Notka od tłumacza: Dla Blitzo – szefa I.M.P. – kilkudniowe nieobecności były normą. Zwykle robił wtedy coś szalonego, co najpewniej miało wpakować go w kłopoty. Właśnie dlatego jego podwładni nigdy nie zwracali na to uwagi, planując po prostu okrzyczeć go, kiedy wróci. Dopiero po dziewięciu dniach nieobecności zaczynają podejrzewać, że ich szefa spotkało go coś niedobrego.
Obawy potwierdza jedno proste, zasłyszane przez telefon zdanie: „Mamy twojego szefa”.
SPIS TREŚCI:
...
Loona pamiętała, że rok, w którym
dopadł ją kaszel kenelowy, był najgorszym, jakiego doświadczyła. Umarłaby,
gdyby nie opieka ojca i to, że ten nie zostawił jej nawet na moment. Teraz,
lata później, wpatrywała się w jego spokojną twarz, kiedy leżał podłączony do
tylu kabelków i kroplówek, że wyglądał jak poduszka na szpilki. Szpital imienia
Judasza zapewnił mu najlepszą możliwą opiekę. Uleczyli większość jego ran,
pomijając te, które potrzebowały więcej czasu, by się zagoić. Podali mu również
magiczne środki, by przyspieszyć demoniczną zdolność regeneracji. Jego rogi
wróciły do dawnego stanu, a ogon odrósł za sprawą odpowiednich składników
odżywczych. Ciało Blitzo wciąż znaczyły blizny, ale Loona wiedziała, że ojciec
stwierdziłby, że dzięki nim wygląda seksowniej.
–
Heh, pewnie wykorzystasz to jako reklamę dla firmy. Mogę się założyć – powiedziała
Loona, nachylając się nad śpiącym.
Minęły
dwa tygodnie odkąd go uratowali, jednak wciąż się nie obudził. Zdaniem lekarzy
było to spowodowane mieszanką leków, które mu podali oraz próbującym otrząsnąć
się z traumy umysłem.
Ojciec
od czasu do czasu poruszał się albo mamrotał coś przez sen. Imiona, takie jak
jej własne albo obce, których nie słyszała nigdy wcześniej. Najwięcej wspominał
o Zelli, jednak to nie kojarzyło się Loonie z nikim znajomym.
–
O czym śnisz, tato? – zapytała, dotykając jego ramienia. – Chciałabym cię pocieszyć,
tak jak ty pocieszałeś mnie.
Gdyby
to ona leżała w łóżku, Blitzo śpiewałby jej kołysanki albo opowiadał historyjki.
Włożyłby swoje ulubione pluszowe konie w jej objęcia, a sam modliłby się, żeby
wróciła do zdrowia. Robił tak za każdym razem, kiedy chorowała. Mimo że była
dorosła, wciąż postępował z nią jak z dzieckiem. W głębi duszy Loona wiedziała,
że to dlatego, że się o nią troszczył.
Na
nieszczęście dla Blitzo, Loona nie zaśpiewałaby niczego, nawet gdyby od tego
zależało jej życie. Przyniosła za to kilka pluszowych koników, by mógł je
przytulać. Przewiezienie ich z Miasta Chochlików do Miasta Świętego Judasza, gdzie
mieścił się szpital, okazało się wyzwaniem, jako że oba miejsca dzieliły
godziny jazdy. Mimo wszystko Loona wiedziała, że ojciec zrobiłby dla niej
więcej, więc nie pozostała mu dłużna.
Dopiero
teraz, patrząc na swojego rannego, słabego ojca, Loona uzmysłowiła sobie, jak
bardzo brała to wszystko za pewniak. Blitzo mógł pozwolić, żeby umarła w lesie,
a jednak zabrał ją i wychował jak własne dziecko. Okazywał miłość, troskę i
uczucia, próbując stać się najlepszą możliwą rodziną. Kiedy dowiedziała się, co
zrobiła jej strofa, zmieniła się. Już nikomu nie ufała, kierując się złamanym
sercem i gniewem – i to nawet wobec jedynej osoby, wobec której nie powinna.
Obserwując
go dzień w dzień przez ostatnie dwa tygodnie, Loona miała dość czasu, by przemyśleć
ostatnie lata. Lata, przez które zachowywała się jak suka wobec wszystkich,
również własnego ojca. I po co? Bo jakiś dupek, który jej nie wychował, nazwał
ją słabą i żałosną, mimo że niczego o niej nie wiedział? Znosiła gorsze obelgi
w przedszkolu tylko dlatego, że była za głośna!
–
Obiecuję, tato – szepnęła, nachylając się i całując go w czoło. – Obiecuję, że
będę lepszą córką. Po prostu… po prostu się obudź, proszę…
Czy
to za sprawą szczęścia, czy cudu, wkrótce po tym usłyszała, jak słaby, wystraszony
głos wykrzykuje jej imię.
– Loony?
***
Przez
ostatnie dwa tygodnie Moxxie przejął stery jako tymczasowy szef I.M.P. i był z
tego naprawdę dumny. Osiągali zyski i w końcu ścigali te cele, które naprawdę
na to zasługiwały, zamiast tych, którym dopisał pech. Mimo wszystko Moxxie był
gotów ustąpić w chwili, w której Blitzo w końcu wybudzi się z częściowej
śpiączki. Choć podobało mu się bycie szefem, Blitzo wydawał się rozjaśniać to
miejsce i sprawiał, że praca bawiła zamiast nudzić. Szczerze mówiąc, chochlik
zaczynał tęsknić za czasami, kiedy szef losowo puszczał muzykę i ogłaszał
godzinę tańca dla wszystkich.
Moxxie
obserwował, jak otwiera się portal do świata ludzi, przez który przechodzą
Millie i Grimbeak, któremu Stolas pozwolił na tymczasową pracę dla firmy. Oboje
mieli jasnoczerwone ślady na ostrzach i worki przerzucone przez ramię.
–
Rany, kto by pomyślał, że można pozbawić człowieka takiej ilości krwi, a przy
tym tyle godzin utrzymać go przy życiu – powiedziała z zachwytem Millie.
–
To coś, czego uczysz się po latach doświadczenia – parsknął Grimbeak. – Muszę
przyznać, że choć to tymczasowe zajęcie, bawiłem się lepiej niż przez ostatnich
dwadzieścia lat pod dowództwem Księcia Stolasa.
–
Uważaj z takimi komentarzami, bo szef może spróbować cię ukraść – zażartowała
Millie, po czym odwróciła się do męża. – Szef Yakuzy i jego ludzie nie żyją,
kochanie. Miejmy nadzieję, że Oni będzie usatysfakcjonowany.
–
Obiecał dodatkową zapłatę za szefa każdego wrogiego gangu, którego mu
przyprowadzimy – zauważył Moxxie. – Czy ty…?
W
odpowiedzi otrzymał garść odciętych głów Japończyków, w krwawym bałaganie wyrzuconych
z worków na podłogę.
–
Mieliśmy więcej, ale się nie zmieściły – wyjaśniła z uśmiechem Millie.
–
Myślę, że tyle wystarczy, by dostać dużą premię – powiedział Moxxie, wzdychając
i szybko wysyłając maila, by poinformować klienta o powodzeniu akcji. – Wydaje
mi się, że możemy dzisiaj skończyć wcześniej i pojechać do szpitala, by
sprawdzić, co z Looną i Blitzo. W końcu to długa droga.
–
Lepiej złożę raport Księciu Stolasowi. Do zobaczenia – powiedział Grimbeak, po
czym zniknął niczym cień.
–
Kiedyś zapytam go, jak to robi – stwierdziła Millie, zbierając głowy.
Moxxie
uśmiechnął się złośliwie. Kiedy zadzwonił telefon, odebrał i rzucił:
–
Impulsywni Morderczy Profesjonaliści*, Moxxie przy telefonie.
– Moxxie!
Tutaj Loona! Tata się obudził!
***
Stolas
powoli nalał herbaty do filiżanki swojego gościa, robiąc wszystko, byleby
zachować stoicki spokój. W końcu nie na co dzień witał się z tobą sam Lucyfer i
zapraszał cię na herbatę. Król Piekła wypił jaśmin głośnym łykiem, po czym
ugryzł jedno ze swoich licznych jabłek. Skąd dawny ulubieniec Boga miał ich tak
wiele, pozostawało tajemnicą, jednak to było najmniej istotnym z dręczących Stolasa
pytań.
–
Muszę to powiedzieć, Stolasie – oznajmił Lucyfer, przeżuwając owoc i biorąc
kolejny łyk herbaty. – Czy wyciek gazu naprawdę był najlepszym, co udało ci się
wymyślić?
–
Miałem mało czasu. Poza tym brzmi lepiej niż oznajmić, że to armia strażników
wdarła się do środka i wymordowała wszystkich w okolicy, by uratować mojego
kochanka – zauważył Stolas, ciężko wzdychając.
Nie
było sensu kłamać samej Gwieździe Porannej, skoro wprost oznajmił, że wie, co
się wydarzyło. Szczerze mówiąc, to było do przewidzenia. Lucyfer nie bez powodu
nosił miano Króla. Pilnował swoich najpotężniejszych poddanych tak uważnie, jak
tylko mógł. Zwłaszcza że wielu z nich nie ukrywało, że chce go osobiście
zdetronizować.
–
Tak. Na szczęście większość nawet jeśli coś podejrzewa, nie ma wystarczających
dowodów albo po prostu nie obchodzą ich wiadomość – powiedział Lucyfer,
szczerząc się w uśmiechu. – Szczerze mówiąc, wszystkie wskazówki zostały na
miejscu, ale większości naszych wysoko postawionych kolegów nie interesuje, co
dzieje się w Mieście Chochlików. Na jedenaście dni znika szef najbardziej
znanej firmy zabójców, po czym giną dwa spokrewnione z tobą demony Goecji i to
w wycieku gazu, a ty rozwodzisz się z żoną? Do tego wszystkiego
wspomniany szef przebywa w najlepszym szpitalu w Piekle i to ty opłacasz jego
pobyt? Naprawdę nietrudno to ze sobą połączyć.
–
I co zamierzasz z tym zrobić? – zapytał Stolas, chwytając swoją filiżankę.
Zdążył
już nakazać Reginaldowi przygotować Octavię do ucieczki oraz podjąć środki, by
wydostać Blitzo wraz z rodziną z Piekła i przenieść ich do bezpiecznego w domu
w świecie ludzi. Mógł powstrzymać Lucyfera przez godzinę, najwyżej dwie, co
powinno zapewnić im dość czasu.
–
Nic.
Stolasowi
oczy niemal wyszły z orbit.
–
Nic?
–
Czy mówię niewyraźnie? Nic nie zrobię – powtórzył z uśmiechem Lucyfer. –
Szczerze, Stolasie, naprawdę sądziłeś, że nie wiem, że I.M.P. wykorzystuje
Grymuar Światów, by teleportować się do świata ludzi i zabijać? Martwi mnie
jedynie, że to nie ja wpadłem na ten pomysł. Było wielu ludzi, których latami
pragnąłem wyeliminować, bo psuli moje plany zepsucia ludzkości. Oczywiście
wszystko, co dysponowałoby mocą większą niż chochlik, natychmiast
przyciągnęłoby uwagę Nieba, ale przypuszczam, że nawet najsłabsi z nas mają
swoje zalety. – Jego uśmiech przygasł, a oczy zwęziły się. – Po tym, co
powiedziałeś mi na temat planów Nataszy i jej krewnych, przypuszczam, że
zabicie ich było najlepszym posunięciem.
–
Tyle że to nie my zabiliśmy Nataszę – mruknął Stolas. – Ktoś inny to zrobił.
I
to w bardzo krwawy sposób. Zanim odnaleźli ją strażnicy Stolasa, Natasza umarła
w najgorszy sposób, jaki kiedykolwiek widział. Każda żyła w jej ciele
eksplodowała, serce poczerniało, a krew dymiła niczym ropa. Sekcja zwłok
wykazała, że jakaś paskudna magia odebrała jej energię życiową, zamieniła ją w
żywą entropię** i zabiła od środka. Stolas nigdy wcześniej nie spotkał tak
złowrogiej mocy, więc nie trzeba było dodawać, że to go martwiło.
–
Ach, tak. Mogła to zrobić tajemnicza postać w płaszczu, o której mówiła twoja
była żona – zasugerował Lucyfer, biorąc kolejny łyk herbaty. – Choć jestem
zmuszony przystawać na egzekucje ze strony Niebios, nie jestem potworem.
Ludobójstwo moich poddanych, nawet tych najniżej urodzonych, jest czymś, do
czego nie dopuszczę. Uznaj mnie więc za swojego sprzymierzeńca przy
poszukiwaniach tej istoty.
–
Rozumiem – szepnął Stolas, opuszczając filiżankę. – Gdzie jest haczyk?
–
Haczyk, mój drogi Stolasie, polega na tym, że gdybym kiedyś chciał kogoś
wyeliminować, będę oczekiwał usług I.M.P. – szepnął Lucyfer. Jego oczy
rozjaśniła złocista demoniczna poświata.
–
Chcesz, żeby eliminowali dla ciebie ludzi? – zapytał Stolas, unosząc brwi.
–
Nie. Będą eliminować demony – powiedział Lucyfer, uśmiechając się. –
Oczywiście, że chodzi o ludzi. W tej chwili nie mam nikogo, kogo chciałbym
zabić, ale w przyszłości mogę tego potrzebować. Chochliki mają tak niewiele
mocy, że są w stanie umknąć uwadze Nieba, bez alarmowania aniołów o swojej
obecności na Ziemi. Wydaje mi się, że wszystko, co przeszli twój kochanek i
jego przyjaciele, uczyniło ich silniejszymi niż kiedykolwiek. Właściwie jestem
zainteresowany tym całym Blitzo, chociaż nie w sposób, przez który zaczniesz
stroszyć swoje zazdrosne pióra. Przychodzi mi do głowy sporo zalet
wykorzystania tej grupy do własnych celów.
Lucyfer
dokończył herbatę, po czym podniósł się z uśmiechem.
–
Cóż, najlepiej już pójdę. Mam nadzieję, że twój chłopak wkrótce dojdzie do
siebie. Nie znoszę, kiedy moi przyjaciele się smucą. – Przywoławszy swój
kapelusz, skinął głową. – Żegnam.
Stolas
pokłonił się swojemu królowi i obserwował, jak jego strażnicy wyprowadzają go z
pokoju. Poczekał, aż poczuje, że Król Piekła opuścił jego posiadłość, nim w
końcu odetchnął z ulgą i ciężko opadł na krzesło.
–
Cholera, jestem kurewskim szczęściarzem.
To
było niedopowiedzenie. Lucyfer okazał się bardziej rozbawiony niż zły przez to,
co się wydarzyło. Jeśli Stolas miałby powiedzieć coś o upadłym aniele, na pewno
stwierdziłby, że ten ma dziwne poczucie humoru. Pocierając czoło, książę
zastanawiał się, czy Król wiedział o jego planie wyleczenia Blitzo z przyszłych
skutków wpływu Koszmarnego Pasożyta.
Nie.
Gdyby wiedział, Stolas z pewnością byłby martwy.
–
Przynajmniej Blitzo się ucieszy, wiedząc, że sam Król chce kiedyś skorzystać z
jego usług – mruknął Stolas, podnosząc się.
Bez
ostrzeżenia Reginald wpadł do pokoju.
–
Panie! Blitzo się obudził i…
Nie miał
okazji, żeby dokończyć. Stolas błyskawicznie przywołał swój płaszcz i przeszedł
przez portal.
***
Minęły dwa
tygodnie odkąd Stella została wyrzucona z domu i zabroniono jej powrotu pod
groźbą śmierci. Tydzień od czasu pogrzebu matki i brata, w którym uczestniczyła
wraz z kilkoma współpracownikami matki. Pięć dni odkąd dostała oficjalną
informację, że znów jest singielką.
Wsuwając
do ust kolejną porcję lodów z podwójnym brownie, Stella czuła spływające łzy i
nieustający ból serca. Nigdy w całym swoim życiu nie czuła się bardziej samotna
niż teraz. Służący prawie się do niej nie odzywali, a ona czuła na sobie ich oceniające
spojrzenia za każdym razem, gdy wchodziła do nowego pokoju. Stolas miał rację –
obserwowali ją. Nie miała prywatności we własnym domu, w którym spędziła dzieciństwo;
wyjątek stawiły łazienka i sypialnia. Nawet wtedy była pewna, że jakimś cudem wciąż
na nią patrzyli.
Kilku
dawnych znajomych próbowało się z nią kontaktować, niektórzy szlachcice proponowali
wspólne wyjście, skoro znów była wolna, ale kazała im odejść. Stella nie potrzebowała
ani ich, ani fałszywych przyjaźni. Pragnęła wyłącznie odzyskać męża i córkę.
Już nie interesowało ją, czy Stolas i Blitzo byli w sobie zakochani;
rozwiedziona sowa mogła to zaakceptować, jeśli dzięki temu odzyskałaby dawne
życie. Jakaś cząstka Stelli pragnęła pojechać do szpitala i przeprosić Blitzo
osobiście, kiedy ten już się wybudzi, ale odrzuciła tę myśl. Żadna z osób,
które skrzywdziła, nigdy by na to nie pozwoliła. Prędzej by ją zabili.
Wróciła
pamięcią do tego, co powiedział jej Reginald. Najpierw musiała wybaczyć samej
sobie, by móc oczekiwać odkupienia w oczach tych, których straciła. Sęk w tym,
że Stella nie miała pojęcia, jak tego dokonać.
Wbiła
wzrok w ekran telewizora i oglądała go tak długo, aż jej telenowela dobiegła
końca i zastąpiły ją reklamy. Wtedy zobaczyła kolejny materiał promujący Hotel
Hazbin, prowadzonego przez córkę Lucyfera, która chciała pomóc demonom dostać
się do Nieba. Już miała przełączyć kanał, ale zawahała się, słysząc treść
reklamy. Zrozumienie pojawiło się nagle, wyraźne niczym kościelny dzwon, kiedy
do głowy przyszła jej jedna myśl.
Stella
wiedziała, że nie rozwiąże żadnego ze swoich problemów, jeśli wcześniej nie
zmieni samej siebie i swojego myślenia. Z drugiej strony, czy to możliwe, by
zyskała drugą szansę dzięki hotelowi? Był otwarty dla wszystkich, ale co
pomyśleliby inni, gdyby udała się tam z prośbą o pomoc? Mimo to Charlie była
dobrą duszyczką, a przynajmniej takie wrażenie sprawiała, odkąd Stella miała
okazję ją poznać. Problem stanowił inny z żyjących tam demonów… Alastor.
Pióra
Stelli nastroszyły się na myśl o Radiowym Demonie. Ta… istota stanowiła
zagadkę, której nawet najwyżej postawione demony w Piekle nie potrafiły
rozwikłać. Pokonał tak wiele przerażających, odwiecznych demonów i to w tak
krótkim czasie, że chodziły plotki, jakby sam do nich nie należał, w rzeczywistości
będąc kimś innym.
Czy
warto było dać sobie drugą szansę? Kiedy reklama się skończyła, Stella
spojrzała najpierw na telewizor, a potem na swoje lody. Długo myślała o tym, co
powiedziała Charlie w telewizji, w ciszy rozważając to niemal przez godzinę,
nim w końcu podjęła decyzję.
Stella
wstała z głębokim westchnieniem i podeszła do telefonu, gdzie wybrała
odpowiedni numer. Czekała aż ktoś odbierze, aż w końcu usłyszała głos w
słuchawce.
–
… Mówię, że się tym zajmę, Toots! Zluzuj cycki! Ugh, serio, czy ta jednooka
suka przechodzi przez ten czas miesiąca? W każdym razie, Hotel Hazbin. Co tam?
Przez
moment Stella walczyła ze sobą, nim zdecydowała się odpowiedzieć;
–
Nazywam się Lady Stella i chciałabym zarezerwować pokój w Hotelu Hazbin?
–
Naprawdę? Po co?
Zamknąwszy
oczy, wyszeptała tylko jedno słowo.
– Odkupienie.
***
Moxxie i
Millie mieli już pędzić do furgonetki, kiedy pojawił się Stolas, by zabrać ich
do szpitala z pomocą portalu. Cała trójka popędziła do zajmowanego przez Blitzo
pokoju i otworzyła drzwi. Millie niemal popłakała się z radości, widząc swojego
szefa – z otwartymi oczyma, spoglądającego na nich z niewielkim uśmiechem.
–
Czołem, drużyno. Jak się macie?
–
Och, Blitzy! – załkał Stolas, dopadając do chochlika i biorąc go w
ramiona. Moczył mu łzami ramię, raz po raz powtarzając przeprosiny. – Przepraszam
za to, co zrobiła ci moja żona i jej rodzina! Obiecuję, że ci to wynagrodzę!
Tak się cieszę, że się obudziłeś!
–
Tak, szefie – powiedział z uśmiechem Moxxie, z Millie u boku podchodząc do
łóżka. – Tym razem naprawdę nas przestraszyłeś. Dać się porwać i w ogóle…
–
Taa, przepraszam za to – wymamrotał Blitzo, odwracając wzrok. Millie uniosła
brwi i spojrzała na swojego równie zaskoczonego męża. Spodziewała się jakiejś sarkastycznej
uwagi albo dwóch, ale może szef wciąż dochodził do siebie.
Loona
uśmiechnęła się i poklepała ojca po plecach.
–
Hej, w porządku. Najważniejsze, że wróciłeś, tato.
–
… tak – wyszeptał Blitzo, uśmiechając się smutno.
W
jego tonie pobrzmiewała nuta desperacji, która wzbudziła w Millie niepokój. Nie
tylko w niej, bo również reszta obecnych spoglądała na siebie nawzajem w
dziwnej ciszy. Tymczasem Blitzo po prostu tam siedział, a jego spojrzenie
wydawało się… puste.
Millie,
powoli pojmując, że coś jest nie tak, zdecydowała się odezwać.
–
Wiesz, szefie, Moxxie bardzo polubił rolę właściciela firmy. Jeśli nie
dojdziesz do siebie wystarczająco szybko, może ci ją ukraść.
–
Cóż, Moxxie zawsze był w tym lepszy. Cholera, jest bystrzejszy ode mnie –
przyznał Blitzo, wzruszając ramionami. Millie niemal słyszała, jak jej mężowi
opada szczęka. – Może powinien przejąć wodze? Ja i tak zawsze wszystko pieprzę.
–
Dobra, stop! – powiedział Moxxie, wyrzucając ręce ku górze. – Sir, co się
dzieje? Dlaczego się tak zachowujesz?
–
T-tak. Wszystko okej, Blitzo? – zapytała nerwowo Millie.
Przez
dłuższą chwilę Blitzo w ciszy wpatrywał się w swoje dłonie. A potem, ni stąd,
ni z owąd, z jego gardła wyrwał się osty śmiech.
–
Nie… Przeżyłem.
–
N-no tak, ale…
–
Nie, Millie – mruknął, a jego oczy zaszły mgłą. – Przeżyłem. W tym
problem! NIE POWINIENEM ŻYĆ!
Blitzo
uderzył pięścią w ścianę, wydając okrzyk frustracji i smutku. Zerwał przy tym
wszystkie kabelki i kroplówki, po czym ukrył twarz w dłoniach. Obecna w sali czwórka
w ciszy patrzyła, jak zaczyna szlochać niczym dziecko. Millie nigdy nie
widziała go w takim stanie, ale oto był, wypłakując sobie oczy i wyglądając
przy tym tak słabo i żałośnie, że jakaś jej cząstka odmówiła uznania, że to
naprawdę Blitzo.
–
B-Blitzo… – wyjąkał Moxxie, przestępując naprzód i próbując dotknąć szefa, ale
ten po prostu go odepchnął.
–
Odsuń się ode mnie! Wy wszyscy! – wykrzyczał i zeskoczył na podłogę, odczołgując
się do najdalej oddalonego kąta. Zwinął się w kłębek, wciąż szlochając. –
Zostawcie mnie… po prostu zostawcie… tak będzie lepiej dla wszystkich…
–
Ale… szefie… ja… ty… – Moxxie próbował coś powiedzieć, ale słowa go zawiodły. Nawet
Millie nie potrafiła znaleźć odpowiednich, widząc, co dzieje się na jej oczach.
Zwróciła się ku Loony i Stolasa, by odkryć, że oboje wyglądali na rozbitych.
–
Jestem potworem! – wykrzyczał Blitzo, potrząsając głową. – Jestem oszustem!
Frajerem, który niszczy wszystkim wokół życie przez swoje samolubne działania!
Żadne z was nie powinno się do mnie zbliżać! Zostawcie mnie!
–
Szefie, nie myślisz tak! – krzyknęła Millie. – J-jesteś kimś więcej niż tylko
naszym szefem, Blitzo! Jesteś przyjacielem!
–
S-serio? – zapytał Blitzo. Zaśmiał się, po czym spojrzał na Millie. – Jaki
przyjaciel regularnie rani swoich pracowników, traktując ich jak gówno? Zatrudniłem
was i od tego czasu ciągle się nad wami pastwię!
–
Szefie, przyznaję, że masz swoje wady, ale naprawdę… – zaczął Moxxie, ale
Blitzo zdecydował się mu przerwać.
–
Wady?! Jestem egoistycznym, spragnionym seksu wariatem, który na każdym kroku
zachowuje się jak pajac i szuka sobie publiki! Nawet jeśli mam wokół siebie innych,
uprzykrzam im życie! Zobacz, w jaki sposób cię traktuję, Moxxie! – wykrzyczał
Blitzo, wskazując na zesztywniałego chochlika. – Każdego dnia, odkąd tylko się
poznaliśmy, zamieniałem twoje życie w koszmar! Traktowałem cię jak gówno!
Poniżałem ciebie i twoją żonę! Zmuszałem was do pracy dla mnie i do znoszenia
moich głupich wybryków, bo wiem, że inaczej skończylibyście na ulicy!
–
S-sir… – zaczął Moxxie, jednak Blitzo go uciszył.
–
Nie waż się zaprzeczać, Moxxie! Ponieważ miałeś rację co do mojej osoby! Jestem
smutnym, niedojrzałym chochlikiem, który nie potrafi zaakceptować faktu, że
jestem zazdrosny, że wasza dwójka ma to, czego ja nie mam! To, co ja straciłem
z własnej winy! – wykrzyczał Blitzo tak głośno, że echo niemal rozeszło się
po sali. – Świetny ze mnie szef, tak? Jak wiele raz omal nie doprowadziłem do
upadku firmy swoimi głupimi decyzjami i błędami?! Ile razy prawie umarliśmy albo
byliśmy blisko ogłoszenia bankructwa, bo gówno znam się na prowadzeniu
biznesu?! Nie wspominając o tym, jak wiele razy mordowaliśmy niewinnych ludzi! –
Pazurami zaczął szarpać uszy. – Wciąż ich słyszę… Kobiety, dzieci, wszystkich
tych, którzy niczym nie zawinili, ale i tak stali się celem kogoś w Piekle! Ukróciłem
ich życie, a teraz wołają do mnie: Czemu?! Czemu to zrobiłeś?! DLA
PIERDOLONYCH PIENIĘDZY!
Wziął
głęboki wdech i powoli spuścił głowę. Millie czuła napływające do oczu łzy,
kiedy spojrzała na Moxxiego, który odwrócił się, by ukryć własne. Nie chciała
tego przyznawać, ale w słowach szefa kryło się trochę prawdy. Ale przecież nie
było aż tak źle… Prawda?
–
Blitzy, proszę – wyszeptał Stolas, podchodząc bliżej i kucając tuż przed nim. –
Wiem… Wiem, że wiele przeszedłeś, a Koszmarny Pasożyt… zrobił ci coś okropnego.
Ale nie musisz się tak poniżać. Dla nas jesteś ważny. Dla mnie jesteś ważny.
–
Stolasie, dość.
Sowi
książę zamrugał, kiedy Blitzo spojrzał na niego pozbawionymi życia oczyma.
–
Przestań próbować sprawić, bym się w tobie zakochał. Albo lepiej: przestań
próbować się we mnie zakochać. To źle się skończy. Każdy, kogo kochałem albo
kto kochał mnie, cierpiał z tego powodu. To wszystko moja wina. Gdybym nie
zabrał tej głupiej księgi, nic z tego nie miałoby miejsca. Żadne z was by nie
ryzykowało. Wciąż miałbyś żonę. Najlepiej byłoby, gdybym nigdy nie założył tej
głupiej firmy i żadnego z was nie poznał.
–
Blitzy, nie możesz tak mówić – powiedział Stolas, przyciskając szpon do piersi
i łagodnie się uśmiechając. – Odkąd cię poznałem, jestem szczęśliwy. Pokazałeś
mi rzeczy, o których nigdy nie marzyłem i pozwoliłeś poznać uczucia, których nie
miałem okazji doświadczyć. Ja… Bardzo mi na tobie zależy, Blitzo.
–
Wiesz, co stało się z ostatnią osobą, która troszczyła się o mnie tak jak ty,
Stolasie? – wymamrotał Blitzo, spoglądając księciu w oczy. Cała czwórka
zobaczyła, jak w chochliku coś pęka, gdy do jego głosu wdarły się rozpacz, ból
i żal. – Umarła. Umarła z mojego powodu. Tak jest za każdym razem. Zbliżam się
do kogoś i wtedy ta osoba umiera. Próbuję zrobić coś dobrze i nie udaje mi się.
Nawet jeśli wszystko zaczyna się układać, psuję to! Wiesz dlaczego?! Bo
jestem przeklęty! Zabijanie to jedyne, co umiem, odkąd przyszedłem na świat!
Urodziłem się i zabiłem tym własną matkę! Mój ojciec i siostry umarli, bo byłem
słaby! I Zella! ZELLA! ZAMORDOWAŁEM WŁASNĄ ŻONĘ!
–
Ż-żonę? – powtórzył Stolas, a jego oczy rozszerzyły się. – B-byłeś żonaty?
Moxxie
i Millie również wstrzymali oddechy na te słowa. Odwrócili się do Loony, by
odkryć, że ta wydaje się zszokowana. Stolas wyglądał, jakby właśnie złamano mu
serce i Millie wcale to nie dziwiło. Do tej pory zawsze zakładała, że Blitzo
nigdy nie był w poważnej relacji, póki nie wszedł w związek z księciem. Ale
słysząc, jak Blitzo wspomina o… „żonie”, zaczęła zastanawiać się, kto w Dziewięciu
Kręgach Piekielnych poślubiłby jej szefa. I dlaczego nigdy o niej nie
wspominał?
Wszyscy
wiedzieli o śmierci jego rodziny, choć nigdy nie poznali szczegółów, niemniej
Blitzo wciąż miał pamiątki po nich w swoim biurze. W większości stare plakaty,
upamiętniające cyrkową działalność jego bliskich. Ale nic z tego nie
sugerowało, że Blitzo mógłby być żonaty. Nie było nawet obrączki.
–
Żonaty? – wymamrotał Blitzo, po czym zaszlochał w ramiona. – Poślubiłem kiedyś kogoś,
o kim sadziłem, że jest prawdziwym aniołem… A potem ją straciłem… Straciłem
wszystko… Zabiłem ją… tak jak i zabiłem własną rodzinę… Jeśli nie zostawisz mnie
w spokoju, ty też umrzesz. Nie wiem jak, ale umrzesz! Moxxie i Millie również!
I Loona… Loona…
Powoli
odwrócił się do córki, podczas gdy ta po prostu stała i spoglądała na niego. Z
wolna podeszła bliżej, aż w końcu znalazła się zaledwie kilka cali od Blitzo, który
uśmiechnął się smutno i odwrócił z zażenowaniem.
–
Wybacz mi, że nigdy nie byłem dobrym oj…
PLASK!
Cios
Loony rozniósł się echem po pokoju. Wszyscy wbili w nią wzrok. Blitzo przestał
płakać i dotknął policzka, w który uderzyła go córka. Powarkując, Loona powoli
uniosła Blitzo i trzymając go w łapach, spojrzała na niego z góry.
– Tato. Powiem
to tylko raz. Tak więc lepiej kurewsko uważnie mnie wysłuchaj – powiedział
łagodnie, ale przy tym tak gniewnie, że aż wszystkich obecnych przeszły dreszcze.
– Każdy dzień, godzinę i minutę od naszego pierwszego spotkania tych naście lat
temu zawsze myślałam o tobie jak o ojcu. Ocaliłeś mnie przed śmiercią po tym,
jak moja prawdziwa rodzina porzuciła mnie, uznając, że jestem słaba. Dałeś mi
dom, jedzenie i edukację, nigdy nie traktując jak zwierzaka albo zabawkę, ale faktyczną
część rodziny. Ani razu przez te wszystkie lata nie przestałam doceniać tego, co
dla mnie zrobiłeś, ani nigdy nie uważałam cię za kogoś innego niż mojego tatę.
Okropny ojciec? Nie, jesteś i zawsze będziesz moim jedynym tatą.
– L-Loona…
– Nie
twierdzę, że jesteś ideałem. Kurwa, mnie samej daleko do córki roku, ale po
całym tym gównie, które przeszliśmy, zawsze trzymaliśmy się razem – wyszeptała
Loona, ściskając poranione dłonie ojca. – Byłeś przy mnie, kiedy prawie umarłam
przez chorobę. Pomagałeś mi w nauce i chroniłeś wtedy, kiedy tego
potrzebowałam. Pracowałeś dzień i noc, aby nasze życie stało się jak
najbardziej znośne. Może nie idealne, ale nie zamieniłabym tych wspomnień na
żadne inne. Więc zrobiłeś kilka złych rzeczy, tak jak każde z nas. To jest
pieprzone Piekło, na litość boską! Każdy z nas robił okropne rzeczy albo coś
schrzanił!
– Ale ja… nie
masz pojęcia… co zrobiłem i… – wymamrotał Blitzo, próbując coś powiedzieć,
jednak Loona przycisnęła palec do jego ust.
– Nie obchodzi
mnie, co robiłeś w przeszłości. Zależy mi na tym, co zrobiłeś dla mnie –
oznajmiła zdecydowanym tonem. – Jesteś najważniejszą osobą w moim życiu, tato.
Nie mam nikogo bliższego. Poza tym jesteś ważny dla nas wszystkich. – Odwróciła
się do Moxxiego i Millie. – Moxxie przeszedł samego siebie i udowodnił, że jest
w stanie wskazać nam sposób na ocalenie cię. Nie porzucił cię, ani nie zostawił
na pewną śmierć. Od samego początku zależało mu na tym, żebyśmy współpracowali,
by móc ci pomóc. Z tego wszystkiego zaliczył nawet kulkę i prawie umarł. Millie
też nas wspierała. Obie przelałyśmy sporo krwi, by odebrać cię tym dupką.
Ryzykowaliśmy życia, byleby cię ocalić. Czy to brzmi jak działanie osób, które
cię nienawidzą?
– Loona ma
rację, Blitzo – powiedział Moxxie. Z uśmiechem podszedł bliżej. – Słuchaj,
wiem, że zawsze krzyczę i na ciebie narzekam, ale w głębi duszy wiem, że jesteś
dobrą osobą. Gdybym czuł, że nie ma dla ciebie ratunku, nie posunąłbym się tak
daleko. Zawsze pomagałeś Millie i mnie, kiedy tego potrzebowaliśmy, nawet jeśli
twoje metody były… ekscentryczne, ale okazałeś nam więcej dobroci niż ktokolwiek
inny.
– Jesteś kimś
więcej niż szefem, Blitzo – szepnęła Millie, uśmiechając się. – Jesteś jednym z
naszych najlepszych przyjaciół. Wszyscy jesteśmy trochę pojebani i przeszliśmy
swoje w przeszłości, z której nie jesteśmy dumni, ale trzymałeś nas razem nawet
w trudnych czasach. Dołączenie do firmy było najlepszym, co zrobiłam w życiu,
bo dzięki temu poznałam Moxxiego, Loonę i ciebie.
– Wy wszyscy… –
jęknął Blitzo, ocierając oczy.
– A Stolas? To
dzięki królewskiemu kuprowi byliśmy w stanie cię ocalić – parsknęła Loona,
wskazując na zarumienionego księcia. – Robił wszystko, by cię ocalić. Nie
szczędził kosztów ani służby, byleby ci pomóc. Nie zrobił tego dlatego, że
lubi, jak pieprzysz go w dupę. Zrobił to, bo dba o ciebie równie mocno, co i my
wszyscy. Ten gość zabił własnego szwagra za to, że ten cię skrzywdził. Nawet
to, że dochodzisz do siebie w najdroższym szpitalu w Piekle, to jego zasługa.
Facet nie jest z tobą tylko dla twojego tyłka, Blitzo. Naprawdę cię lubi.
– Tak – szepnął
z uśmiechem Stolas. – Blitzo, wiem, że nasza relacja nie miała najlepszego
początku, ale po latach znajomości troszczę się o ciebie niemal równie mocno,
co o moją córkę. Czas, który razem spędzamy, sprawia, że jestem szczęśliwy i nie
jestem w stanie znieść myśli o tym, że mógłbym cię stracić. Wiem, że umysł
podpowiada ci, by w to nie wierzyć. Wiem, że to wina Koszmarnego Pasożyta, ale
zaufaj swojemu sercu, Blitzy. Zaufaj, że jesteś dla nas ważny.
– Ale… ale…
– Tato –
wtrąciła Loona. – Nie zrobiliśmy tego wszystkiego bez powodu. Zrobiliśmy to, bo
kurewsko cię kochamy.
– Dlaczego? – Usta
Blitzo zadrżały, kiedy spojrzał na Loonę zdezorientowanymi, załzawionymi oczami.
– Dlaczego po tym wszystkim… po wszystkim, co zrobiłem… Czemu?
Loona powoli
owinęła ramiona wokół ojca, pozwalając, by oparł się o jej pierś. Zamknąwszy
oczy, wyszeptała:
– Ponieważ
jesteśmy rodziną. A nigdy nie należy rezygnować, jeśli chodzi o rodzinę.
W tamtej chwili
Blitzo zawył i padł w ramiona córki. Wciąż płakał, a ona trzymała go tak, jakby
już nigdy nie mieli się puścić. Wkrótce po tym dołączył do nich Stolas, a zaraz
po nim Moxxie i Millie.
Cała czwórka w
ciszy obiecała sobie, że zrobią wszystko, byleby pomóc trwającego w ich uścisku
Blitzo.
Ocalili go.
Teraz musieli znaleźć sposób, żeby go uleczyć.
KONIEC CZĘŚCI PIERWSZEJ
_________________
*Ukłon w stronę BruDoliny. Tak bardzo przywykłam dla ich tłumaczenia, że nie byłabym w stanie wymyślić bardziej adekwatnego. ;)
**Entropia – w termodynamice: miara stopnia rozproszenia energii i nieuporządkowania układu. Przynajmniej zakładam, że chodzi o tę definicję. O ile dobrze rozumiem, zakapturzona postać skierowała demoniczną moc Nataszy przeciwko niej i rozproszyła ją tak, że ta spowodowała eksplozję naczyń krwionośnych.