłam głęboki wdech. Właśnie miałam otworzyć, wyskoczyć
na niego z mordą, gdy drzwi wyleciały same z zawiasów, a wraz z nimi do pokoju
wpadł on. Poczułam, że serce podchodzi mi do gardła. Tym razem zamek mnie nie
ochronił. Stary podniósł się chwiejnie z podłogi, z twarzą wykrzywioną gniewem.
Jego pijane oczy, zwrócone na mnie z żądzą mordu, przypominają wąskie szczeliny
najczarniejszej otchłani. Dopadł mnie błyskawicznie, choć refleksem dorównywał
słoniowi w składzie porcelany. Łapie mnie za włosy, szarpie.
- I co? Myślałaś, że nie wejdę?! – szarpie mocniej. Czuję łzy napływające
do kącików oczu.
- Od… pier… dol się…! – warczę na niego i chwytam za wielką łapę, która
mnie trzyma. Boli.
- Gdzie moje szlugi?! – wydziera mi się prosto do ucha, a ten krzyk szumi
mi w głowie. Jego oddech cuchnie wódą. – Odpowiadaj!
- A co ja, duch święty?!
- Nie kłam, dziwko! Miałem je jeszcze w domu! – potrząsa mną, a ja
biję się z myślami czy oddać mu paczkę.
- Daj mi spokój! Nie mam ich! – wyszarpuję się w końcu i dyszę ciężko.
On jednak od razu przypada do mnie, zaczyna mnie oklepywać. Śmierdzi alkoholem
wymieszanym z potem. – Co ty robisz?!
Nie odpowiedział, tylko zacharczał parę razy obmacując tylne kieszenie
moich dżinsów. Matko, ale on obleśny.
- Nie ma – stwierdził na spokojnie, ale z rozczarowaniem. – Gdzie
schowałaś?
- Mówię, że nie mam! Pewnie zgubiłeś po pijaku! – Rozmasowuję głowę w
miejscu, gdzie wcześniej mnie trzymał. Siadam na obrotowym krzesełku przed
biurkiem i czekam, aż wyjdzie. Lecz on wcale nie zamierza wyjść. Wgapia się we
mnie jakoś tak nienormalnie. W jego spojrzeniu jest coś strasznego. Cała się trzęsę
z przerażenia, ale gram silną, nie daję po sobie poznać. Wyginam palce i udaję,
że na niego nie patrzę.
- No trudno – drapie się po posiwiałym łbie. – Może masz rację… ? –
Stawia niewielki krok w moją stronę.
O kurwa.
- Może cię nie doceniam… córeczko? – mam wrażenie, jakby ktoś
rozpłatał mi bebech tasakiem, a potem powiązał moje flaki w ciasne supły. „Córeczko”. Nigdy wcześniej nie nazwał mnie
córką, ale to bez znaczenia. W jego ustach i tak brzmi to niczym najgorsza
obelga. Równie dobrze mógłby rzucić byle kurwą, albo splunąć mi w twarz.
- Wyjdź. – Chciałam brzmieć pewnie, jednak głos mnie zdradził. Strach,
pogarda, obrzydzenie, samotność. On nie ma zamiaru wyjść. Jego napęczniałą
mordę wykrzywia odrażający uśmiech rekina. Chwila zadecydowała o tym, że nim
zdążyłam zerwać się z krzesła, on pochylił się ku mnie blokując jedyną drogę
ucieczki. Już nie potrafię dłużej udawać. W ataku paniki próbuję go odepchnąć,
na co on napiera na mnie mocniej swoim wielkim cielskiem. Czuję jego
zaśmierdnięty oddech na sobie.
- Spierdalaj! – uderzam go pięściami w tors z całej siły, ale on
jedynie się zachwiał.
PLASK!
Wymierza mi policzek.
- Nie będziesz mi podskakiwać, ty mały kurwiu! – uderza znowu, tym
razem w drugi policzek. Na ułamek sekundy pociemniało mi przed oczami. Boję
się!
- Więcej nie będziesz ze mną pogrywać! – łapie mnie za fraki. Puszczają
szwy i słychać odgłos rwanego materiału. Zaczynam szlochać.
- Pomocy!!! – krzyczę przez łzy i zaraz dostaję kolejnego plaskacza. –
BŁAGAM!
- Zamknij ryj!!! – rzuca mnie na podłogę, a wraz ze mną wywraca się
krzesło. – Zam-knij-ryj! – stary wymierza mi trzy potężne kopniaki, a ja zwijam
się w kłębek.
Niech
mi ktoś pomoże!
- POMOCY!!! – drę się. Sama nie wiem ile tak krzyczę i ile kopniaków przez
ten czas zbieram. Tak bardzo szumi mi w głowie, że nawet nie boli. Czuję tylko
metaliczny smak krwi na języku.
- Nikt do ciebie nie przyjdzie, rozpuszczona szmato! – Kopniaków ciąg
dalszy. – Ty i twoja matka jesteście obie siebie warte! – podrywa mnie do góry
gwałtownie, a ja na krótko widzę jego kilkudniowy zarost i zaciśnięte szczęki. Nie
wiem jak długo wyłam z bólu wzywając pomocy. Pamiętam jedynie, że zdarłam
gardło. I choć „uprzejmych sąsiadów” mamy wielu, nikt nie
przyszedł, za to z pewnością każdy usłyszał.
Niemniej to i tak było niczym wobec tego, co miało miejsce później.
Brzydzę się nawet o tym myśleć, wciąż czuję do siebie wstręt.
***
Mam pustkę w głowie. Ledwo skończyłam rzygać. Chlustam zimną wodą na twarz i spoglądam w lustro. Cała czerwona od płaczu. Potargane, powyrywane kudły mogę wyciągać garściami. Rozcięta warga, no i limo wielkości dorodnej śliwki pod prawym okiem.
- Ty skurwielu…
Moje serce przepełnia nienawiść i determinacja.
Powinnam skulić się w kącie i płakać dalej? Po co? I tak nikt nie przyjdzie, prawda?
To nie ma sensu. Jestem sama. Samotne, brudne dziecko z problemami. Dla takich
nie ma miejsca na tym świecie, wiem to nie od dzisiaj.
Przez uchylone drzwi słyszę, że dziad chrapie za ścianą. Wychodzę do
kuchni i z górnej półki wyciągam nóż. Jest ogromny, kucharski. Jeśliby się
bardzo postarać, to dałoby radę uciąć nim komuś łeb.
Bardzo… powoli…
Śmierć przychodziłaby w ratach.
Zasłużył gnój
Powoli przestaję być sobą. Czy to jawa? Czy to sen, w którym jestem
kukiełką pociąganą za sznurki przez jakąś nadludzką siłę…? Czuję, że oglądam samą
siebie przez niewidzialną szybę. Moje nogi same zmierzają do jego pokoju, nie
panuję nad nimi. Zatrzymuję się w progu ściskając oburącz nóż moimi-nie-moimi
dłońmi.
No dalej
Zbliżam się. Leży tam goły.
Ohydny
Śpi, chrapie i śmierdzi. Drżą mi ręce.
Nie bój się
Jestem tak blisko, po plecach przebiega zimny dreszcz. Stoję nad nim
niczym kamienny posąg i nie wiem, czy sama wola wystarczy, by wykonać
jakikolwiek ruch.
Lecz gniew krąży wraz z krwią w moich żyłach. Wypełnia mnie po ściany
komór sercowych. NIENAWIDZĘ CAŁĄ DUSZĄ! Nim się orientuję, trzymam nóż w
górze, tuż nad jego drgającym gardłem.
Zabij! Zabij!
Zabij!
Tracę kontrolę i już ostrze zmierza szybko do celu. W głowie ciągle
huczy demoniczna mantra:
Zabij! Zabij! Zabij!
A jednak. Nie potrafię. Zamiast w tchawicy, nóż ląduje obok jego
półotwartej gęby, z której cieknie strużka śliny. Wpatruję się w skurwiela z
obrzydzeniem i wychodzę.
W tych czasach
LITOŚĆ to zbrodnia
Zabieram z pokoju te nieszczęsne szlugi. Przed wyjściem skreślam
notatkę na skrawku papieru:
Na klatce schodowej odpalam papierosa. W drzwiach mijam się z
sąsiadką, która wybałusza na mnie gały i ma przy tym zbulwersowaną minę kota
srającego na puszczy. No tak, w końcu gówniara z patologii. Stara prukwa. Idź,
zakabluj komu trzeba. Już na niczym mi nie zależy.
Chłodny dotyk powietrza na moich policzkach przynosi ból i ulgę
zarazem. Przypomina o tym, że dostałam po pysku jak byle szmata. Mam to jednak
głęboko w dupie. Ten świat gnije, a ja wraz z nim. Nie mam co do tego żadnych
złudzeń. Gwiazdy na niebie są jasne, lecz odległe. Widzisz je i masz wrażenie,
że jeśli po nie sięgniesz, to zamkniesz je w swej dłoni. Podobnie jest z wiarą
w to, że kiedyś, w przyszłości ten świat stanie się lepszym miejscem. Otóż nie.
To nigdy nie nastąpi.
Idę tam na tę cholerną górę i wiem, że to będzie piękna śmierć; taka,
która będzie nagrodą za przegrane życie. Wszystko jak w moim śnie, z tą różnicą,
że jest ciemna noc, rozświetlana przez księżyc i telepudła z okien mieszkalnych.
Na górę przywiodła mnie moja słabość i nieprzystosowanie społeczne.
Wymiękłam, bo nie potrafiłam zabić starego, chociaż trzymałam w ręku nóż i nienawidziłam
go z głębi serca. Kiedy staję na szczycie, nie czuję bólu nóg i chłodu. Mogę
zaklinać się na resztki zdrowego rozsądku, że nigdy wcześniej tu nie byłam, ale
moja DUSZA rozpoznaje to miejsce.
Deja vu…? Docieram do rozpadliny, w którą wejrzenie nie pozostawia wątpliwości:
jeśli skoczysz, nie będzie co z ciebie zbierać. Nie jesteś Alicją, a to nie
jest droga do krainy czarów. No chyba, że nawdychasz się jakichś boskich
ziółek, jak Caroll, gdy spisywał jej dzieje. A, no właśnie…
Siadam na trawie i wygrzebuję z paczki Marlboro tego dziwnego,
pokrzywionego fajka. Nie wiem co to i chyba nie chcę wiedzieć, ale mam
nadzieję, że kopie nieźle, bo mimo moich samobójczych zapędów wciąż jestem
tylko tchórzem, który waha się na końcu. Znowu zerkam w dół. To chyba Nietzsche
powiedział, że gdy za długo spoglądamy w otchłań, to otchłań spogląda również w
nas. Coś w tym jest, bo jakaś samozachowawcza cząstka mnie zaczyna panikować.
Przekonuje, że wszystko się jakoś ułoży, że będzie dobrze, ale to są te hasła,
na które mam alergię. Mnie przepełnia DETERMINACJA,
by skoczyć.
Nawet nie przeczułam momentu, w którym obraz przed oczyma zaczął
falować, a kolory stały się jaskrawe i wyraziste. Gwiazdy na nieboskłonie zdają
się emitować fluorescencyjne światło, jakby były kosmicznymi laserami
wymierzonymi w Ziemię. O matko, totalny odlot. Może gdzieś w galaktyce dżedaj
nawalają się z Vaderem? Haha, ten świat nie jest nic warty, ludzkie życie też.
Nie lepiej byłoby to wszystko rozpierdolić?
Mam wrażenie, że z otchłani nad którą teraz beztrosko majtam sobie stopami
strzelają czarne płomienie, które usiłują ściągnąć mnie w dół. Mrugam próbując
wyostrzyć wzrok, ale im bardziej się staram, tym wyraźniej widzę, że te
płomienie przybierają kształt czarnych, szponiastych łap. Chwytają moją DUSZĘ i wabią ją ku wnętrzu, ku tej
skalistej, otwartej ranie, która jeszcze długo będzie się jątrzyć. Podobnie jak
i rany na mojej DUSZY.
- No chodź, chodź! – nieomal czuję obiecujący szept śmierci na swoim
karku. A być może to tylko podmuch wiatru?
Cóż, piekło wzywa. Zamykam oczy i z uśmiechem zsuwam się ze skarpy.
***
Frisk obudziła się zlana zimnym potem i szaleńczo bijącym sercem.
Złapała się za pierś, tak mocno biło. Przejechała dłonią po twarzy odgarniając
mokre kosmyki włosów. Jezu Chryste, co za porąbany sen… Rozejrzała się dookoła
rozpoznając to pomieszczenie. Na jej umysł od razu spadła lawina wspomnień, z
których każde mieściło się w jednym słowie: Sans.
Ale dlaczego przyśnił się jej ten koszmar, ten najgorszy z możliwych? Poczuła,
że znowu płacze. Przeszłość ożyła. Tarzała się ze śmiechu po jej jaźni, aż w
końcu przemówiła swym nieludzkim głosem:
Myślałaś, że
pozwolę ci o sobie zapomnieć? Oto piekło, którego tak bardzo pragnęłaś!