Autor opowiadania: i obrazu Usterka
(polecam muzyczki puszczone w tle)
Ze mną wcale nie było lepiej. Właściwie nie wiem jakim cudem jestem tym, kim jestem. Zapragnąłeś się spytać, któż to właśnie ma zamiar opowiedzieć ci, tę historię? Hah, wiesz... Właściwie byłam nikim. Przedmiotem. Cóż, nadal w pewien sposób tak o sobie myślę. Nie urodziłam się bytem ważnym, nie urodziłam się zwierzęciem, które chociaż jakoś wspomaga gospodarstwo. Nie byłam wszakże tak groźna jak pies, nie dawałam pysznego mleka jak krowa, również nie byłam zjadliwa jak świnia. Daleko mi również było do kocich ulubieńców salonowych. Nawet nie powstałam jako mebel. W końcu gdybym była takim wielkim łożem z baldachimem, każdy by się cieszył z mej obecności. Inny każdej nocy, za dnia również, wylegiwaliby się na mnie. Z pewnością... byłabym bardziej użyteczna. Wciąż jednak nie mnie był pisany taki los.
Urodziłam
się... już nawet nie pamiętam gdzie. Pamiętam jedynie, że było
to czasu, w którym nosiciel Ratheriana słabł, umierał z
wykończenia po niemal tysiącletniej służbie. Czasy świetności
mijały, ziemia traciła swą materialność miejscami, bywały dni,
gdy dosłownie znikała, każdy kto zaś po niej stąpał, przepadał
na zawsze. Wpadał w dziurę a jego sylwetka... po prostu przestawała
istnieć. Jednak takowe problemy sięgały nie tylko podłoża.
Bywały dni, gdy nawet woda przestawała się pojawiać. Nie
wspominając o niebie, na którym pojawiały się wyrwy. Brak osłon
dookoła tego świata mogło skutkować tylko większym upadkiem. W
każdym razie nie był to dobry czas narodzin. Coś jednak we mnie
uderzyło. Będąc w łonie mej rodzicielki poczułam potrzebę
życia. Serce w mej piersi załopotało. Nie mogłam czekać dłużej,
zresztą jak na dziecko, byłam... bardzo rozumna. Rozróżniałam
rodziców, hałasy poszczególnych przedmiotów, wiedziałam co
lubiłam, a od czego kopałam zła.
Miałam
umrzeć. Nie powinnam się narodzić, właściwie ciężar
niechcianego dziecka do dnia dzisiejszego miał siedzieć w mej
głowie. Czy jednak mogłam winić rodziców, że woleli swoje życie
pewne, niż nowe życie, które mogło tylko dołożyć im trudności?
W zależności od pewnych dni, moje odpowiedzi były różne.
Spytana
dzisiaj mogę rzec, iż nie. Nie mogłam ich winić. W gruncie rzeczy
bardzo dbali o siebie. Próżno szukać czułości znanej wam, próżno
doszukiwać się nawet najdrobniejszych gestów. Właściwie osoby
trzecie śmiało by mogły stwierdzić, że byli w stosunku do siebie
oschli. Nie przytulali się, nie całowali, nie posyłali nawet
tęsknych spojrzeń, gdy się rozdzielali. Ja jednak widziałam
więcej. Nie byli przy tym wyjątkami. To nie tak, że tylko oni byli
taką „zgorzkniałą” parą. Cały mój świat bazował na
pewnych.... zasadach. Po mimo iż nie był on czarno-biały, czy też
nawet w barwach szarości, wręcz przeciwnie, całość atmosfery
odbierało się w takowy sposób. Dlatego jeśli jakaś osoba,
załóżmy pełna czułości i ciepła trafiła do tego miejsca,
dosyć prędko wymierała. Obojętniała. Nie trzeba było tutaj kar
cielesnych, chociaż były wymierzane za przewinienia, to jednak
zobojętnienie innych, brak reakcji na jakiekolwiek czułości...
było najbardziej trafną karą.
Wracając
jednak znów do mnie. Skoro nie dałam się zabić, bo przecież nie
podziałała na mnie żadna trucizna, żadne uderzenie w brzuch,
rodzice uznali, iż powinnam żyć. Nikt jednak nie powiedział jakie
to ma być życie prawda? Od małego nie miałam żadnej troski
wynikającej z miłości rodzicielskiej. Jeśli coś mi się stało,
oczywiście okazywali mi zainteresowanie, ale takie jak zepsutej
rzeczy, którą koniec końców naprawić trzeba. Tak i też było ze
mną. To nie jest tak, że dzieci rodzą się już zobojętniałe na
brak uwagi i zainteresowania. Skądże! Jak każde, pragnie uwagi,
zainteresowania, miłości... Z każdym dniem jednak było uczone i
wychowywane tak, by nie było mu to potrzebne. Dbali o potrzeby moje,
spokojnie. Nie głodowałam, wszak tak złego życia nie wiedli.
Również miałam swoje ubrania, swój malutki pokoik.... Naprawdę
nie było nad czym płakać... Obcy zaraz jednak wynajdywali
okrucieństwo. Bo jakże to tak, dzieci to kochane istoty! Jak można
nie tulić dziecka gdy to płacze? Ano można. Dzieci to... po prostu
mniej rozumni i niepełnosprawni dorośli. Do takich potrzeba
cierpliwości. Spokoju. Dobrej ręki. W końcu kiedyś im ten stan
minie. Będą porozumiewać się jak należy, wpierw jednak, trzeba
wszystko pokazać.
Skąd
jednak moje myśli o byciu niepożyteczną? Cóż, nie było trudno.
Właściwie nie potrafiłam im pomagać. Moje ciało nie nadawało
się do prac fizycznych. Było zbyt delikatne, zbyt łatwo odnosiłam
rany, ile razy raniłam się tak naprawdę o nic! I co tu zrobić z
taką osobą? Nie wyśle się nigdzie, bo większą szkodą jest ją
potem ratować, niż po prostu pozwolić jej żyć i ignorować. Tak
więc nawet gdy chciałam zrobić cokolwiek, odmawiano mi, bowiem
czego bym się nie podjęła, czyniłam więcej szkód niż
przynosiłam korzyści. Przecież dbałam o siebie. Jadłam wszystko
co dostawałam, w miarę nie wybrzydzałam, chociaż to rodzice jedli
najlepiej.
Mogę
rzec, iż wegetowałam. Nie rozwijałam się w żaden sposób. Czasem
opuszczałam jedynie swój pokój by pomóc rozebrać rodziców,
tutaj jeszcze byłam pomocna. Mogłam również chodzić do
pobliskiego miasta by zanosić jakieś towary, lub przynosić do
domu. Nie była to jednak robota na tyle znacząca, bym jakkolwiek
mogła myśleć o sobie lepiej niż „ciężar”.
Próżno
mi w pamięci szukać kim byli moi rodzice, nie znaczyli jednak zbyt
wiele. W niektórych światach mogli być przyrównani do rolników.
No, jeśli to nieco ułatwi wyobrażenie mojej okolicy oraz mojego
życia, można więc iść w te strony. Oczywiście należy pamiętać,
że to tylko przyrównanie by lepiej to wszystko ujrzeć. Świat
Antymaterionu miał swoje zasady egzystowania.
Jakże
żałowałam, iż nie mogłam ujrzeć tego miejsca, za czasów pełni
zdrowia nosiciela. Wtedy wszystko wygląda inaczej. Każdemu żyło
się lepiej. Niestety, chociaż nie mówi się o tym głośno, na
ogół jest to coś, o czym nie mówi się w ogóle, wiadome jest
czemu nosiciel słabnie. Ci mądrzejsi się domyślają, mniej
wykształceni zaś snują ciche domysły. Nie mniej, nikt o
Ratherianie Stworzycielu nie powie złego słowa! Jakże by śmiał!
Niechybnie wtedy jego usta wypełnią miliony istot zrodzonych z jego
magii. Zabiorą z nieszczęśnika wszystko, co tylko można. Siły
życiowe, ciało, lata … Najlepiej zostawić taką osobę i
zapomnieć.
Moje
życie wcale nie było najgorsze. Nie mogę ubolewać czy się
skarżyć. Nawet jeśli do najlżejszych nie należało, chociaż i
tutaj można polemizować, skoro nie byłam zmuszona do ciężkich
robót. Punkt widzenia, zależy od punktu siedzenia. Tyle mądrości
było w tych słowach. Schody zaczęły się dopiero później.
Mając
może dwanaście lat zostałam zmuszona do opuszczenia domostwa. Nie
tyle co odeszłam z własnej woli, po prostu pewnego dnia rodzice
wystawili mnie za drzwi i kazali szukać szczęścia w świecie.
Dostałam pakunek z pieniędzmi, jedzeniem, które tak szybko się
nie psuło, jakieś ubranie na zmianę i... tyle właściwie. Żaden
mężczyzna nie wykazywał mną zainteresowania, a trzeba było
wiedzieć, że jeśli nikt się córką nie interesował, nie mówię
tutaj tylko o cielesnym znaczeniu, należało ją gdzieś odprawić.
Przy dobrych kontaktach nawet z zyskiem. Mnie próżno było na to
liczyć. Skoro nie mieli co liczyć na dobre zamążpójście, a co
za tym idzie, powiększenie majątku, nie było dalszego sensu
utrzymywania. Tak o to w pewien sposób uwolniłam się od jednego
rozdziału w moim życiu.
Czy żebrałam? Bywały takie dnie. Jednak wiedziałam gdzie mogę iść, gdzie są nieco łaskawsi ludzie, którzy chociaż trochę mnie znali. Oczywiście dobre kontakty chociaż nie były na miarę wysokich dworów, zapewniały mi posiłki. Drobną robotą jakoś się odpłacałam. To były naprawdę drobnostki. W przeciwieństwie do innych, o podobnym mi losie, moje ciało pozostawało nietknięte. Oczywiście ten świat był bardziej obojętny w sferze emocjonalnym, jednak mężczyzna dalej był mężczyzną. Miał swoje potrzeby. Nie będę kłamać w tej kwestii, tutaj byłam świadkiem, jak młode dziewczyny, chłopcy nie mieli wcale lepiej, ofiarowywali wszelakie usługi za wydłużenie swego życia. Nie śmiem nikogo osądzać, żadnej istocie nie posyłałam pogardliwego spojrzenia. W końcu los pisał różne historie. Sama jeśli dostałam więcej, czasami za jakąś przysługę, oddawałam drobną część. Miłosierna jednak nie byłam. Wolałam nie wykonywać ciężkich robót, a jeśli wiedziałam, ze zysk będzie odpowiedni, zlecałam to... bardziej potrzebującym. Ci gotowi byli wejść do obory i wysprzątać ją gołymi rękoma za chociaż kęs gorącej bułki. Nie jest to jednak coś nowego, prawda? O takich rzeczach się czyta czy też słucha... Każdy radził sobie na swój sposób.
Czy żebrałam? Bywały takie dnie. Jednak wiedziałam gdzie mogę iść, gdzie są nieco łaskawsi ludzie, którzy chociaż trochę mnie znali. Oczywiście dobre kontakty chociaż nie były na miarę wysokich dworów, zapewniały mi posiłki. Drobną robotą jakoś się odpłacałam. To były naprawdę drobnostki. W przeciwieństwie do innych, o podobnym mi losie, moje ciało pozostawało nietknięte. Oczywiście ten świat był bardziej obojętny w sferze emocjonalnym, jednak mężczyzna dalej był mężczyzną. Miał swoje potrzeby. Nie będę kłamać w tej kwestii, tutaj byłam świadkiem, jak młode dziewczyny, chłopcy nie mieli wcale lepiej, ofiarowywali wszelakie usługi za wydłużenie swego życia. Nie śmiem nikogo osądzać, żadnej istocie nie posyłałam pogardliwego spojrzenia. W końcu los pisał różne historie. Sama jeśli dostałam więcej, czasami za jakąś przysługę, oddawałam drobną część. Miłosierna jednak nie byłam. Wolałam nie wykonywać ciężkich robót, a jeśli wiedziałam, ze zysk będzie odpowiedni, zlecałam to... bardziej potrzebującym. Ci gotowi byli wejść do obory i wysprzątać ją gołymi rękoma za chociaż kęs gorącej bułki. Nie jest to jednak coś nowego, prawda? O takich rzeczach się czyta czy też słucha... Każdy radził sobie na swój sposób.
Nie
prowadziłam długo tego trybu życia. Może... ze trzy lata? Zawsze
gdzieś udało mi się wślizgnąć, wkupić jakkolwiek w „łaskę”
kogo trzeba, szczególnie zimami.
Świat
coraz to bardziej niszczał, rozpadał się a po nowym nosicielu nie
było śladu. Nikt bowiem nie wykazywał się odpowiednimi siłami,
dodajmy do tego, że z pogłosek wynikało, iż sam Ratherian był
wybredny. Po mimo iż miał kontakt z najlepszymi i najbardziej
wytrwałymi przedstawicielami tej krainy, żaden mu nie odpowiadał.
Mieszkańcy oczywiście usilnie próbowali znaleźć kogoś, w końcu
nowe naczynie równało się polepszenie ich warunków.
Nosicielkami
były kobiety, w końcu ich budowa anatomiczna pozwalała bez
większego wysiłku, a uwierzcie mi, że do łatwych to nie należało,
„rodzić” odpowiednie stwory. Właściwie nie były potworami,
jakkolwiek by nie wyglądały czy się zachowywały, należały do
istot rozumnych. To one wszczepiały się w istoty z innych światów,
zabierały energie z różnych miejsc, i zasilały ten świat. Bez
nich sam Ratherian nie byłby w stanie całości utrzymywać, on sam
nie mógł w pełni egzystować bez nosiciela. Oczywiście można
było się zgłosić na takiego dawcę, jeśli ktoś chciał coś
zarobić, dawał w siebie włożyć takiego stwora i pomagał swą
energią. Pożytek jednak... był drobny. W końcu nie było to coś
nowego na tyle silnego, z braku laku jednak i tacy byli doceniani.
Żywotność
nie była duża. Zwykły prosty byt, oddawał całą swoją energię
po prostu żyjąc i dając jedzenie istocie w sobie. Dostawał
oczywiście lepsze warunki, by mieć pewność co do jak najdłuższego
żywota, ile jednak przeżyje istota, która nie posiada magicznych
umiejętności? Odda wszystko co ma a potem umrze. Do tego czasu
nacieszy się jednak swoistymi przywilejami. Bywają jednak dni...
gdy trawi tak wielki głód, gdy noce są tak zimne.... I tak
umrzesz, masz jednak wybór. Możesz oczywiście żyć długo w
biedzie, walcząc każdego dnia o najmniejszy kęs chleba, albo stać
się nosicielem. Wtedy jesz lepiej, masz pieniądze, masz dach nad
głową w specjalnych strefach.... Tylko.... jeśli nie jesteś
dostatecznie silny, pasożyt w tobie wykończy cię boleśnie. Ci,
co mieli odrobinę szczęścia, lub lepsze kontakty, byli wysyłani
do innych światów. Tam wtapiali się, szukali istot
silniejszych.... a potem przekazywali byt w sobie. Czasami za zgodą,
czasami bez wiedzy drugiej strony. Nie musieli wtedy wracać. Jeśli
tylko nadal mieli siły, mogli spróbować nowego, lepszego życia.
Jak
można się nawet domyślić, unikałam tego. Jakkolwiek byłoby mi
ciężko, wolałam moją odrobinę wolności, niż.... bycie
nosicielem. Świadomość, że coś w tobie żyje i czerpie z ciebie
siły, zabija cię kawałek po kawałku nie dając nic w zamian....
Nie. Nie miałam dla kogo tak się poświęcać. Byłam nikim, ale
wolnym nikim. Nawet jeśli widziałam jak znikają niektórzy żebracy
jednego dnia, by następnego ujrzeć ich w lepszym odzieniu,
wychodzących z lepszej karczmy. W dalszym ciągu pozostawałam
silna. Trzymałam się tego, co postanowiłam. Chociaż czułam, że
w końcu przestaną mnie dokarmiać, zimno w końcu dopadnie w
najmniej oczekiwanym momencie, broniłam się.... do końca.
Chciałabym
powiedzieć, że byłam silna do mojego ostatniego oddechu. Prawda
jest jednak taka, że jesteśmy silni, dopóki śmierć nie spojrzy
nam w oczy, wskazując białą dłonią na nasze serce.
Dla
większości śmierć to kostucha, szkielecik albo bardzo brzydka
istota. W tym miejscu śmierć widziana jest inaczej. Jest jak wysoka
kobieta, szczupła, jednak nie należy do chorobliwych. Cerę ma tak
bladą, prawie przezroczystą. Wydaje się być tak delikatna i
zwiewna jak pajęcza sieć. Oczy jej są jedynie czarną, bezdenną
dziurą. Nie ma ust, na co jej, skoro każdy jej czyn, czy spojrzenie
mówi tyle samo, jak nie więcej? Nie nosi żadnej broni, jej ciało
otacza jedynie zwiewna srebrzysta chusta, niczym żywa porusza się
jakby wiatrem pędzona. Próżno szukać włosów, sutków, czy
chociażby kobiecości, nie jest piękna, a jednak patrząc na nią,
gdyby nie świadomość, iż ma się przed sobą samą śmierć, w
pewien sposób można się dać oczarować.
Nadzieja
matką głupich, szukaj więc matko każdego swego dziecka, umierającego właśnie w rowie. Szukaj matko swego dziecka tkwiącego
w okowach, bowiem i on nadal ma nadzieję na wolność. Szukaj mnie
matko.... bowiem i ja tracę cię. Leżąc wymęczona, sama nie wiem
gdzie, pozwalałam by kolejne tumany śniegu opatulały mnie. Miałam
wtedy szesnaście lat. Biel włosów już dawno zniknęła, wtopiła
się w otoczenie. Jedynie grafit skóry, w której przyszło mi żyć,
jeszcze widniał. Śnieg musiał bardziej się wysilić, nadal ktoś
mógł mnie znaleźć. Nie chciałam się poruszyć, chociaż do
myśli samobójczych było mi daleko. Ja po prostu tego dnia uznałam,
iż był to koniec. Miałam umrzeć, bo sama tak zdecydowałam,
znowu, zdecydowałam o tym ja, nie zaś ktoś za mnie. Powoli
przymykałam powieki, ciche westchnięcie raz na jakiś czas opuściło
me usta.
W
końcu pojawiła się. Znana mi już dama w bieli pogładziła mnie
po policzku. O dziwo nie była chłodna. Kojarzyła się z ciepłem
istoty żywej. To był... pierwszy taki gest w moją stronę.
Zabawne, pierwsza pieszczota, dotyk choć prosty a tak czuły,
wykonała sama śmierć. Nie uśmiechnęłam się, ciało mi już
odmawiało posłuszeństwa. Obraz zamazywał się a ma milcząca
towarzyszka dalej przy mnie była. Do samego końca.
I
tak oto mogłabym zakończyć mą historię, w końcu jeśli już
sama śmierć jest przy tobie, czujesz jej dotyk, nie ma ciebie na
tym świecie. Po raz kolejny jednak nie było mi pisane opuścić ten
świat. Jak na złość, chcieli bym żyła. Dlaczego? Ktoś mnie
potrzebował?
Przytomność
straciłam na... nawet nie jestem w stanie powiedzieć ile leżałam.
Gdy się jednak obudziłam, pomimo ciepła, pomimo największych
wygód, byłam obolała. Trzęsłam się dysząc przy tym ciężko.
Nos nie był wcale zamarznięty, a jednak oddychanie przez niego
sprawiało mi trudność. Skuliłam się w kłębek łkając
wykończona. Nie byłam jednak sama. Obok posłania, nawiasem mówiąc
na posłaniu z baldachimem, siedziała ponownie dama przyodziana w
srebrną chustę. Ciężko rzec, czy tak długie towarzystwo śmierci
jest czymś dobrym. Powinnam się właściwie martwić, zastanawiać
się, dlaczego nadal myślałam, czułam, żyłam. Byłam jednak zbyt
wystraszona by się odezwać.
Śmierć
i tak by nie odpowiedziała.
Korzystałam
z luksusu jaki los mi przypisał, widząc jednak szarą plamę na
ciele zawyłam zdołowana. Chociaż nie była wielka, i jeszcze nie
do końca zabarwiona, doskonale wiedziałam co się stało. Zostałam
nosicielem. Tylko dlaczego nie zostawili mnie w jakiejś gospodzie?
Czy takie życie wiódł każdy, komu przyszło nosić w swym ciele
tego stwora? Jedzenie pojawiało się samo, wciąż jednak nie
miałam jak w pełni rozruszyć ciała. Kolejne miejsce, w którym
miała wegetować... Dzień, noc, nie miało to znaczenia. Magia, bo
zakładałam jej działanie, trzymała mnie przy życiu. Na swą
towarzyszkę, próżno było mi liczyć.
Otoczona
byłam przepychem. Sala dla kogoś takiego jak ja, była naprawdę
olbrzymia. Oczywiście wiedziałam, że istnieją jeszcze większe,
jednak ta, w której leżałam, była dla mnie naprawdę
nieporównywalna nawet, do żadnego budynku. Wielkie meble, drewno
swoją drogą miało interesującą nie tylko barwę, ale i
wydzielały interesującą woń, przytłaczały mnie. Jeśli nie
byłam drobną istotą, tutaj, czułam się ledwie muszką, która
przycupnęła na chwilę. Może jednak umarłam? Było mi ciepło, na
mym ciele była jakaś zwiewna jasna szata, kolor był mi obcy, zbyt
wymyślny dla istoty tak prostej, w dodatku nie trzymał się mnie
głód.
Ktoś
mnie odwiedził. Do tego czasu coraz więcej plam pokrywało me
ciało, a ja pomimo wszelkich luksów czułam, iż była to kwestia
niedługiego czasu, nim to zniknie sprzed mych oczu. Kim był mój
gość? Hah, i tutaj was nie zaskoczę. Dosyć przewidywalnie to
zabrzmi. Mym gościem nie była pierwsza lepsza babuleńka. Chociaż
ledwo się trzymała, widać było, że jej ciało było już
naprawdę osłabione, nie szło jej pomylić. W mig zerwałam się z
posłania, upadając twarzą przed jej postacią. Nie śmiałam
podnieść spojrzenia, nawet myśleć o niej! Jeśli były to omamy
umierającej, mogli mnie już właściwie dobić. Śnieg, jakieś
dzikie zwierzęta, wszystko, bylebym nie zapamiętała tego obrazu,
bo jego utrata byłaby prawdziwą boleścią.
Cóż
jednak wyszło z tego spotkania? Eksperyment. Znowu potraktowana jak
przedmiot. Nawet jeśli cenny, ze złota, wysadzany kamieniami
świata, jak prawdziwy przedmiot. Me ciało zdobiły tak szybko
plamy, bowiem.... Świecie jedyny, nie miałam w sobie pasożyta,
miałam coś o wiele gorszego. Nie, to było okropne określenie.
Miałam w sobie coś...... o wiele potężniejszego. Ratherian....
wielki Stwórca, pan tego świata, a raczej jego część bytności,
została zagnieżdżona w moim ciele. Właśnie oplatał każdy jeden
możliwy fragment mego serca. Owijał się, wchłaniał.... Zabierał
to, co należało do mnie, dając to, co należało do niego. Dlatego
tak drżałam, dlatego tak mnie wszystko bolało.
Nie mogłam
nigdzie się ruszać, musiałam poczekać, aż kawałek po kawałku
zagnieździ się w mym ciele. Był....we mnie. Jakkolwiek by to nie
zabrzmiało, jakkolwiek by to nie zostało zapisane, zostałam nowym
nosicielem, czy …. naczyniem. Jak kto zwał tak naprawdę.
Próżno
było mi pytać o cokolwiek. Nie mogłam też liczyć na samą
poprzednią nosicielkę. Nieważne czy żebrak, czy nosiciel samego
Ratheriana, nikt nie okazywał ci najmniejszej czułości czy też
współczucia. Nie pomagał. Należało samemu dojść do
wszystkiego. Do dzisiaj nie wiem, jak to się stało, że to ja
zostałam wybrana. Co prawda dane mi było się dowiedzieć o wysokim
współczynniku „przyswajania” magii. Chociaż sama nie mogłam w
pełni operować magią, jaką nosiłam, ba, mogłam tak naprawdę
jedynie sam koniuszek liznąć, moje ciało bez problemu pochłaniało
to wszystko. Dalej jednak nie spotkałam samego Stwórcy. Czułam
jego obecność, był w mym sercu, to już nieco bardziej romantyczne
ujęcie sprawy, jednak próżna był próba kontaktu z nim.
Sarriah,
bo takowe imię zostało przydzielone kobiecie, w gruncie rzeczy nie
była zła. Nie odstawała charakterem od znanych mi osób, chociaż
z każdym dniem spędzonym w tej wielkiej posiadłości, widziałam
jak jest jej coraz to mniej. Fizycznie była, może bardziej się
kuliła, ale czuło się jej o wiele mniej. Czasami gdy mnie
towarzyszyła śmierć, a poprzednia nosicielka Ratheriana była
obok, patrzyła dokładnie w jej stronę. Czy też ją widziała? Po
raz kolejny przychodziło mi do głowy pytanie, czy zatem ja
umierałam? Nie miałam tego przeżyć?
Odpowiedzi
nie dostałam. Mogłam liczyć tylko na siebie.
W
końcu po … może okresie równającym się połowie roku, byłam w
stanie poruszać się po całej posiadłości. Nie szczędzono mnie
jednak. Musiałam się uczyć. W końcu nawet jeśli miałam być
przedmiotem, nie mogłam być głupia! Każdego dnia uczyłam się,
wiele ksiąg przewijało mi się, gdy tylko w końcu potrafiłam
czytać. Chociaż niepiśmienna nie narzekałam na brak zajęć.
Czas... leciał. Poprzednie naczynie, nie mogłam mówić o tej
kobiecie inaczej, nie wiedziałam o niej nawet za wiele, zmarła. Jej
ciało nie zostało nawet skremowane. Osobiście musiałam ją
spalić. Na wielkiej uroczystości pożegnania starego nosiciela, tym
samym w pełni stając się jej następczynią. Ludzie radowali się,
bowiem oznaczało to poprawę ich losu, kiedy ja odliczałam po cichu
dni do swego zmierzchu, oni podziwiali wschód nowych światłych
czasów.
Mogłam
mieć im to za złe? Czy znowu mogłam być zła za to, że ktoś
bardziej martwił się o siebie, niżeli … o mnie? Nie.... W końcu
o przedmiot nikt się nie martwi. W końcu jednak stałam się
użyteczna. Dbałam o ten świat, rozwijałam się, a wraz ze mną,
mogłam podziwiać, jak odradza się to miejsce.
Gdzieś
w tym świecie była moja rodzina, czy nadal jednak żyła? Wiodło
się im beze mnie lepiej? A może matka doczekała się nowego
potomka? Nie mogłam sprawdzić.... Pozostało mi jedynie snuć
domysły. Tak jak jeszcze dłuższy czas, w mej głowie przewijały
się obrazy o samym Ratherianie, aż do dnia, w którym wreszcie się
odezwał.
Jakkolwiek
by go sobie wyobrażać, próbować dać mu potęgi już w samym
wyglądzie, zbyteczny to wysiłek. Marnowanie czasu. Mężczyzna
który stanął tuż koło mnie był wysoki, może wyższy o półtorej
głowy, może więcej. Jego skóra była ciemniejsza od mojej, co
już było dla mnie wielką niespodzianką, bowiem mało takowych
istot spotkałam. On był.... czernią. Skóra była niczym czerń
piór kruka, niczym cienie z najgorszych mar.... Tak samo włosy,
chociaż staranie zadbane, krótkie i błyszczące, również nie
były innej barwy. Czarne było też jedno.... oko, czy może otchłań
jaka zdobiła lewą stronę, po drugiej jednak była dosyć łagodna
biel. Ubranie również zadbane, obszyte srebrem, wykonane z jedwabiu
tak drogiego, tak cudnego, iż nawet najmajętniejsi handlarze zza
mórz, próżno mogli sobie wyobrażać istnienie takich luksusów.
Spiczaste uszy tak podobne do moich, zdobiły jego głowę, dodając
mu nieco przekorności, to, co jednak rzucało się w oczy to ogon.
Nie był on jednak zwyczajny i prosty jak mój. On był krótki w
kolorze skóry, Ratherian miał ogon z ułożenia przypominający
ten, który z dumą noszą skorpiony, chociaż bardziej węższy, i
przypominający skręcone rzemienie. Na samym końcu jednak był
kolec, czy naprawdę miał w sobie jad zdolny zatruwać inne światy?
Nie wiedziałam, a odwagi spytać nie miałam. Jeśli już coś
chciałam wiedzieć, odzywał się na tyle zdawkowo i zagadkowo, iż
nawet mój wykształcony umysł, miał problemy by go zrozumieć.
Zrozumcie zatem dlaczego, o tak niewiele go pytałam.
I
z niego niewiele miałam pomocy. Nawet jeśli już coś dobrze
uczyniłam, nie słyszałam większej pochwały, chociaż
skłamałabym, gdybym rzekła, iż ani razu nie wysłowił się o
mnie dobrze. Ratherian potrafił powiedzieć coś miłego,nawet się
uśmiechnąć, chociaż czynił to zazwyczaj z rodzicielskim
rozbawieniem, gdy w czymś się zbłaźniłam. Nie odczuwałam jego
działań. Wyznał mi jednak, że nocami wprowadza moje ciało w
dłuższy i mocniejszy sen. Wtedy zajmuje się.....sprawami
pomnażania sił. Wtedy nie pytałam, nie czułam bólu, on nie
dotykał mnie w ten seksualny sposób, dbał bym nie chorowała,
toteż nie było mi to potrzebne.
Ten
stan ciągnął się nawet …. kilka kolejnych lat. Ciekawość
zwyciężyła. Poprosiłam bym mogła być świadoma. Chciałam
wiedzieć, co ze mną czyni. Nie uważał by było mi to potrzebne,
jeśli nie dzieje mi się krzywda, jednak zgodził się. Na niewiele
rzeczy się godził, inną kwestią było, że o jeszcze mniejszą
ilość ja go prosiłam. W każdym razie …. mogłam przy tym być.
Spytacie
czym było ów rozmnażanie? Jakby to najprościej ująć. Ogon
Ratheriana poza wielką tajemniczą trucizną, jest również
miejscem,gdzie najwięcej tej magii w najczystszej postaci posiada.
Sam ostry koniec wprowadza do mego ciała, wejściem oczywiście
jakie znajduje się pomiędzy udami, i wprowadza dziwne okrągłe....
przedmioty. Czułam je, tylko dlatego, że chciałam. Prosiłam z
ciekawości o pełną świadomość. Chwilę się poruszały a potem
zmalały na tyle, że nie było ich już. Do kolejnej nocy miały się
w moim ciele rozwinąć, by następnej nocy przyjść na świat. Nie
bolało, nie aż tak. Znowu chciałam zobaczyć jakie to uczucie. Nic
mi wewnątrz nie uszkodziły, ba, jakimś cudem nie naruszyły błony.
Z praktycznego punktu widzenia, nadal byłam dziewicą, bo błonę
miałam, teoretycznie, też nią byłam. Bo całość nie była
seksem. W moim ciele dojrzewały istoty, którymi się tyle
straszyło, które zbierały energię do siebie, a potem karmiły
mnie i Ratheriana. Okazało się, iż w zależności od nosiciela,
istoty, wyglądały inaczej. Moje nie były wielkie, znaczy, nie przy
„porodzie”. Były na swój sposób dosyć urokliwie. Zabawne.
Kiedy wychodziły wyglądały jak czarne, kuleczki, składały się
dziwnego materialnego czegoś, dodatkowo miały białe świecące
oczy. Nie były więc.... potworami. Gdy się podkarmiły przybierały
różne kształty, były i dziwne smoki, i jakieś dwunogi.... dalej
składały się z tej czarnej formy, jednak runy na ich głowach były
większe, bardziej świecące, tam gdzie znajdowały się pyski, lub
też twarze, widniało coś, co przypominało czaszkę. Nieco
pęknięta po zbyt długim czasie żywienia się, lub przebywaniu
poza ciałem żywiciela ale.. nie były to straszne potwory. Sam
Ratherian przyznał, że do momentu podrośnięcia, mają... swój
urok.
Co
mogę więcej rzec.... Mój czas leci, świat trzyma się świetnie...
Lud mnie uwielbia. Mija już kolejne tysiąclecie a ja nadal pełna
sił, nadal nie brakuje im plonów. Urodzaj jest, ziemia nie
znika.... Jestem czymś pożytecznym. Nie, nie czymś...Jakkolwiek
mnie nie traktują, czasami Ratherian mnie poprawia. Pomimo miana
jego naczynia, jestem kimś. W końcu „coś” nie dostaje imienia.
Wcześniej go nie miałam. On.... nadał mi imię.
Leithia...
Ładne, prawda? Takie same imię nosiła pierwsza kobieta jaka mu
towarzyszyła przy tworzeniu tych ziem. Zapisana w księgach jako ta,
która pokazała, że mimo bycia kobietą, niezbyt silną fizycznie,
dokonała wielkich czynów. Tak wiele osób zawdzięczało jej
życie.... a teraz zawdzięcza je mi.
(Prace starszej nieco daty, więc jakość w przybliżeniu nie powala x''D)
(Prace starszej nieco daty, więc jakość w przybliżeniu nie powala x''D)
O mój słodki... To było... wzruszające i piękne. Miałam przez cały czas wrażenie, jakbym słuchała czyjejś bardzo wciągającej historii, jakby ta osoba była ze mną i uh...
OdpowiedzUsuńNajbardziej zapadnie mi chyba w pamięć ten fragment "Nadzieja matką głupich, szukaj więc matko każdego swego dziecka, umierającego właśnie w rowie. Szukaj matko swego dziecka tkwiącego w okowach, bowiem i on nadal ma nadzieję na wolność. Szukaj mnie matko.... bowiem i ja tracę cię." Cudowny, aż się wzruszyłam, serio.
Jestem z Ciebie dumna kochanie :3 Bardzo dobra praca!
*Miota rękoma na lewo i prawo jakby miała atak komarów, jednak zbyt w radości piszczy, by wydusić z poczatku coś logicznego* Baaardzo się cieszę, że tak na ciebie to wpłynęło, jak i również, że praca się podoba : D Pisanie z muzyką było czystą przyjemnością, płynęłam wręcz ^^
UsuńJuż mówiłam Ci kochanie co o tym myślę ^^ Pozwól jednak, że tutaj skrócę to do tego jak cudowne i wspaniałe to jest. Czyta się z zapartym tchem, czując się jakby Leithia przy tobie była i opowiadała właśnie tę historię. A pierwsze linijki po linku do drugiej piosenki... no już nie są mi się przy tej melodii kojarzyć inaczej jak z myślą o jej delikatnym śpiewie istoty błagającej o nadzieję. Zwłaszcza przez ten rym w jednym ze zdań ;3 Całość... jest po prostu piękna i chciałoby się czytać jeszcze więcej i więcej <3
OdpowiedzUsuńNyaaaaaaaaah <3 <3 Skoro uzyskałam taki efekt, to znaczy, iż udało mi się w pełni oddać zamierzony efekt ^^ Miałam obawy co do takowej formy opowiadania, jednak cóż, wyszło mi. Naprawdę mi wyszło, i jestem zadowolona : D Bardzo mi miło, iż kolejnej osóbce spodobała się praca : D
UsuńJuż znasz moją opinię o tym, ale nie byłabym sobą, gdybym tutaj się nie podzieliła moimi odczuciami. Prześlicznie napisana historia, przedstawiająca może trochę ciężkie, trudne realia pewnego świata, ale jednak tak lekko o tym opowiadająca, że aż grzechem jest przerwać to. Tak delikatność bije od historii i narratorki, że po prostu wow <333 Plus, muzyka tak świetnie dobranaaa. Idealnie potęguje odczucia w trakcie lektury. A najulubieńszy moment to chyba właśnie tam, gdzie bohaterka czeka na śmierć i następują słowa "Nadzieja matką głupich, szukaj więc matko każdego swego dziecka, ...". Po prostu aż serduszko się cieszy na taką małą dawkę historii <33333
OdpowiedzUsuńPrzegrzejecie mi system lada moment xDD Co mogę rzec? Jestem naprawdę przeszczęśliwa mogąc czytać takie komentarze <3 Pisząc ten fragment o śmierci, sama czułam najwięcej emocji... Także jeśli przekazałam to co ja czułam tak, by inni również mogli to czuć, mogę czuć się spełnioną pisarką :D
UsuńMoja droga, co raz bardziej jestem zauroczona twym talentem do pisarstwa! Aż jestem w szoku że żadne wydawnictwo o ciebie nie walczy!
OdpowiedzUsuńPowinnaś ten teksty wysłać do kogoś kto potrawi, promować talenty i może ty będziesz nową gwiazdą w literaturze :D
SPRÓBUJ!
Aż trudno mi dobrać słowa by ci odpisać x'D Naprawdę nawet nie wiem, co i jak... Cóż, po pierwsze, bardzo mnie cieszą twe słowa <3 Jeśli tylko ktoś chce czytać, i podoba mu się to, co napiszę, nic bardziej nie jest motywującego! Aż ciepło robi się na duszy, wrze ona wręcz... Jednak obawiam się, że do wydawnictw daleka droga, zbyt uboga jest ma pisownia. Staram się rozwijać jak mogę, nie jestem pewna, czy miałabym gdziekolwiek jakiekolwiek szanse, jednak ktoo wie czym na chleb będę zarabiać~~
Usuń