26 października 2016

Undertale: Lepszy świat - Rozdział XI by Silent Omen [opowiadanie skasowane] [+18]

Notka od autorki bloga: Niniejsze opowiadanie nie jest moje. Należy ono do Silent Omen, która jakiś czas temu po opublikowaniu kilku rozdziałów skasowała swojego bloga wraz ze stworzoną przez siebie historią. Postanowiłam do niej napisać i poprosić o przesłanie opowiadania oraz - o to by zgodziła się, abym w jej imieniu publikowała. We współczesnym internecie naprawdę mało jest dobrych polskich opowiadań. Jej jest najlepszym jakie znalazłam w polskim fandomie Undertale. 
Tak więc nie przeciągając dalej, oto i ono.

Słowem wstępu:
Frisk stara się przekonać Asgora, żeby porzucił plan zniszczenia bariery. Tłumaczy, że świat wcale nie jest tak przyjaznym miejscem, jak mogłoby się wydawać. Chcąc uniknąć ostatecznej walki z królem spędza czas w Podziemiu na szukaniu innego rozwiązania i ciesząc się towarzystwem przyjaciół.
Opowiadanie przedstawia perypetie głównych bohaterów uniwersum Undertale. Jest to historia alternatywna, z dużą domieszką humoru i pozostająca w zgodzie z głównymi wątkami fabularnymi oraz z kanonem gry.
---
Ostrzeżenie:
Opowiadanie może zawierać: wulgarny język, opisy przemocy i scen erotycznych, wątek poruszający tematykę miłości homoseksualnej. Kierowane do czytelników pełnoletnich. 
SPIS TREŚCI:
Rozdział XI (obecnie czytany)
Rozdział XIII
Informacja od autorki:
W mojej opinii Rozdział XI jest dość brutalny, a na pewno daleki od typowego dotychczas komizmu. Stąd też czuję, że powinnam wyjaśnić dlaczego zdecydowałam się na taką kreację postaci Friska.

W uniwersum Undertale Frisk jest takim everymanem; człowiekiem, którym może być w zasadzie każdy. Samo to pozwala autorom takim, jak ja na obdarzenie go charakterem, który za każdym razem będzie inny i zarazem kanoniczny. Chciałam, by moja Frisk odbiegała od reszty Frisków. Przede wszystkim, by Czytelnik wiedział, że nie jest to postać niewinna, trafiająca do Podziemia z DUSZĄ wypełnioną jedynie wspaniałomyślnością i szlachetnością. Która znalazła się tam tylko po to, by stamtąd wrócić.
Drugą sprawą jest to, że piszę do rozgarniętych, potrafiących myśleć krytycznie odbiorców. Na pewno nie jest to proza skierowana do osób nieletnich (i zgodnie z moim życzeniem jako taka została wyraźnie oznaczona), choć i tak wiem, że czytacie c: Cenię budujące komentarze, Wasze dyskusje, przemyślenia - rzucają bowiem nowe światło na  mój "Lepszy świat". Dodam także, iż tytuł ten również jest nie bez znaczenia i w kontekście całego opowiadania odgrywa dużą rolę.

Dzięki, że jesteście.



Mam szesnaście lat. W zeszłym roku zaczęłam naukę w liceum. Teraz siedzę w kuchni pod oknem i odliczam czas. Okrągła tarcza naściennego zegara mówi mi, że jest za piętnaście ósma. Boję się. Między palcami trzymam czerwonego Marlboro, którego wczoraj ukradłam ojcu z paczki. Właśnie, ojciec… Spoglądam nerwowo na zegar. Za czternaście ósma. Wychylam się przez kuchenne okno wychodzące na podwórze. Mieszkamy w bloku na piątym piętrze, stąd zobaczę go, gdy będzie wchodził do klatki schodowej. Niebo jakieś takie szare dzisiaj, zero słońca, a chmury wiszą ciężko nad ziemią jakby były z ołowiu. Malinowska znowu spierdoliła obiad, tak okropnie śmierdzi rozgotowaną kapustą. Ściągam ostatnie machy ze szluga, spłukuję pod kranem peta i wyrzucam przez okno. Ostatnio prawie mnie przydybał na jaraniu. Na szczęście ten tępy fiut, wyruchany przez stado goryli, nie jest zbyt rozgarniętym przedstawicielem homo sapiens. Heh, chyba powinnam zacząć sobie notować te przezwiska... Ale co poradzę? Same przychodzą. Kutafon. Nie wiem ile jeszcze będę w stanie go znosić. Ja serio tutaj nie pasuję. Zgorzkniała, szesnastoletnia gówniara, której ledwo cycki wyrosły, a która już bluzga na ten sparszywiały świat żrąc psychotropy jak cukierki. Ta… oto kim jestem. Leczę czarną rozpacz w gabinecie u tak zwanego lekarza dusz. Ale to nic nie da. Jeśli ktoś ma zdrowo narąbane w głowie, to żadne czarodziejskie pigułki tego nie zmienią. Choćby zostały zesłane przez samego Jezusa Zbawiciela Pana Naszego Amen. Niektórzy ludzie po prostu mają fiksację w naturze, a nielicznych szaleństwo czyni geniuszami. Weźmy takiego Baudelaire’a, Huxleya, albo Paganiniego. Ach, te niespokojne DUSZE… Ile warta byłaby ta kulka gnoju, której wszyscy tak kurczowo się trzymamy, gdyby nie wielcy szaleńcy? Gówno warta by była, zaprawdę powiadam. Nasz świat to limbo zawieszone gdzieś w przestrzeni na zadupiu kosmosu.

Ale czasem miewam sny… Równie dobrze może to być początek schizofrenii, tyle, że mam obawy, by zweryfikować to u psychiatry. W każdym razie są one niesamowicie wyraźne. Czuję się, jakbym była Alicją, która przez zajęczą norę trafia do Krainy Czarów. Wychodzę wściekła z domu i przemierzam moje blokowisko. Mijam trzepaki, kolorowe, odnowione place zabaw i żółto-pomarańczowy budynek mojej dawnej szkoły. Docieram do starej wierzby. Gdy nie sięgałam wyżej, niż do kolana, moja zmarła przed laty babka opowiadała mi, że to drzewo zamieszkują driady, ale w tym śnie mam świadomość, że od dawna już nie kupuję takich bajek. Dalej są slumsy z wyłysiałymi trawnikami. Stara, od lat nieczynna fabryka papieru i rozpadające się, ceglane pawilony, w których rezydują bezdomni. A na końcu tej drogi, za zardzewiałym ogrodzeniem, rozpościera się dziko rosnący las, po środku którego znajduje się góra. Słyszałam legendy. Do dziś opowiadają je miejscowe cyganki i stare plotkary. Podobno to przeklęte miejsce, podobno w pobliżu góry zaginęło siedmioro dzieci, a nawet, że podobno jest tam wejście do piekła. Wszystko to „podobno”. Ludzie pukają się w czoło, gdy słuchają tych pierdół, ale z drugiej strony nakręcili w tamtejszej okolicy odcinek do jakiegoś wielce profesjonalnego programu, traktującego o zjawiskach paranormalnych. Na trzy dni teren ogrodzono taśmą policyjną, a pierdolnięta baba w kolorowych szmatach, obwieszona talizmanami z króliczych łapek, magicznych paciorków i innych łusek pradawnych smoków krążyła z wahadełkiem między drzewami i nawiązywała kontakty z astralem. Mówiła o sobie, że jest medium. Taa, proszę państwa. XXI wiek, wiemy już, że Ziemia krąży dookoła Słońca, mamy prąd w gniazdkach oraz szczepionki, a ludzie nadal pląsaliby wokół ogniska i składali ofiary, by duchy przodków w swej łaskawości zesłały deszcz. Najlepiej pieniędzy. Tak to już jest. Jak nie kolejny mesjasz-zbawiciel, to inne bożki. Jebani hipokryci. I weź tu nie popadnij w mizantropię.
Lecz prawda jest taka, że kiedy byłam mała, naprawdę bałam się tam zapuszczać. Moja babcia też nie oszczędziła mi historii o potworach, toteż trzymałam się z dala od lasu i góry. Wprawdzie po kilku latach strach ustąpił miejsca gorzkiemu sceptycyzmowi. To był taki przedsmak dorosłości. Koniec końców w świecie, w którym czcimy boga rozumu, przyznanie się do wiary w pozytywnego hippisa mającego zbawić ludzkość, moc mistycznych rytuałów, albo w potwory spod góry, to narażenie się na ostracyzm wyznawców intelektu, takich jak ja. A przecież nikt nie chce być uznany za nawiedzonego czuba, nawet jeśli nim jest.

W każdym razie nigdy tam nie chodziłam. Ale w moim śnie przechodzę przez dziurę w ogrodzeniu z drucianej siatki i idę zarośniętą ścieżką przed siebie. Z każdym krokiem las staje się coraz gęstszy, zupełnie jakby to stare ogrodzenie oddzielało betonową cywilizację od Matki Natury. Krzaki szarpią nogawki spodni, gałęzie biją mnie po twarzy, a ja im dalej brnę, tym bardziej wolna się czuję. Ta wolność wypełnia mi płuca i sprawia, że serce bije szybciej. Mam ochotę biec przed siebie, to biegnę. Mam ochotę śmiać się, więc wybucham śmiechem i przyśpieszam. Chcę ścigać się z wiatrem i gonię co sił w nogach, śmiejąc się jak głupia, aż zaczyna mi się wydawać, że moje stopy przestają dotykać podłoża. Zapominam o moim smutnym życiu i o tych wszystkich świrach, którzy wierzą w to, że po śmierci pójdą do Disneylandu. Teraz nic mnie nie więzi i nie martwi. Jestem wolna! Naćpana błogą beztroską docieram do podnóża góry. Jest strasznie stromo, ale nic to! Zaczynam się wspinać. Tam, gdzie wyrastają korzenie drzew jest łatwiej stawiać kroki, choć i tak muszę łapać się krzewów, by nie wyrżnąć. Nie zwracam uwagi, że kolce ranią mi dłonie. Boże, jak cudownie pachną sosny… Coś głęboko we mnie mówi mi, że jestem na dobrej drodze, chociaż nie wiem dokąd ona wiedzie. Zmęczenie daje mi się we znaki dopiero na szczycie, lecz i ono nie ma w tej chwili żadnego znaczenia. Widok jest piękny. Kłębiaste chmury mam na wyciągnięcie ręki. Z oddali wszystko wydaje się takie małe. Widzę miasto na tle różowego nieba i patrzę jak słońce pięknie zachodzi, jak promieniami układa się na koronach drzew. Jestem wolna! WOLNA! Aż chce mi się krzyczeć! Lecz nagle potykam się o coś i czuję, że tracę grunt pod nogami. Sprzed oczu ucieka mi widok różowego nieba, a ja lecę w dół niczym kamień rzucony w studnię. Chyba krzyczę, ale nie słyszę własnego głosu. Frunę wąskim, ciemnym tunelem, w głowie migają szybkie myśli:

Czy umieram? Bardzo będzie bolało? Co mnie czeka na końcu? A co, jeśli Bóg istnieje i mi nie wybaczy, że w niego nie wierzyłam?

Obraz zlewa się w wielką czarną smugę, tracę oddech, włoski na rękach stają mi dęba. Słyszę gwizd powietrza. Dostrzegam jakąś żółtą plamę na dole. Potem zalewa mnie ciemność.

To już…? Umarłam?
...
...
...
...
...
...
...
...
...

Nie wiem ile czasu zdążyło upłynąć. Powoli otwieram oczy. Wygląda na to, że przeżyłam upadek, ale jak to w ogóle możliwe…? Daleko, hen daleko w górze błyszczy maleńkie światełko, niedosiężne. To stamtąd spadłam? Jeśli tak, to nieźle gruchnęłam… Cud, że mogę oddychać. Czy połamane żebra nie powinny przypadkiem przebić płuc…? Leżę na plecach i boję się podnieść. Dziwne, poza głową nic mnie nie boli. Mam tylko mroczki przed oczami. Macam rękami po ziemi. A to co? Uh, kwiatki…? Przekręcam głowę i widzę naokoło mnóstwo złotych kwiatów. To chyba jaskry, o ile dobrze pamiętam. Zbierałam je w podstawówce do zielnika.
Może jednak umarłam, a to miejsce to pewien rodzaj czyśćca…? Albo piekła. O, to chyba prędzej. Nie chcę jeszcze wstawać. Co, jeśli naprawdę nie żyję? Co może się wydarzyć? Pieprzyć to, nie wstaję. Zamykam oczy i leżę tak przez kilkanaście minut.
...
...
...
...
...
...
...
...
...

- Chuj, najwyżej Lucyfer usmaży mnie w kotle – z tą optymistyczną myślą postanawiam się dźwignąć. Hm, o dziwo nie mam połamanego kręgosłupa, ani nóg. Nic mi nie jest. Stawiam kilka niepewnych kroków przed siebie. Trochę kręci mi się w głowie i piszczy w uszach, ale poza tym zdaje się, że wszystko okej. Muszę się stąd wydostać. Idę.
Tak zaczyna się moja przygoda.

Czas się dłuży nieubłaganie. Wskazówki zegara ślamazarnie przemierzają okrąg tarczy. Wkładam sobie do ust orbitkę, żeby stary nie wyczuł swojego marlborasa. Oho, o wilku mowa. Słyszę charakterystyczne kliknięcie zamka. Nim cofnie się zasuwa, ja już WIEM.
Staję w przedpokoju oparta o ścianę. W bezpiecznej odległości kilku metrów.
- Ooo, wrócił piątkowy mistrzunio! – Do mieszkania wtacza ponad sto kilogramów żywej wagi. Patrzę na ten nabrzmiały od alkoholu pysk, na znoszoną koszulę w czerwono-czarną kratę i rzygać mi się chce. Ojciec nie zwraca na mnie uwagi. Drzwi wejściowe uderzają z łoskotem o boazerię, która pamięta już niejedno wejście smoka. Facet pada na kolana i zanosi się pijackim kaszlem. W tym stanie jest raczej nieszkodliwy. Krzyżuję na piersi ramiona, uśmiecham się cynicznie i żując gumę z politowaniem obserwuję aerobik w jego wykonaniu. Zadziwiające, że wystarczy tylko trochę alkoholu, aby doprowadzić się do stanu, w którym byle piruet zakrawa na miarę kaskaderskiego wyczynu. Oto mój ojciec. Wyskoczyłam z kuśki tego człowieka. Świadomość bycia najszybszym plemnikiem w takich momentach przyprawia mnie o mentalną zgagę. Tak to już czasem bywa, że nawet zwycięzcy wyścigu w nagrodę dostają tylko kopa w tyłek. Los to okrutny skurwysyn.
Stary pełza po posadzce jakby był przerośniętą gąsienicą. Coś mamrocze pod nosem i po paru chwilach nieruchomieje. Zachrapał jeszcze donośnie. Gdy przeskakuję nad nim trzymając się za nos, by domknąć drzwi, patrzę i co widzę? Wystającą z kieszeni jego kapoty paczkę papierosów, która uśmiecha się do mnie! Hahaha! Ja też się do niej uśmiecham. Niewiele myśląc zabieram ją i wycofuję się z trudem powstrzymując odruch wymiotny. Nie zauważy. Chryste i Odynie, co za smród!!! Można schlać się jedynie przez oddychanie tym samym powietrzem, co on. Krzywię się i macham ręką przed twarzą. Fuu! Uciekam do swojego pokoju, przekręcam zamek w drzwiach. Powód jego montażu cały czas leży i chrapie w przedpokoju. Siadam na łóżku i otwieram mój łup. Liczę: raz, dwa, trzy, …, osiem, och, a to co? Jeden z papierosków nie pasuje do reszty. Jakiś taki… pękaty jakby? Wącham i krzywię się mimowolnie. Kurwa, co to jest?! Ten zasraniec jara jakieś zielsko?! Skąd on w ogóle to wziął?! Nie wiem, chowam to z powrotem do paczki. Gryzę się w kostki. Kurwa, co robić, co robić… Powinnam to odnieść? Jeszcze wpakuję się w jakąś przesraną akcję… Ktoś mi mordę obije na ulicy, czy coś. Usłyszałam dobiegające zza ściany sapanie i szmery. Wciskam szybko paczkę w szczelinę pomiędzy materacem, a spoiwem łóżka.
JEB! JEB! JEB! – tłucze pięścią w moje drzwi.
- Spierdalaj! – odkrzykuję.
- Ci dam… gófniaro! – JEB! – i odchodzi. Nasłuchuję jak nalewa sobie wody z kranu, którą wyżłopał paroma łykami. Ale suszy dziada. I klap na krzesło wielkim dupskiem. Kilka bełkotliwych „kurew” dobiega mych uszu. – SZLAG…! Dzie moe fajki?!

Tak jest odkąd pamiętam. Ciekawe co u mamy… Dobrze jej tam, dokąd poszła? W takich momentach mogę myśleć tylko o niej. Stary w kółko tylko powtarza, że nas zostawiła. Nie wiem skąd, ale po prostu wiem, że nie porzuciłaby mnie na pastwę tego gnoja. Albo może po prostu to moja ostatnia cząstka nadziei, która gdzieś jeszcze się we mnie tli? Bo na tym obsranym świecie nie mam już nikogo…? NIKOGO. Nie wierzę w Boga. Ba! Nie mam wiary nawet w człowieka. Ani w siebie. Jestem sama. Sama. Sama. Sama. Umrę samotnie.
JEB!
JEB!
JEB!
- Otwieraj! – drze się. Ignoruję go.
JEB!
JEB!
JEB!
- Otwórz mała szmato!
JEB!
Bądź silna… Wytrwaj!

- Bo wypierdolę te drzwi!!! – jego głos nagle stał się dziwnie wyraźny. A jeszcze przed chwilą nie byłby w stanie nawet przeliterować własnego imienia. Huk narasta. Wzięłam głęboki wdech. Właśnie miałam otworzyć, wyskoczyć na niego z mordą, gdy drzwi wyleciały same z zawiasów, a wraz z nimi do pokoju wpadł on. Poczułam, że serce podchodzi mi do gardła. Tym razem zamek mnie nie ochronił. Stary podniósł się chwiejnie z podłogi, z twarzą wykrzywioną gniewem. Jego pijane oczy, zwrócone na mnie z żądzą mordu, przypominają wąskie szczeliny najczarniejszej otchłani. Dopadł mnie błyskawicznie, choć refleksem dorównywał słoniowi w składzie porcelany. Łapie mnie za włosy, szarpie.
- I co? Myślałaś, że nie wejdę?! – szarpie mocniej. Czuję łzy napływające do kącików oczu.
- Od… pier… dol się…! – warczę na niego i chwytam za wielką łapę, która mnie trzyma. Boli.
- Gdzie moje szlugi?! – wydziera mi się prosto do ucha, a ten krzyk szumi mi w głowie. Jego oddech cuchnie wódą. – Odpowiadaj!
- A co ja, duch święty?!
- Nie kłam, dziwko! Miałem je jeszcze w domu! – potrząsa mną, a ja biję się z myślami czy oddać mu paczkę.
- Daj mi spokój! Nie mam ich! – wyszarpuję się w końcu i dyszę ciężko. On jednak od razu przypada do mnie, zaczyna mnie oklepywać. Śmierdzi alkoholem wymieszanym z potem. – Co ty robisz?!
Nie odpowiedział, tylko zacharczał parę razy obmacując tylne kieszenie moich dżinsów. Matko, ale on obleśny.
- Nie ma – stwierdził na spokojnie, ale z rozczarowaniem. – Gdzie schowałaś?
- Mówię, że nie mam! Pewnie zgubiłeś po pijaku! – Rozmasowuję głowę w miejscu, gdzie wcześniej mnie trzymał. Siadam na obrotowym krzesełku przed biurkiem i czekam, aż wyjdzie. Lecz on wcale nie zamierza wyjść. Wgapia się we mnie jakoś tak nienormalnie. W jego spojrzeniu jest coś strasznego. Cała się trzęsę z przerażenia, ale gram silną, nie daję po sobie poznać. Wyginam palce i udaję, że na niego nie patrzę.
- No trudno – drapie się po posiwiałym łbie. – Może masz rację… ? – Stawia niewielki krok w moją stronę.

O kurwa.

- Może cię nie doceniam… córeczko? – mam wrażenie, jakby ktoś rozpłatał mi bebech tasakiem, a potem powiązał moje flaki w ciasne supły. „Córeczko”. Nigdy wcześniej nie nazwał mnie córką, ale to bez znaczenia. W jego ustach i tak brzmi to niczym najgorsza obelga. Równie dobrze mógłby rzucić byle kurwą, albo splunąć mi w twarz.
- Wyjdź. – Chciałam brzmieć pewnie, jednak głos mnie zdradził. Strach, pogarda, obrzydzenie, samotność. On nie ma zamiaru wyjść. Jego napęczniałą mordę wykrzywia odrażający uśmiech rekina. Chwila zadecydowała o tym, że nim zdążyłam zerwać się z krzesła, on pochylił się ku mnie blokując jedyną drogę ucieczki. Już nie potrafię dłużej udawać. W ataku paniki próbuję go odepchnąć, na co on napiera na mnie mocniej swoim wielkim cielskiem. Czuję jego zaśmierdnięty oddech na sobie.
- Spierdalaj! – uderzam go pięściami w tors z całej siły, ale on jedynie się zachwiał.
PLASK!
Wymierza mi policzek.
- Nie będziesz mi podskakiwać, ty mały kurwiu! – uderza znowu, tym razem w drugi policzek. Na ułamek sekundy pociemniało mi przed oczami. Boję się!
- Więcej nie będziesz ze mną pogrywać! – łapie mnie za fraki. Puszczają szwy i słychać odgłos rwanego materiału. Zaczynam szlochać.
- Pomocy!!! – krzyczę przez łzy i zaraz dostaję kolejnego plaskacza. – BŁAGAM!
- Zamknij ryj!!! – rzuca mnie na podłogę, a wraz ze mną wywraca się krzesło. – Zam-knij-ryj! – stary wymierza mi trzy potężne kopniaki, a ja zwijam się w kłębek.

Niech mi ktoś pomoże!

- POMOCY!!! – drę się. Sama nie wiem ile tak krzyczę i ile kopniaków przez ten czas zbieram. Tak bardzo szumi mi w głowie, że nawet nie boli. Czuję tylko metaliczny smak krwi na języku.
- Nikt do ciebie nie przyjdzie, rozpuszczona szmato! – Kopniaków ciąg dalszy. – Ty i twoja matka jesteście obie siebie warte! – podrywa mnie do góry gwałtownie, a ja na krótko widzę jego kilkudniowy zarost i zaciśnięte szczęki. Nie wiem jak długo wyłam z bólu wzywając pomocy. Pamiętam jedynie, że zdarłam gardło. I choć „uprzejmych sąsiadów” mamy wielu, nikt nie przyszedł, za to z pewnością każdy usłyszał.
Niemniej to i tak było niczym wobec tego, co miało miejsce później. Brzydzę się nawet o tym myśleć, wciąż czuję do siebie wstręt.
***

Mam pustkę w głowie. Ledwo skończyłam rzygać. Chlustam zimną wodą na twarz i spoglądam w lustro. Cała czerwona od płaczu. Potargane, powyrywane kudły mogę wyciągać garściami. Rozcięta warga, no i limo wielkości dorodnej śliwki pod prawym okiem.
- Ty skurwielu…
Moje serce przepełnia nienawiść i determinacja. Powinnam skulić się w kącie i płakać dalej? Po co? I tak nikt nie przyjdzie, prawda? To nie ma sensu. Jestem sama. Samotne, brudne dziecko z problemami. Dla takich nie ma miejsca na tym świecie, wiem to nie od dzisiaj.
Przez uchylone drzwi słyszę, że dziad chrapie za ścianą. Wychodzę do kuchni i z górnej półki wyciągam nóż. Jest ogromny, kucharski. Jeśliby się bardzo postarać, to dałoby radę uciąć nim komuś łeb.

Bardzo… powoli…
Śmierć przychodziłaby w ratach.

Zasłużył gnój

Powoli przestaję być sobą. Czy to jawa? Czy to sen, w którym jestem kukiełką pociąganą za sznurki przez jakąś nadludzką siłę…? Czuję, że oglądam samą siebie przez niewidzialną szybę. Moje nogi same zmierzają do jego pokoju, nie panuję nad nimi. Zatrzymuję się w progu ściskając oburącz nóż moimi-nie-moimi dłońmi.

No dalej

Zbliżam się. Leży tam goły.
Ohydny

Śpi, chrapie i śmierdzi. Drżą mi ręce.
Nie bój się

Jestem tak blisko, po plecach przebiega zimny dreszcz. Stoję nad nim niczym kamienny posąg i nie wiem, czy sama wola wystarczy, by wykonać jakikolwiek ruch.
Lecz gniew krąży wraz z krwią w moich żyłach. Wypełnia mnie po ściany komór sercowych. NIENAWIDZĘ CAŁĄ DUSZĄ! Nim się orientuję, trzymam nóż w górze, tuż nad jego drgającym gardłem. 
Zabij! Zabij! Zabij!

Tracę kontrolę i już ostrze zmierza szybko do celu. W głowie ciągle huczy demoniczna mantra:

Zabij! Zabij! Zabij!

A jednak. Nie potrafię. Zamiast w tchawicy, nóż ląduje obok jego półotwartej gęby, z której cieknie strużka śliny. Wpatruję się w skurwiela z obrzydzeniem i wychodzę.

W tych czasach LITOŚĆ to zbrodnia

Zabieram z pokoju te nieszczęsne szlugi. Przed wyjściem skreślam notatkę na skrawku papieru:


Na klatce schodowej odpalam papierosa. W drzwiach mijam się z sąsiadką, która wybałusza na mnie gały i ma przy tym zbulwersowaną minę kota srającego na puszczy. No tak, w końcu gówniara z patologii. Stara prukwa. Idź, zakabluj komu trzeba. Już na niczym mi nie zależy.

Chłodny dotyk powietrza na moich policzkach przynosi ból i ulgę zarazem. Przypomina o tym, że dostałam po pysku jak byle szmata. Mam to jednak głęboko w dupie. Ten świat gnije, a ja wraz z nim. Nie mam co do tego żadnych złudzeń. Gwiazdy na niebie są jasne, lecz odległe. Widzisz je i masz wrażenie, że jeśli po nie sięgniesz, to zamkniesz je w swej dłoni. Podobnie jest z wiarą w to, że kiedyś, w przyszłości ten świat stanie się lepszym miejscem. Otóż nie. To nigdy nie nastąpi.

Idę tam na tę cholerną górę i wiem, że to będzie piękna śmierć; taka, która będzie nagrodą za przegrane życie. Wszystko jak w moim śnie, z tą różnicą, że jest ciemna noc, rozświetlana przez księżyc i telepudła z okien mieszkalnych.

Na górę przywiodła mnie moja słabość i nieprzystosowanie społeczne. Wymiękłam, bo nie potrafiłam zabić starego, chociaż trzymałam w ręku nóż i nienawidziłam go z głębi serca. Kiedy staję na szczycie, nie czuję bólu nóg i chłodu. Mogę zaklinać się na resztki zdrowego rozsądku, że nigdy wcześniej tu nie byłam, ale moja DUSZA rozpoznaje to miejsce. Deja vu…? Docieram do rozpadliny, w którą wejrzenie nie pozostawia wątpliwości: jeśli skoczysz, nie będzie co z ciebie zbierać. Nie jesteś Alicją, a to nie jest droga do krainy czarów. No chyba, że nawdychasz się jakichś boskich ziółek, jak Caroll, gdy spisywał jej dzieje. A, no właśnie…
Siadam na trawie i wygrzebuję z paczki Marlboro tego dziwnego, pokrzywionego fajka. Nie wiem co to i chyba nie chcę wiedzieć, ale mam nadzieję, że kopie nieźle, bo mimo moich samobójczych zapędów wciąż jestem tylko tchórzem, który waha się na końcu. Znowu zerkam w dół. To chyba Nietzsche powiedział, że gdy za długo spoglądamy w otchłań, to otchłań spogląda również w nas. Coś w tym jest, bo jakaś samozachowawcza cząstka mnie zaczyna panikować. Przekonuje, że wszystko się jakoś ułoży, że będzie dobrze, ale to są te hasła, na które mam alergię. Mnie przepełnia DETERMINACJA, by skoczyć.

Nawet nie przeczułam momentu, w którym obraz przed oczyma zaczął falować, a kolory stały się jaskrawe i wyraziste. Gwiazdy na nieboskłonie zdają się emitować fluorescencyjne światło, jakby były kosmicznymi laserami wymierzonymi w Ziemię. O matko, totalny odlot. Może gdzieś w galaktyce dżedaj nawalają się z Vaderem? Haha, ten świat nie jest nic warty, ludzkie życie też. Nie lepiej byłoby to wszystko rozpierdolić?
Mam wrażenie, że z otchłani nad którą teraz beztrosko majtam sobie stopami strzelają czarne płomienie, które usiłują ściągnąć mnie w dół. Mrugam próbując wyostrzyć wzrok, ale im bardziej się staram, tym wyraźniej widzę, że te płomienie przybierają kształt czarnych, szponiastych łap. Chwytają moją DUSZĘ i wabią ją ku wnętrzu, ku tej skalistej, otwartej ranie, która jeszcze długo będzie się jątrzyć. Podobnie jak i rany na mojej DUSZY.
- No chodź, chodź! – nieomal czuję obiecujący szept śmierci na swoim karku. A być może to tylko podmuch wiatru?
Cóż, piekło wzywa. Zamykam oczy i z uśmiechem zsuwam się ze skarpy.

***

Frisk obudziła się zlana zimnym potem i szaleńczo bijącym sercem. Złapała się za pierś, tak mocno biło. Przejechała dłonią po twarzy odgarniając mokre kosmyki włosów. Jezu Chryste, co za porąbany sen… Rozejrzała się dookoła rozpoznając to pomieszczenie. Na jej umysł od razu spadła lawina wspomnień, z których każde mieściło się w jednym słowie: Sans.
Ale dlaczego przyśnił się jej ten koszmar, ten najgorszy z możliwych? Poczuła, że znowu płacze. Przeszłość ożyła. Tarzała się ze śmiechu po jej jaźni, aż w końcu przemówiła swym nieludzkim głosem:

Myślałaś, że pozwolę ci o sobie zapomnieć? Oto piekło, którego tak bardzo pragnęłaś!
Share:

25 października 2016

Undertale: Czy to uczyni Cię szczęśliwą? - Rozdział VI - Dwa rodzaje blizn [Would That Make You Happy? - Scars of Two Kinds - tłumaczenie PL]


Obrazek autorstwa: artanddetermination
Notka od tłumacza: Jest to kolejne opowiadanie gdzie TY jesteś główną bohaterką i kolejne dostosowane głównie pod kobiecego czytelnika. Właściwie tylko pod kobiecego czytelnika. Postać w która się wcielamy jest już nieco bardziej zarysowana, a jednocześnie tak zrobiona, że cząstkę jej osoby możemy znaleźć w sobie. Oczywiście, związek Sans x Ty, co by nie było inaczej. 
Rozdziały +18 będą oznaczone takim znaczkiem:
Fabuła maluje się tak: W wieku 14 lat urodziłyśmy Friska, nasza matka postanowiła podać się za jego matkę, aby nie psuć nam przyszłości i tak już 6 letni Frisk nie wie że jego siostra to jego matka. Z czasem to się oczywiście klaruje i prostuje. Po jednej z domowych awantur uciekasz wraz z Friskiem z domu i wpadasz do dziury na górze. Aaaaa reszta, reszty można się już domyśleć.
Tłumaczenie: Yumi Mizuno
Opowiadanie autorstwa OnaDacora
SPIS TREŚCI:
Łazienka była zamglona. Byłaś tam zdecydowanie dłużej niż wypada, ciepło powoli rozchodziło się po Twoim zmarzniętym ciele. Nie jesteś do końca pewna, dlaczego bracia mają ubikację. Reszta ich domu wygląda całkiem normalnie, ostatecznie lepiej nad tym nie rozmyślać za bardzo.
Lustro zaskrzypiało, kiedy przetarłaś je ręką. Przyglądałaś się sobie. Jakimś dziwnym sposobem, mimo wszystkich tych dziwactw jakie Cię spotkały, nadal wyglądałaś cóż... jak Ty. Jakby nic się nie zmieniło. To nadal byłaś Ty. Przeciągnęłaś palcami po bladej bliźnie z boku Twojego brzucha, czułaś różnice w fakturze skóry. Gładziłaś delikatnie to miejsce. Delikatne wgłębienie. Uważałaś, że jest nieatrakcyjne, lecz mimo to jakoś Ci się podobało. Przypominała Ci o Frisku. O tym, że jest Twój, bez względu na wszystko.
Frisk... Naprawdę powinnaś się już ubrać, sprawdzić czy wszystko jest ok z Sansem i Papyrusem. Jakaś część Twojego mózgu nadal próbowała przeanalizować wszystko racjonalnie. Zastanawiające, co skłoniło Cię do podjęcia decyzji o zostawieniu dziecka sam na sam z dwoma szkieletami? Starałaś się zignorować te myśli.
Kiedy wchodziłaś do łazienki, dzieciak i wyższy z braci mieli zaczynać swoją randkę. Zaśmiałaś się delikatnie mając nadzieję, że już ją skończyli. Sans obiecał, że nie stanie się nic złego, kiedy Ty będziesz brała prysznic. Troski łatwo rozmywały się w strumieniu gorącej wody.
Wytarłaś ciało, a potem włosy w ofiarowany ręcznik. Frisk był do Ciebie podobny. Długie, brązowe włosy teraz nieco skręcone. Przeczesałaś je palcami, by następnie związać je w niedbały kucyk.
Tak będzie dobrze.
Twoje ubranie schło po tym jak trzeba było je wymyć. Kościotrupy pożyczyły Ci kilka rzeczy. Papyrus był bardzo wysoki i jak masz być szczera, to za szczupły, więc żadne jego spodnie na Ciebie nie pasowały, zaoferował Ci za to luźną koszulkę, przez którą chciałaś się śmiać. Była czarna, z białym nadrukiem w kształcie muchy. Czyżby szkielety też nosiły garnitury?
Czarne shorty z białymi paskami wzdłuż ud były od Sansa. Niemal identyczne do tych jakie miał na sobie, z tą różnicą, że te jego sięgały do kolan, a Twoje je przysłaniały. Byłaś zaskoczona tym, że będą na Ciebie pasować. W odróżnieniu od swojego brata, Sans jest nieco ... grubokościsty. Jego proporcje różnią się od ludzkiego szkieletu, no możesz to powiedzieć po jego kości piszczelowej i strzałkowej.
No tak, Sans i Papyrus to nie są ludzkie szkielety. To potwory wyglądające jak one.
Byłaś wdzięczna za pożyczone ubrania. Będą idealne na noc, jak już będziesz musiała iść spać. Skoro o tym mowa, kolejną rzeczą jaką powinnaś przemyśleć jest nocleg. Papyrus nalegał abyś z Friskiem została i nie chciał nawet słyszeć o odmowie.
Szczęśliwa obrotem spraw, miałaś czas aby zastanowić się nad tym co zrobić dalej. Nie chciałaś zostać w Ruinach z Toriel, ale Snowdin wydawało się przyjazną wioską. Miałaś już tutaj przyjaciół, co Ciebie zaskoczyło. Czy naprawdę powinnaś wychodzić na powierzchnię? Udało Ci się uciec od tyrana, pracę ledwo tolerowałaś. No i Frisk wydawał się tutaj szczęśliwy...
Może...
Cóż, będzie czas i na przeanalizowanie tego dokładniej. Teraz burczący brzuch stanowi priorytet.
Słyszałaś, że Frisk i Papyrus są w kuchni, a Sans siedział na kanapie jak schodziłaś schodami. Była całkiem spora, rozkładana tak, aby można było zrobić z niej łóżko. Zdałaś sobie sprawę, że na długość pasowała do Papyrusa. Będzie w sam raz dla Ciebie i dziecka.
Sans skierował na Ciebie swój wzrok kiedy pojawiłaś się w pokoju, uśmiechnął się szerzej. Poczułaś się nieco skrępowana, więc przytuliłaś do siebie ręcznik.
-fajna koszulka, podoba się?
-Papyrus mi ją dał. Nie chcę wyjść na niewdzięcznika – starałaś się bronić nieco onieśmielona
Sans machnął ręką
-heh, spokojnie. droczę się z tobą
Warknęłaś wywracając oczami.
-wyglądasz w niej zdecydowanie lepiej niż papyrus.
Uniosłaś brew. On uniósł obie w odpowiedzi i popatrzył się na Ciebie pytająco.
-co? nie wierzysz mi? wyobraź sobie jego w tej koszuli
To sprawiło, że całkowicie się rozpłynęłaś. Starałaś się powstrzymać przed śmiechem, ale nie mogłaś. Poczułaś jak goreje Ci twarz, zawstydziłaś się jeszcze bardziej, Sans po chwili też zaczął chichotać. Kiedy pozbierałaś się, zauważyłaś, że jego kości policzkowe są nieco bardziej niebieskie, jakby się rumienił.
-Zobaczę co z kolacją nim zrobię z siebie idiotkę raz jeszcze – powiedziałaś przecierając twarz ręcznikiem tak, jakby on był w stanie go zmazać
-no nie wstydź się, to słodkie kiedy się śmiejesz!
-Nie, to okropne. - jako małe dziecko śmiałaś się częściej, nie bałaś się wtedy swojej matki. Zagryzała zawsze wtedy wargi.  

Mój Boże, przestań mnie zawstydzać. Nie mogę znieść tego dźwięku.

-nie, to nawet lepsze niż oklaski, twój śmiech będzie teraz moim trofeum – położył ręce za czaszkę i rozsiadł się wygodniej na kanapie. Jeden z jego kapci zsunął się na podłogę.
Nie wiesz jak masz to rozumieć. Gdyby był... no... gdyby był człowiekiem... wzięłabyś pod uwagę możliwość, że ci najzwyczajniej w świecie dokucza. A to, że nim nie był nasuwało tylko więcej pytań co do jego intencji. Dlaczego robił sobie z Ciebie jaja? Mimo to nadal czułaś się zawstydzona. Twoje policzki były gorące.
-T...Tak czy siak idę zobaczyć co z kolacją – odpowiedziałaś starając się wyjść z pokoju najszybciej jak się dało
-rozgość się
Frisk siedział na blacie machając nogami i uderzając piętami w szufladę. Papyrus patrzył się na garniec gotującego się makaronu, a obok była patelnia na której robił sos. Woda zasyczała kiedy kilka kropel zetknęło się z rozgrzaną kuchenką. Nie chciałaś im przerywać gotowania, nawet jeżeli Frisk siedział na szafce. To nadal nie była Twoja kuchnia i skoro Papyrusowi takie zachowanie nie przeszkadzało to Ty nie masz tutaj prawa głosu. Frisk uśmiechnął się jak tylko cię zobaczył i pociągnął za fartuch szkieleta.
-Więc... jak tam wasza uhm... randka? - powiedziałaś zerkając na plecy kucharza
-Było fajnie! - powiedziało dziecko
-MAM NADZIEJĘ, ŻE MI WYBACZYSZ, LUDZIU. NIE CHCIAŁEM ZŁAMAĆ SERCA FRISKA NA MAŁE KAWAŁECZKI. JEDNAK NIESTETY NIE JESTEM W STANIE ODWZAJEMNIĆ JEGO MIŁOŚCI.
Dziecko starało się nie śmiać. Pogłaskałaś je po głowie.
-Nic się nie dzieje, Papyrus, to nie twoja wina.
-UFFF CO ZA ULGA! TERAZ SPOKOJNIE MOŻEMY WSZYSCY BYĆ PRZYJACIÓŁMI I NIE MARTWIĆ SIĘ O NASZE UCZUCIA!
-Dokładnie
Kolacja była... n i e   d o   o p i s a n i a.
Jakimś cudem Frisk mógł oczyścić swój talerz w sekundę, Papyrusowi to się podobało. Sans przyglądał Ci się z uśmiechem jak bawiłaś się widelcem w kolacji. Nie chciałaś zranić uczuć większego z braci, ale odmówiłaś, kiedy zapytał się o dokładkę. Nie zauważyłaś jak Sans zjadł swoją porcję, nim zdążyłaś się zorientować jego talerz był pusty. Potem byłaś sama w kuchni, a reszta siedziała na kanapie oglądając telewizję (Podziemną potworną stację telewizyjną.. o rany). Papyrus ugotował dla was kolację i to było już aż za wiele, nigdy nie uświadczyłaś takiej gościnności u siebie w domu. Miałaś więc potrzebę zmyć brudne naczynia. W uszach przebrzmiewał Ci głos matki:  

Leniwy nieudacznik... podnieś swoją tłustą dupę i do pracy. Nie interesuje mnie, że jesteś zmęczona. Jak myślisz, co ja robiłam przez cały dzień?

Może to zabrzmi dziwnie, ale czyszczenie naczyń z pomidorowego sosu było całkiem odprężające. Ta cisza była miła, no i nie musiałaś się martwić niczym innym w tym momencie. To było takie ... przyjemne. Nie wiesz czy to dlatego, że byłaś tak zamyślona, czy to też dlatego, że ten typ tak ma, ale nie zauważyłaś, że od jakiegoś czasu Sans siedzi w rogu pomieszczenia. Podskoczyłaś zaskoczona, a szklanka którą trzymałaś w ręku wyślizgnęła Ci się i potłukła, Serce zamarło Ci w piersi.
-O mój Boże, przepraszam! - klapnęłaś na ziemię starając się zebrać kawałki trzęsącymi palcami
-nie martw się – kucnął obok Ciebie łapiąc się za szkło. Zaczęłaś się zastanawiać, czy udałoby Ci się skleić naczynie z tych kawałków. - hej, przestań, ja się tym zajmę, to moja wina
-Nie, wina jest moja. - bąknęłaś, poczułaś łzy pod powiekami. Spodziewałaś się, że będzie na Ciebie zły, że zacznie krzyczeć. Potłukłaś ich szklankę, cholera jasna, jak mogłaś do tego dopuścić? Przygryzłaś boleśnie wargę, starając się uspokoić oddech i nie pozwolić sobie rozpłakać się na dobre – Wybacz mi. Nie wierzę, że to się stało.
Jak tylko wzięłaś kolejny kawałek szkła Sans delikatnie odsunął Ciebie od bałaganu
-to tylko wypadek, koleżanko. siadaj, ja się tym zajmę, nie zranię się, więc pozwól mi się tym zająć
Zamarłaś nie wiedząc co masz zrobić. Jego dobroć onieśmielała Cię i nie byłaś pewna co w związku z tym powinnaś zrobić. Nikt wcześniej nie powiedział „To tylko wypadek” tym bardziej nikt nie robił czegoś za Ciebie. Potłukłaś coś – zawaliłaś; twoja wina.
-no już, nie daj się prosić. - Szturchnął Cię w bok. Jego uśmiech był nieco wymuszony. Coś było w jego oczach co sprawiło, że po chwili wróciłaś do siebie. Przytaknęłaś i odeszłaś od niego będąc szczęśliwą, że łzy nie pociekły Ci po policzkach. Miałaś mokre ręce, więc wytarłaś je o fartuch. Sans milczał, po wyrzuceniu szkła do kosza odkręcił wodę by pozbyć się małych kawałków szklanki. Nie musiał być nawet ostrożny, ponieważ jak powiedział nie mógł się zranić. Nie miał skóry.
-przyszedłem tutaj, aby się ciebie zapytać o to czy nadal jesteś głodna – nie odwrócił się w Twoją stronę – doceniam to, że zjadłaś posiłek mojego brata, ale wiem, że nie gotuje najlepiej. pomyślałem, że możesz mieć ochotę na nieco prawdziwego jedzenia, jeżeli tylko chcesz
-Nic mi nie jest, przywykłam do tego. - Powiedziałaś nim pomyślałaś. Kurwa.
Zamarł na chwilę i powoli odwrócił się w Twoją stronę.
-przywykłaś do czego? do głodu?
Nie odpowiedziałaś, ale miał rację. Jadłaś, jednak nigdy wystarczająco dużo aby się najeść. Musiałaś mieć pewność, że Frisk dostanie tyle ile będzie potrzebować, no i talerz Twojej matki też zawsze musiał być pełen. Odrobina głodu była niczym za poczucie tego, że Friskowi niczego nie będzie brakować. Podskoczyłaś kiedy Sans zakręcił wodę. Dał Ci swoją niebieską kurtkę i wepchnął ją w Twoje ręce
-weź to i załóż buty, idziemy do grillbyiego.
Share:

24 października 2016

Undertale: Klatka z kości -Rozdział IX - Dotyk [Cage of bones - Behind the touch - tłumaczenie PL] [+18]

Obrazek autorstwa: Golen-dragons-flower
Notka od tłumacza: Jest to opowiadanie z serii NSFW, osadzone w alternatywnym uniwersum (AU) gry Undertale nazywanym Underfell. Czym się charakteryzuje ta rzeczywistość? Frisk dobry - potwory złe. Floweya w tym wypadku nie ma w opowiadaniu. Autorką  jest Golden thread (Lusewing). Co warto jeszcze zaznaczyć? A tak, głównym bohaterem opowiadania jesteś... cóż TY. Tak, Ty. Opowiadania pokroju Postać x Czytelnik są dość modne poza granicami naszego zaścianka i jakkolwiek za nimi nie przepadam tak to opowiadanie wyjątkowo mnie do siebie przekonało. Jeżeli komuś nie odpowiada taka forma tekstu może wyobrazić sobie w roli siebie np Friska czy własne ulubione OC. Warto jednak zaznaczyć, że treść jest dostosowana pod kobiecego czytelnika.Główna para to Ty x Sans (Underfell)
W opowiadaniu występuje BDSM, gdzie kobieta jest uległa, a mężczyzna jest dominujący - jeżeli nie lubisz takich rzeczy - zrezygnuj z dalszego czytania (chociaż pewnie będziesz żałować). To by było chyba na tyle.
Oryginał: klik
Spis treści:
Rozdział IX - Dotyk (obecnie czytany)
/Na prośbę autora - dalsze tłumaczenie zostało przerwane./
-Chcę żyć.
-Dobry wybór. - Sans uśmiechnął się. Szło dobrze, no póki nie przyszedł drugi dzień. Mimo wszystko nie porzucił swoich nadziei, dalej bawił się jej włosami. Opuściła głowę kładąc ją na jego kolanach. Była taka delikatna. Miała rozkosznie ciepłe ciało. Nigdy do tej pory nie dzielił tak bliskiej relacji z żadnym z potworów w Podziemiu. Jego ograniczone HP oznaczało, że powinien mieć się na baczności, nawet przed tymi, którym ufa. Właściwie to tutaj nie powinno się ufać nikomu. Potwory mogą pozagryzać się wzajemnie tylko dla jakiegoś ochłapu, ale równie dobrze mogą kontrolować swój temperament. Nie traci się już raz zdobytego LV, nawet jeżeli chcesz zmienić się na lepsze. Jedyną osobą, której mógł zaufać był jego brat. Może nie zawsze zgadzali się we wszystkim, jednak był pewien, że ten nie będzie chciał go obrócić w pył. Oczywiście, Papyrus dobrze władał swoją mocą. Sans mógł oglądać go w akcji kilka razy.
W pokoju nastała cisza. Sans nie był pewien, czy dziewczyna usnęła, lecz wszystkie znaki wskazywałyby na to, że tak. Była zrelaksowana, odprężona, uspokojona. Była na niego teraz otwarta, to wzbudzało w nim jakieś dziwne niemalże prymitywne żądze. Podobało mu się to. Znacznie bardziej niż przypuszczał, kiedy zabierał tę duszę do siebie uważając ją za zdatną do użytku. Oczywiście, chodziło o to aby pozostała otwartą na jego zabiegi, nie przeciwstawiała się, nie zadawała pytań i co ważniejsze nie walczyła z nim. Musiał się zastanowić, czy będzie mógł skorzystać z jej duszy kiedy ta będzie w ciele.
Mógł po prostu próbować nad nią pracować. To byłoby znacznie mniej kłopotliwe. No, ale ostatecznie wtedy musiałby się bać tego, że dusza będzie z nim walczyć w swoim naturalnym ruchu obronnym. Ale nawet jeżeli uda mu się nakłonić ją, aby zharmonizowała się z jego magią, nadal pozostanie problem połączenia ich. On i Alphys szybko znaleźli wiele zastosowań dla ludzkiej psyche, nawet dla zniszczonych. Mogli załadować w nie niemalże śmiertelną dawkę determinacji i wsadzać ją w ciała potworów. Te dusze nie kontaktują póki nie są potrzebne. To na swój sposób było dobre, jednak aby uzyskać pełnię siły trzeba komunikować się z duszą, a ta w takim stanie zwyczajnie nie odpowiadała. Mogli też korzystać z serc uśpionych, ale te mogły być użyte zaledwie pięć razy nim zaczynały pękać. Ludzie nadal żyli w takim stanie, a ciała potworów trzymały się w jednym kawałku mimo, że były wypełnione duszami z przerażającą ilością determinacji. Jednak aby osiągnąć pełnię mocy trzeba było skłonić ludzkie ciała do tego, aby chciały pozostać przytomne.
Sans starał się znaleźć inny sposób, chciał, aby człowiek nadal żył, lecz był jakby odurzony. Miał nawet dobre wyniki, problem pojawiał się wtedy kiedy starał się zwiększyć dystans między ciałem, a duszą. Znowu w innych przypadkach odległość nie miała znaczenia, następowało to wtedy kiedy nie miał zamiaru korzystać z potęgi, jaka była zamknięta w małym ludzkim sercu. Pół mili to było za wiele dla człowieka, a za mało dla potwora. Nie było tez łatwo trzymać w uwięzi silną ludzką duszę. W ten sposób stracili już troje dobrych i potężnych potworów. Wsadzone w jego pobratymców ludzkie psyche ze stresu po prostu spalały od środka ciała potworów
Z początku to nie miało sensu. Dusza w ciele powinna być bardziej stabilna, niż ta kompletnie go pozbawiona. Taka powinna być „martwa”. Te tworzyły dookoła siebie specyficzną barierę, jakby coś chciało mieć pewność, że nie zostaną wykorzystane. To tylko teoria, ale duchy mogły w tym przypadku stanowić dowód na jej słuszność.
Alphys nie interesowała się spekulacjami na ten temat, wolała pracować nad mechanizmami działania duszy niż nad organizmem ludzkim. Natomiast Sans... cóż, miał potrzebę spróbowania czegoś nowego. Była tam pewna dziewczyna o zielonej duszy, poczciwa i dobra, nie skrzywdziłaby muchy. Tak strasznie przypominała mu jego brata z czasów zanim to wszystko się schrzaniło. Zaczął więc wprowadzać pewne drobne zmiany co do jej harmonogramu, rezygnując z rzeczy jakie mogły być dla niej szkodliwe. Czasem rozmawiał z nią dłużej niż przypuszczał. Te małe rzeczy, błahe z pozoru znaczyły dla niej wiele. Lgnęła do nawet najmniejszego przejawu jego życzliwości, uśmiechała się kiedy wchodził do pokoju. Właśnie wtedy zdał sobie sprawę z tego, że jej dusza chce się dostosować do jego. To był pierwszy raz kiedy udało mu się zaobserwować takie zjawisko. Do tej pory było to coś normalnego dla potworów jakie ze sobą żyją, albo.... robią inne rzeczy razem. To był sposób charakterystyczny dla potworów jakie łączą się w pary by uzupełnić się wzajemnie. Skłonić człowieka do zharmonizowania się z potworem, oh to byłby wielki postęp oraz sposób na wygranie wojny.
Sedno problemu polegało na wymieszaniu dwóch kolorów. Jeżeli weźmiemy żółty i niebieski i wylejemy je obok siebie tak by się połączyły to stworzą inny kolor zupełnie nowy, jednak nie od razu. Chodziło o coś podobnego, tylko że w przypadku magii, znacznie bardziej skomplikowanego. Zawsze któregoś koloru mogło być więcej, a to zmieniało odcień tego nowego. Tutaj harmonia musiała dotyczyć wszystkiego. Balansu między jej duszą, a jego magią. Ludzie nie posiadali magii (ich psyche było czystą energią) jednak przez harmonizację pomógł ustabilizować zielone serce. Sprawiło to też, że stała się znacznie bardziej uległa Sansowi, użyczając mu moc swojej duszy.
Sans powinien kontynuować swój eksperyment w prywatności. Nie mógł winić Alphys za jej reakcję, no przynajmniej nie w całości. Bała się. Widziała jak ludzka dusza wypala potwora od środka, nie chciała podejmować raz jeszcze tak wielkiego ryzyka. Jej praca nad pękniętymi zaczęła w końcu przynosić pozytywne efekty. Złamane dusze miały podobną naturę do martwych, z tą różnicą, że ich ciała nadal żyły i mogły do nich wrócić. Problemem było to jak słabe i wątłe są. No i jeszcze te incydenty z determinacją oraz jej odpowiednią ilością dostosowaną nie tylko do człowieka, ale i do potwora.
Sans powinien zostawić to tak jak było. Czy gra była warta świeczki? Tego nie wiedział. Jeżeli popełniłby błąd ryzykował nie tylko swoim życiem. Nie było nawet takiej możliwości, aby zostawił Papyrusa samego. Ten za wiele już wycierpiał. Jednak... było coś w tej pulsującej duszy, coś co nakazywało mu ją bronić. Nie trzeba było długo czekać, aż Alphys zorientowała się w tym co miało miejsce, zaproponowała mu więc kompromis...
Rozumiał, że bała się konsekwencji, chciała tylko znaleźć sposób na lepszą kontrolę ludzkiej duszy tak by zachowała swoją siłę i jednocześnie nie zraniła duszy potwora czy jej nie wchłonęła. Kiedy wezwała zieloną do eksperymentu i zobaczył, jak niewielkie kawałki serca niczym rozbite szkło walają się po podłodze... właśnie wtedy zrozumiał, że po prostu musi wyjść. Nie mógł już pracować z Alphys. Nie zrobiła tego przez przypadek jak w przypadku amalgamatów, jak w przypadku Undyne. Zniszczyła ją umyślnie.
Od tego czas minęły już trzy miesiące. Z technicznego punktu widzenia nadal tam pracował i sprawował kontrolę nad kilkoma pomniejszymi eksperymentami, ale zarówno on jak i ona unikali się wzajemnie utrzymując jedynie kontakt mailowy informując się o postępach. Wiedział, że jest na dobrej drodze aby zharmonizować się z duszą, jednak potrzebował więcej kontroli nim z niej skorzysta. Musiał mieć pewność, że dusza nie odwróci się przeciw niemu, nie będzie próbować przejąć kontroli. Potrzebował duszyczki wiernej, skorej spełnić każde jego życzenie.
Jasne, pojmanie byle jakiej duszy i czekanie aż samo się stanie byłoby głupotą. Dusza mogła spędzić miesiące w otoczeniu potworów i nie wykazać nawet najmniejszego śladu przywiązania. Miały one w sobie coś świecącego, co trzymało je jak hak. Trzeba wywołać mocne stężenie emocji, aby nad nimi zapanować. Sprawić by były bliskie śmierci, osiągnęły granice stresu, odgrodzić je od reszty... uprawiać z nimi seks, to wszystko i jeszcze kilka innych rzeczy mogło doprowadzić do ich uległości.
I tak postanowił przejąć jednego z ludzi jaki miał iść do laboratorium. Dusze szły w grupie, a ona była jedną z tych, której serce połyskiwało nadzieją, rozglądała się w poszukiwaniu czegoś co pomoże jej uciec, i w odróżnieniu od innych, nie kierowała nią wściekłość. Kiedy wszyscy stracili już własną nadzieję ta mała dziewczynka ściągnęła na siebie jego uwagę. Czy można nazwać to przeznaczeniem? Nawet psy nie wyczuły go, dym z cygara wykonał swoją robotę w zmasowaniu zapachu. Wtedy udowodniła, że jest na niego otwarta.
Potem pochwycił ją kiedy mało nie spadła w przepaść, była mu wdzięczna za ocalenie życia, a więc jeszcze bardziej ku niemu lgnęła. Czuł, że zarówno jej ciało jak i dusza desperacko starają się chwycić choć najcieńszej nici nadziei która pozwoli jej zachować życie. Co ważniejsze, nie cofnęła się kiedy zobaczyła swoje serce. Powoli musiał pozyskać jej zaufanie by chciała współpracować, jej dusza drżała jak mały ptaszek wyciągnięty z gniazda, kiedy pierwszy raz oddzielił ją od jej ciała. To było nawet słodkie, upewnił się też, że musi mieć na nią oko. Skorzysta z każdej możliwości by uciec.
Ale prawdziwy test miał miejsce w lesie, zdała go z kolorowymi fajerwerkami mimo oporu. Jeszcze nigdy nie widział tak jasno świecącej osobowości i ta nieokiełznana moc go zachwyciła. Błyszczała dookoła jego duszy, rozpaczliwie poszukując czegoś co pochwyci ją w spazmach rozkoszy. Sans był zamknięty, jego psyche grało swoją rolę – gładkiego kamyka pozwalającego by nurt rzeki biegł swoim rytmem. Jednak wtedy... samolubnie chciał spróbować soku z jej owocu. Delikatnie się rozluźnił, odsłaniając nieco, lecz ta szczelina wystarczyła by zawładnąć nim, zapragną ją mieć. Przywykł do tego, że był zamknięty na wszystkich – nawet na Papyrusa – więc ten delikatny dotyk jej duszy sprawił, że jego własna zaczęła migotać.
Nie zajęło mu długo, w sekundę, kiedy tak jego mały ptaszek trzepotał delikatnie przy nim, zdał sobie sprawę, że ma dokładnie to czego potrzebował. Dusza, której będzie mógł nadać kształt, uczynić własną. Gdyby tylko mógł zanieść ją do swojej pracy ostatnia bariera jaka blokuje gatunek potworów zostałaby przełamana. To było nawet zabawne, gdyby spojrzeć na to z boku. Jedyną możliwością, aby zakończyć to co ludzie zaczęli było zrobić to co było początkiem tego wszystkiego – powołać strach i nienawiść do życia.
Wracając do teraźniejszości. Sans popatrzył na dół i zauważył jak miękki jest jego człowiek, jak delikatnie oddycha, a jej gorący oddech pieści jego kość udową. To było... miłe, odpoczywać w towarzystwie drugiego ciała lezącego obok, dotykającego go swoją skórą. Miał nadzieję, że ona poczuje się prawie jak w domu, prawie ludzko. Nadal szukał sposobów aby mu odpowiedziała, jak uczynić jej duszę jaśniejszą. Ludzie są tak straszliwie skomplikowani, ich ciała były znacznie bardziej złożone niż te potworów. Był wdzięczny, ludzkiemu internetowi, znalazł tam wiele informacji. Jedynym problemem było oddzielenie tych prawdziwych od tych fałszywych.
Miał nadzieję, że nie zajmie jej długo odprężenie się przy nim, zaprzestanie walki i rozpocznie reagować z własnej woli. Cierpliwości miał wiele, ale cholera, niektóre z dźwięków jakie wydawała... Jej miękka skóra... Jej smak. Boże, chciał spróbować każdego kawałka jej ciała swoim językiem, przylgnąć do niej by wydawała te rozkoszne dźwięki, wypełnić jej umysł niczym więcej jak sobą, spętać jej duszę i zatrzymać dla siebie. Sans potrząsnął głową starając się uspokoić myśli.
Napalenie się teraz nie jest dobrym pomysłem. Starczy mu po poranku. Walczył sam ze sobą by nie dotknąć jej podczas kiedy ona skakała na jego nodze, w trakcie tego małego przedstawienia w którym ukazała jak bardzo pruderyjna potrafi być. Lecz kiedy odchyliła głowę na bok, po prostu musiał posmakować jej ciała. A fakt, że doszła wtedy kiedy jego język dotknął jej karku obudziło w nim rządzę nakazującą mu wziąć ją wtedy na kanapie. Całe szczęście jego ręce były zajęte budowaniem połączenia między jego magią a jej duszą. Wiedział ile ryzykował w lesie, nie tylko swoje serce. Znacznie bezpieczniej było przyzwyczaić fioletową  do niego na samym początku, nim przywyknie do jego dotyku. Bezpieczniej... tak...
Mimo to czuł się sfrustrowany. Z całych sił starał się zignorować kłębiącą się w nim magię, ale z nią u swojego boku, ciepłą, pachnącą ciałem i płcią, z ledwością udawało mu się trzymać się w jednym kawałku. Jego palce przedzierały się przez jej włosy, nie miał zamiaru jej puścić. W tej chwili jego dotyk był stanowczy, ale odprężony, wszystko w jego ciele i na jego osobowości mówiło jedno słowo:

M o j a.

Rozpoznawał świat za pomocą swojej magii. Wiedział, że Twoja dusza jest zbyt słaba w tej chwili by usłyszeć jego. Nie byłaś potworem, byłaś człowiekiem, mimo to nadal nie był w stanie uspokoić swoich nerwów z tego powodu, że nie znał Twojej odpowiedzi. Rano ... to zabrnęło za daleko, musiał wyjść. Udał się do Waterfall by zmoczyć ciało w najzimniejszej wodzie jaką znalazł. Pomogło. Pozbył się tez tych śmierdzących łachów. Nie ma mowy aby je wyczyścił.
W Hotlandzie pojawił się dosłownie na chwilę, zaglądając do laboratorium, biorąc kilka rzeczy i by rzucić okiem na wyniki eksperymentów Alphys. Nic ważnego, z wyjątkiem tego że zrobiła postępy z nowym organiczno-mechanicznym kontenerem. Psy też zdały raport z pochwycenia sześciu ludzi ukrywając zaginięcie jednego. Idealnie. Spotkanie z Muffet jednak nie było tak cudowne. Sans nie miał ochoty kupować od niej czegokolwiek, cena za każdym razem wzrastała, kiedy korzystało się z jej usług. No ale nie poszczuła go swoim zwierzaczkiem, więc chyba miała nawet dobry nastrój. Przypomniał sobie uczucie spokoju, kiedy wrócił do domu. Nie skorzystał z drzwi w obawie że jego mały ptaszek będzie chciał wylecieć. Jednak to co zobaczył, jak siedzi tam gdzie ją zostawił wstrząsnęło nim.
Praktycznie zaciągała się słodkościami, a wtedy kiedy zapytała grzecznie o wodę... Nie przypuszczał, że może czuć większą dumę. Jasne, walczyła z nim nadal. Była wszak silną duszą. Jenak za każdym razem, kiedy próbowała zaatakować z innych stron, jej wysyłki okazywały się bezowocne. Zbliżał się do niej. Powoli, ale sukcesywnie, kroczek po kroczku pozyskiwał nad nią większą kontrolę. Praktycznie widział, jak jej dusza stara się zharmonizować trochę tu i trochę tam, łapiąc się wszystkiego co pomoże jej przetrwać, co ją ochroni, to wystarczyło by wypełniła go nadzieja. Jednak bez względu na to, chciał WIĘCEJ. Nie mógł powstrzymać siebie, kiedy jadła pączka. Jak widział delikatne pulsowanie jej duszy, nagie ciało, jej ciało okrywał rumieniec, sposób w który cukier zbierał się w kącikach jej warg... pączki jeszcze nigdy nie smakowały tak dobrze. Ludzie mogą być całkiem słodcy, pomyślał i wtedy usłyszał dźwięk dzwonka swojego telefonu.
Tylko kilka potworów znało jego numer, a jeszcze mniej by do niego dzwoniło. Uniósł nieco swoje biodro nie dbając o to czy ona się obudzi. Wyciągnął telefon z kieszeni i popatrzył na wyświetlacz by zobaczyć kto się do niego dobija. Papyrus. Cóż, będzie musiał go odebrać.
Share:

23 października 2016

Undertale: MobTale - Kotka i Don G - Miętus [ Kitten & The Don -Mint - by junkpilestuff - tłumaczenie PL]

Notka od tłumacza: MobTale to kolejne AU ze świata Undertale, jedno z bardziej rozpoznawalnych. Oryginalny pomysł na uniwersum jest autorstwa in-sideunder, jednak sam pomysł zyskał tak wielką popularność, że najbardziej rozpoznawalne przygody należą do Kici-Kici oraz Szczeniaczka. Niniejsze komiksy dotyczyć będą Kici. Pomysłodawcą jest junkpilestuff. 
O co chodzi w tym uniwersum? Połączcie sobie Undertale z przygodami Ojca Chrzestnego, albo też raczej osadźcie ich w podobnym świecie aaa będziecie mieć. Niniejszy komiks jest jakby alternatywną wersją przygód Kici Kici, czyli:
Co b było gdyby Kici Kicia i G poznali się trochę później, a więc Kotka ma teraz 30 lat, a G ma lat 48 i jest kimś w rodzaju szefa mafii.

Tłumaczenie: Yumi Mizuno
SPIS TREŚCI:







Share:

Undertale: UnderLust - PapyTon - część XIV [tłumaczenie PL] [+18]

Notka od tłumacza: Powiem szczerze, nie przepadam za tym AU, dominuje w nim głównie yaoi. Każdy z każdym. Nie ma Friska, a potwory w Podziemiu zrobiły sobie wielką orgię i są rozpustne i lubieżne i takie tam. W każdym razie ten komiks wyjątkowo mi się spodobał. 
Autorka UnderLust oraz autorka tego komiksu to nsfwshamecave
SPIS TREŚCI:
CZĘŚĆ XIV (obecnie czytany)


Share:

Undertale: UnderLust - PapyTon - część XIII [tłumaczenie PL] [+18]

Notka od tłumacza: Powiem szczerze, nie przepadam za tym AU, dominuje w nim głównie yaoi. Każdy z każdym. Nie ma Friska, a potwory w Podziemiu zrobiły sobie wielką orgię i są rozpustne i lubieżne i takie tam. W każdym razie ten komiks wyjątkowo mi się spodobał. 
Autorka UnderLust oraz autorka tego komiksu to nsfwshamecave
SPIS TREŚCI:
CZĘŚĆ XIII (obecnie czytany)





Share:

Undertale: UnderLust - PapyTon - część XII [tłumaczenie PL] [+18]

Notka od tłumacza: Powiem szczerze, nie przepadam za tym AU, dominuje w nim głównie yaoi. Każdy z każdym. Nie ma Friska, a potwory w Podziemiu zrobiły sobie wielką orgię i są rozpustne i lubieżne i takie tam. W każdym razie ten komiks wyjątkowo mi się spodobał. 
Autorka UnderLust oraz autorka tego komiksu to nsfwshamecave
SPIS TREŚCI:
CZĘŚĆ XII (obecnie czytany)




Share:

Undertale: UnderLust - PapyTon - część XI [tłumaczenie PL] [+18]

Notka od tłumacza: Powiem szczerze, nie przepadam za tym AU, dominuje w nim głównie yaoi. Każdy z każdym. Nie ma Friska, a potwory w Podziemiu zrobiły sobie wielką orgię i są rozpustne i lubieżne i takie tam. W każdym razie ten komiks wyjątkowo mi się spodobał. 
Autorka UnderLust oraz autorka tego komiksu to nsfwshamecave
SPIS TREŚCI:
CZĘŚĆ XI (obecnie czytany)
CZĘŚĆ XII



Share:

Undertale: UnderLust - PapyTon - część X [tłumaczenie PL] [+18]

Notka od tłumacza: Powiem szczerze, nie przepadam za tym AU, dominuje w nim głównie yaoi. Każdy z każdym. Nie ma Friska, a potwory w Podziemiu zrobiły sobie wielką orgię i są rozpustne i lubieżne i takie tam. W każdym razie ten komiks wyjątkowo mi się spodobał. 
Autorka UnderLust oraz autorka tego komiksu to nsfwshamecave
SPIS TREŚCI:





Share:

POPULARNE ILUZJE