4 stycznia 2019

Leithia- Historia, która w żadnych księgach nie została zapisana



Autor opowiadania: i obrazu Usterka


 (polecam muzyczki puszczone w tle)
 

   Właściwie... kogokolwiek nie spytacie, czy umierającego żebraka w rowie, czy wykwintnego hrabi, każdy jeden powie wam, iż bycie „naczyniem” dla Ratheriana Stworzyciela, jest zaszczytem przeogromnym! Marzeniem wielu istot, w końcu wiąże się to z władzą nad całym światem Antymaterionu. Oczywiście świat, który jest przez niego utrzymywany, jak i przez nosiciela nosi inną nazwę, jest ona równie dostojna co koronowana głowa. Jednak wymowa dla zwykłych ludzi jest zbyt trudna, zawiera zbyt wiele znaków, tak starych a jednocześnie tak nowych dla dzisiejszych znawców, iż próżno szukać tłumaczeń. Oczywiście można się go uczyć, nie zamykają wszak wiedzy dla innych. Chcesz poznać tę kulturę? Proszę bardzo, jednak liczyć się musisz z tym, iż kto raz wejdzie do tego świata, nigdy nie wyjdzie w pełni zdrowym, a i próżno liczyć sobie tam na długi żywot. W końcu obcy zawsze pozostanie obcym. Przy dobrych wiatrach być może nie padniesz tak prędko. Jakkolwiek by nie zabrzmiały te słowa, są w pełni prawdziwe. 
    Ze mną wcale nie było lepiej. Właściwie nie wiem jakim cudem jestem tym, kim jestem. Zapragnąłeś się spytać, któż to właśnie ma zamiar opowiedzieć ci, tę historię? Hah, wiesz... Właściwie byłam nikim. Przedmiotem. Cóż, nadal w pewien sposób tak o sobie myślę. Nie urodziłam się bytem ważnym, nie urodziłam się zwierzęciem, które chociaż jakoś wspomaga gospodarstwo. Nie byłam wszakże tak groźna jak pies, nie dawałam pysznego mleka jak krowa, również nie byłam zjadliwa jak świnia. Daleko mi również było do kocich ulubieńców salonowych. Nawet nie powstałam jako mebel. W końcu gdybym była takim wielkim łożem z baldachimem, każdy by się cieszył z mej obecności. Inny każdej nocy, za dnia również, wylegiwaliby się na mnie. Z pewnością... byłabym bardziej użyteczna. Wciąż jednak nie mnie był pisany taki los.
  Urodziłam się... już nawet nie pamiętam gdzie. Pamiętam jedynie, że było to czasu, w którym nosiciel Ratheriana słabł, umierał z wykończenia po niemal tysiącletniej służbie. Czasy świetności mijały, ziemia traciła swą materialność miejscami, bywały dni, gdy dosłownie znikała, każdy kto zaś po niej stąpał, przepadał na zawsze. Wpadał w dziurę a jego sylwetka... po prostu przestawała istnieć. Jednak takowe problemy sięgały nie tylko podłoża. Bywały dni, gdy nawet woda przestawała się pojawiać. Nie wspominając o niebie, na którym pojawiały się wyrwy. Brak osłon dookoła tego świata mogło skutkować tylko większym upadkiem. W każdym razie nie był to dobry czas narodzin. Coś jednak we mnie uderzyło. Będąc w łonie mej rodzicielki poczułam potrzebę życia. Serce w mej piersi załopotało. Nie mogłam czekać dłużej, zresztą jak na dziecko, byłam... bardzo rozumna. Rozróżniałam rodziców, hałasy poszczególnych przedmiotów, wiedziałam co lubiłam, a od czego kopałam zła.   
   Miałam umrzeć. Nie powinnam się narodzić, właściwie ciężar niechcianego dziecka do dnia dzisiejszego miał siedzieć w mej głowie. Czy jednak mogłam winić rodziców, że woleli swoje życie pewne, niż nowe życie, które mogło tylko dołożyć im trudności? W zależności od pewnych dni, moje odpowiedzi były różne.
   Spytana dzisiaj mogę rzec, iż nie. Nie mogłam ich winić. W gruncie rzeczy bardzo dbali o siebie. Próżno szukać czułości znanej wam, próżno doszukiwać się nawet najdrobniejszych gestów. Właściwie osoby trzecie śmiało by mogły stwierdzić, że byli w stosunku do siebie oschli. Nie przytulali się, nie całowali, nie posyłali nawet tęsknych spojrzeń, gdy się rozdzielali. Ja jednak widziałam więcej. Nie byli przy tym wyjątkami. To nie tak, że tylko oni byli taką „zgorzkniałą” parą. Cały mój świat bazował na pewnych.... zasadach. Po mimo iż nie był on czarno-biały, czy też nawet w barwach szarości, wręcz przeciwnie, całość atmosfery odbierało się w takowy sposób. Dlatego jeśli jakaś osoba, załóżmy pełna czułości i ciepła trafiła do tego miejsca, dosyć prędko wymierała. Obojętniała. Nie trzeba było tutaj kar cielesnych, chociaż były wymierzane za przewinienia, to jednak zobojętnienie innych, brak reakcji na jakiekolwiek czułości... było najbardziej trafną karą.   
   Wracając jednak znów do mnie. Skoro nie dałam się zabić, bo przecież nie podziałała na mnie żadna trucizna, żadne uderzenie w brzuch, rodzice uznali, iż powinnam żyć. Nikt jednak nie powiedział jakie to ma być życie prawda? Od małego nie miałam żadnej troski wynikającej z miłości rodzicielskiej. Jeśli coś mi się stało, oczywiście okazywali mi zainteresowanie, ale takie jak zepsutej rzeczy, którą koniec końców naprawić trzeba. Tak i też było ze mną. To nie jest tak, że dzieci rodzą się już zobojętniałe na brak uwagi i zainteresowania. Skądże! Jak każde, pragnie uwagi, zainteresowania, miłości... Z każdym dniem jednak było uczone i wychowywane tak, by nie było mu to potrzebne. Dbali o potrzeby moje, spokojnie. Nie głodowałam, wszak tak złego życia nie wiedli. Również miałam swoje ubrania, swój malutki pokoik.... Naprawdę nie było nad czym płakać... Obcy zaraz jednak wynajdywali okrucieństwo. Bo jakże to tak, dzieci to kochane istoty! Jak można nie tulić dziecka gdy to płacze? Ano można. Dzieci to... po prostu mniej rozumni i niepełnosprawni dorośli. Do takich potrzeba cierpliwości. Spokoju. Dobrej ręki. W końcu kiedyś im ten stan minie. Będą porozumiewać się jak należy, wpierw jednak, trzeba wszystko pokazać.   
   Skąd jednak moje myśli o byciu niepożyteczną? Cóż, nie było trudno. Właściwie nie potrafiłam im pomagać. Moje ciało nie nadawało się do prac fizycznych. Było zbyt delikatne, zbyt łatwo odnosiłam rany, ile razy raniłam się tak naprawdę o nic! I co tu zrobić z taką osobą? Nie wyśle się nigdzie, bo większą szkodą jest ją potem ratować, niż po prostu pozwolić jej żyć i ignorować. Tak więc nawet gdy chciałam zrobić cokolwiek, odmawiano mi, bowiem czego bym się nie podjęła, czyniłam więcej szkód niż przynosiłam korzyści. Przecież dbałam o siebie. Jadłam wszystko co dostawałam, w miarę nie wybrzydzałam, chociaż to rodzice jedli najlepiej.   
   Mogę rzec, iż wegetowałam. Nie rozwijałam się w żaden sposób. Czasem opuszczałam jedynie swój pokój by pomóc rozebrać rodziców, tutaj jeszcze byłam pomocna. Mogłam również chodzić do pobliskiego miasta by zanosić jakieś towary, lub przynosić do domu. Nie była to jednak robota na tyle znacząca, bym jakkolwiek mogła myśleć o sobie lepiej niż „ciężar”.  
   Próżno mi w pamięci szukać kim byli moi rodzice, nie znaczyli jednak zbyt wiele. W niektórych światach mogli być przyrównani do rolników. No, jeśli to nieco ułatwi wyobrażenie mojej okolicy oraz mojego życia, można więc iść w te strony. Oczywiście należy pamiętać, że to tylko przyrównanie by lepiej to wszystko ujrzeć. Świat Antymaterionu miał swoje zasady egzystowania.
  Jakże żałowałam, iż nie mogłam ujrzeć tego miejsca, za czasów pełni zdrowia nosiciela. Wtedy wszystko wygląda inaczej. Każdemu żyło się lepiej. Niestety, chociaż nie mówi się o tym głośno, na ogół jest to coś, o czym nie mówi się w ogóle, wiadome jest czemu nosiciel słabnie. Ci mądrzejsi się domyślają, mniej wykształceni zaś snują ciche domysły. Nie mniej, nikt o Ratherianie Stworzycielu nie powie złego słowa! Jakże by śmiał! Niechybnie wtedy jego usta wypełnią miliony istot zrodzonych z jego magii. Zabiorą z nieszczęśnika wszystko, co tylko można. Siły życiowe, ciało, lata … Najlepiej zostawić taką osobę i zapomnieć.
   Moje życie wcale nie było najgorsze. Nie mogę ubolewać czy się skarżyć. Nawet jeśli do najlżejszych nie należało, chociaż i tutaj można polemizować, skoro nie byłam zmuszona do ciężkich robót. Punkt widzenia, zależy od punktu siedzenia. Tyle mądrości było w tych słowach. Schody zaczęły się dopiero później.
   Mając może dwanaście lat zostałam zmuszona do opuszczenia domostwa. Nie tyle co odeszłam z własnej woli, po prostu pewnego dnia rodzice wystawili mnie za drzwi i kazali szukać szczęścia w świecie. Dostałam pakunek z pieniędzmi, jedzeniem, które tak szybko się nie psuło, jakieś ubranie na zmianę i... tyle właściwie. Żaden mężczyzna nie wykazywał mną zainteresowania, a trzeba było wiedzieć, że jeśli nikt się córką nie interesował, nie mówię tutaj tylko o cielesnym znaczeniu, należało ją gdzieś odprawić. Przy dobrych kontaktach nawet z zyskiem. Mnie próżno było na to liczyć. Skoro nie mieli co liczyć na dobre zamążpójście, a co za tym idzie, powiększenie majątku, nie było dalszego sensu utrzymywania. Tak o to w pewien sposób uwolniłam się od jednego rozdziału w moim życiu.
    Czy żebrałam? Bywały takie dnie. Jednak wiedziałam gdzie mogę iść, gdzie są nieco łaskawsi ludzie, którzy chociaż trochę mnie znali. Oczywiście dobre kontakty chociaż nie były na miarę wysokich dworów, zapewniały mi posiłki. Drobną robotą jakoś się odpłacałam. To były naprawdę drobnostki. W przeciwieństwie do innych, o podobnym mi losie, moje ciało pozostawało nietknięte. Oczywiście ten świat był bardziej obojętny w sferze emocjonalnym, jednak mężczyzna dalej był mężczyzną. Miał swoje potrzeby. Nie będę kłamać w tej kwestii, tutaj byłam świadkiem, jak młode dziewczyny, chłopcy nie mieli wcale lepiej, ofiarowywali wszelakie usługi za wydłużenie swego życia. Nie śmiem nikogo osądzać, żadnej istocie nie posyłałam pogardliwego spojrzenia. W końcu los pisał różne historie. Sama jeśli dostałam więcej, czasami za jakąś przysługę, oddawałam drobną część. Miłosierna jednak nie byłam. Wolałam nie wykonywać ciężkich robót, a jeśli wiedziałam, ze zysk będzie odpowiedni, zlecałam to... bardziej potrzebującym. Ci gotowi byli wejść do obory i wysprzątać ją gołymi rękoma za chociaż kęs gorącej bułki. Nie jest to jednak coś nowego, prawda? O takich rzeczach się czyta czy też słucha... Każdy radził sobie na swój sposób.   
   Nie prowadziłam długo tego trybu życia. Może... ze trzy lata? Zawsze gdzieś udało mi się wślizgnąć, wkupić jakkolwiek w „łaskę” kogo trzeba, szczególnie zimami.   
Świat coraz to bardziej niszczał, rozpadał się a po nowym nosicielu nie było śladu. Nikt bowiem nie wykazywał się odpowiednimi siłami, dodajmy do tego, że z pogłosek wynikało, iż sam Ratherian był wybredny. Po mimo iż miał kontakt z najlepszymi i najbardziej wytrwałymi przedstawicielami tej krainy, żaden mu nie odpowiadał. Mieszkańcy oczywiście usilnie próbowali znaleźć kogoś, w końcu nowe naczynie równało się polepszenie ich warunków.
   Nosicielkami były kobiety, w końcu ich budowa anatomiczna pozwalała bez większego wysiłku, a uwierzcie mi, że do łatwych to nie należało, „rodzić” odpowiednie stwory. Właściwie nie były potworami, jakkolwiek by nie wyglądały czy się zachowywały, należały do istot rozumnych. To one wszczepiały się w istoty z innych światów, zabierały energie z różnych miejsc, i zasilały ten świat. Bez nich sam Ratherian nie byłby w stanie całości utrzymywać, on sam nie mógł w pełni egzystować bez nosiciela. Oczywiście można było się zgłosić na takiego dawcę, jeśli ktoś chciał coś zarobić, dawał w siebie włożyć takiego stwora i pomagał swą energią. Pożytek jednak... był drobny. W końcu nie było to coś nowego na tyle silnego, z braku laku jednak i tacy byli doceniani.
   Żywotność nie była duża. Zwykły prosty byt, oddawał całą swoją energię po prostu żyjąc i dając jedzenie istocie w sobie. Dostawał oczywiście lepsze warunki, by mieć pewność co do jak najdłuższego żywota, ile jednak przeżyje istota, która nie posiada magicznych umiejętności? Odda wszystko co ma a potem umrze. Do tego czasu nacieszy się jednak swoistymi przywilejami. Bywają jednak dni... gdy trawi tak wielki głód, gdy noce są tak zimne.... I tak umrzesz, masz jednak wybór. Możesz oczywiście żyć długo w biedzie, walcząc każdego dnia o najmniejszy kęs chleba, albo stać się nosicielem. Wtedy jesz lepiej, masz pieniądze, masz dach nad głową w specjalnych strefach.... Tylko.... jeśli nie jesteś dostatecznie silny, pasożyt w tobie wykończy cię boleśnie. Ci, co mieli odrobinę szczęścia, lub lepsze kontakty, byli wysyłani do innych światów. Tam wtapiali się, szukali istot silniejszych.... a potem przekazywali byt w sobie. Czasami za zgodą, czasami bez wiedzy drugiej strony. Nie musieli wtedy wracać. Jeśli tylko nadal mieli siły, mogli spróbować nowego, lepszego życia.   
   Jak można się nawet domyślić, unikałam tego. Jakkolwiek byłoby mi ciężko, wolałam moją odrobinę wolności, niż.... bycie nosicielem. Świadomość, że coś w tobie żyje i czerpie z ciebie siły, zabija cię kawałek po kawałku nie dając nic w zamian.... Nie. Nie miałam dla kogo tak się poświęcać. Byłam nikim, ale wolnym nikim. Nawet jeśli widziałam jak znikają niektórzy żebracy jednego dnia, by następnego ujrzeć ich w lepszym odzieniu, wychodzących z lepszej karczmy. W dalszym ciągu pozostawałam silna. Trzymałam się tego, co postanowiłam. Chociaż czułam, że w końcu przestaną mnie dokarmiać, zimno w końcu dopadnie w najmniej oczekiwanym momencie, broniłam się.... do końca.
   Chciałabym powiedzieć, że byłam silna do mojego ostatniego oddechu. Prawda jest jednak taka, że jesteśmy silni, dopóki śmierć nie spojrzy nam w oczy, wskazując białą dłonią na nasze serce.
   Dla większości śmierć to kostucha, szkielecik albo bardzo brzydka istota. W tym miejscu śmierć widziana jest inaczej. Jest jak wysoka kobieta, szczupła, jednak nie należy do chorobliwych. Cerę ma tak bladą, prawie przezroczystą. Wydaje się być tak delikatna i zwiewna jak pajęcza sieć. Oczy jej są jedynie czarną, bezdenną dziurą. Nie ma ust, na co jej, skoro każdy jej czyn, czy spojrzenie mówi tyle samo, jak nie więcej? Nie nosi żadnej broni, jej ciało otacza jedynie zwiewna srebrzysta chusta, niczym żywa porusza się jakby wiatrem pędzona. Próżno szukać włosów, sutków, czy chociażby kobiecości, nie jest piękna, a jednak patrząc na nią, gdyby nie świadomość, iż ma się przed sobą samą śmierć, w pewien sposób można się dać oczarować.





   Nadzieja matką głupich, szukaj więc matko każdego swego dziecka, umierającego właśnie w rowie. Szukaj matko swego dziecka tkwiącego w okowach, bowiem i on nadal ma nadzieję na wolność. Szukaj mnie matko.... bowiem i ja tracę cię. Leżąc wymęczona, sama nie wiem gdzie, pozwalałam by kolejne tumany śniegu opatulały mnie. Miałam wtedy szesnaście lat. Biel włosów już dawno zniknęła, wtopiła się w otoczenie. Jedynie grafit skóry, w której przyszło mi żyć, jeszcze widniał. Śnieg musiał bardziej się wysilić, nadal ktoś mógł mnie znaleźć. Nie chciałam się poruszyć, chociaż do myśli samobójczych było mi daleko. Ja po prostu tego dnia uznałam, iż był to koniec. Miałam umrzeć, bo sama tak zdecydowałam, znowu, zdecydowałam o tym ja, nie zaś ktoś za mnie. Powoli przymykałam powieki, ciche westchnięcie raz na jakiś czas opuściło me usta. 
   W końcu pojawiła się. Znana mi już dama w bieli pogładziła mnie po policzku. O dziwo nie była chłodna. Kojarzyła się z ciepłem istoty żywej. To był... pierwszy taki gest w moją stronę. Zabawne, pierwsza pieszczota, dotyk choć prosty a tak czuły, wykonała sama śmierć. Nie uśmiechnęłam się, ciało mi już odmawiało posłuszeństwa. Obraz zamazywał się a ma milcząca towarzyszka dalej przy mnie była. Do samego końca.   
   I tak oto mogłabym zakończyć mą historię, w końcu jeśli już sama śmierć jest przy tobie, czujesz jej dotyk, nie ma ciebie na tym świecie. Po raz kolejny jednak nie było mi pisane opuścić ten świat. Jak na złość, chcieli bym żyła. Dlaczego? Ktoś mnie potrzebował?   
   Przytomność straciłam na... nawet nie jestem w stanie powiedzieć ile leżałam. Gdy się jednak obudziłam, pomimo ciepła, pomimo największych wygód, byłam obolała. Trzęsłam się dysząc przy tym ciężko. Nos nie był wcale zamarznięty, a jednak oddychanie przez niego sprawiało mi trudność. Skuliłam się w kłębek łkając wykończona. Nie byłam jednak sama. Obok posłania, nawiasem mówiąc na posłaniu z baldachimem, siedziała ponownie dama przyodziana w srebrną chustę. Ciężko rzec, czy tak długie towarzystwo śmierci jest czymś dobrym. Powinnam się właściwie martwić, zastanawiać się, dlaczego nadal myślałam, czułam, żyłam. Byłam jednak zbyt wystraszona by się odezwać.

Śmierć i tak by nie odpowiedziała.

   Korzystałam z luksusu jaki los mi przypisał, widząc jednak szarą plamę na ciele zawyłam zdołowana. Chociaż nie była wielka, i jeszcze nie do końca zabarwiona, doskonale wiedziałam co się stało. Zostałam nosicielem. Tylko dlaczego nie zostawili mnie w jakiejś gospodzie? Czy takie życie wiódł każdy, komu przyszło nosić w swym ciele tego stwora? Jedzenie pojawiało się samo, wciąż jednak nie miałam jak w pełni rozruszyć ciała. Kolejne miejsce, w którym miała wegetować... Dzień, noc, nie miało to znaczenia. Magia, bo zakładałam jej działanie, trzymała mnie przy życiu. Na swą towarzyszkę, próżno było mi liczyć.   
   Otoczona byłam przepychem. Sala dla kogoś takiego jak ja, była naprawdę olbrzymia. Oczywiście wiedziałam, że istnieją jeszcze większe, jednak ta, w której leżałam, była dla mnie naprawdę nieporównywalna nawet, do żadnego budynku. Wielkie meble, drewno swoją drogą miało interesującą nie tylko barwę, ale i wydzielały interesującą woń, przytłaczały mnie. Jeśli nie byłam drobną istotą, tutaj, czułam się ledwie muszką, która przycupnęła na chwilę. Może jednak umarłam? Było mi ciepło, na mym ciele była jakaś zwiewna jasna szata, kolor był mi obcy, zbyt wymyślny dla istoty tak prostej, w dodatku nie trzymał się mnie głód.   
   Ktoś mnie odwiedził. Do tego czasu coraz więcej plam pokrywało me ciało, a ja pomimo wszelkich luksów czułam, iż była to kwestia niedługiego czasu, nim to zniknie sprzed mych oczu. Kim był mój gość? Hah, i tutaj was nie zaskoczę. Dosyć przewidywalnie to zabrzmi. Mym gościem nie była pierwsza lepsza babuleńka. Chociaż ledwo się trzymała, widać było, że jej ciało było już naprawdę osłabione, nie szło jej pomylić. W mig zerwałam się z posłania, upadając twarzą przed jej postacią. Nie śmiałam podnieść spojrzenia, nawet myśleć o niej! Jeśli były to omamy umierającej, mogli mnie już właściwie dobić. Śnieg, jakieś dzikie zwierzęta, wszystko, bylebym nie zapamiętała tego obrazu, bo jego utrata byłaby prawdziwą boleścią.   
  Cóż jednak wyszło z tego spotkania? Eksperyment. Znowu potraktowana jak przedmiot. Nawet jeśli cenny, ze złota, wysadzany kamieniami świata, jak prawdziwy przedmiot. Me ciało zdobiły tak szybko plamy, bowiem.... Świecie jedyny, nie miałam w sobie pasożyta, miałam coś o wiele gorszego. Nie, to było okropne określenie. Miałam w sobie coś...... o wiele potężniejszego. Ratherian.... wielki Stwórca, pan tego świata, a raczej jego część bytności, została zagnieżdżona w moim ciele. Właśnie oplatał każdy jeden możliwy fragment mego serca. Owijał się, wchłaniał.... Zabierał to, co należało do mnie, dając to, co należało do niego. Dlatego tak drżałam, dlatego tak mnie wszystko bolało.   
   Nie mogłam nigdzie się ruszać, musiałam poczekać, aż kawałek po kawałku zagnieździ się w mym ciele. Był....we mnie. Jakkolwiek by to nie zabrzmiało, jakkolwiek by to nie zostało zapisane, zostałam nowym nosicielem, czy …. naczyniem. Jak kto zwał tak naprawdę.   
   Próżno było mi pytać o cokolwiek. Nie mogłam też liczyć na samą poprzednią nosicielkę. Nieważne czy żebrak, czy nosiciel samego Ratheriana, nikt nie okazywał ci najmniejszej czułości czy też współczucia. Nie pomagał. Należało samemu dojść do wszystkiego. Do dzisiaj nie wiem, jak to się stało, że to ja zostałam wybrana. Co prawda dane mi było się dowiedzieć o wysokim współczynniku „przyswajania” magii. Chociaż sama nie mogłam w pełni operować magią, jaką nosiłam, ba, mogłam tak naprawdę jedynie sam koniuszek liznąć, moje ciało bez problemu pochłaniało to wszystko. Dalej jednak nie spotkałam samego Stwórcy. Czułam jego obecność, był w mym sercu, to już nieco bardziej romantyczne ujęcie sprawy, jednak próżna był próba kontaktu z nim.   
   Sarriah, bo takowe imię zostało przydzielone kobiecie, w gruncie rzeczy nie była zła. Nie odstawała charakterem od znanych mi osób, chociaż z każdym dniem spędzonym w tej wielkiej posiadłości, widziałam jak jest jej coraz to mniej. Fizycznie była, może bardziej się kuliła, ale czuło się jej o wiele mniej. Czasami gdy mnie towarzyszyła śmierć, a poprzednia nosicielka Ratheriana była obok, patrzyła dokładnie w jej stronę. Czy też ją widziała? Po raz kolejny przychodziło mi do głowy pytanie, czy zatem ja umierałam? Nie miałam tego przeżyć?
   Odpowiedzi nie dostałam. Mogłam liczyć tylko na siebie.
   W końcu po … może okresie równającym się połowie roku, byłam w stanie poruszać się po całej posiadłości. Nie szczędzono mnie jednak. Musiałam się uczyć. W końcu nawet jeśli miałam być przedmiotem, nie mogłam być głupia! Każdego dnia uczyłam się, wiele ksiąg przewijało mi się, gdy tylko w końcu potrafiłam czytać. Chociaż niepiśmienna nie narzekałam na brak zajęć. Czas... leciał. Poprzednie naczynie, nie mogłam mówić o tej kobiecie inaczej, nie wiedziałam o niej nawet za wiele, zmarła. Jej ciało nie zostało nawet skremowane. Osobiście musiałam ją spalić. Na wielkiej uroczystości pożegnania starego nosiciela, tym samym w pełni stając się jej następczynią. Ludzie radowali się, bowiem oznaczało to poprawę ich losu, kiedy ja odliczałam po cichu dni do swego zmierzchu, oni podziwiali wschód nowych światłych czasów.   
   Mogłam mieć im to za złe? Czy znowu mogłam być zła za to, że ktoś bardziej martwił się o siebie, niżeli … o mnie? Nie.... W końcu o przedmiot nikt się nie martwi. W końcu jednak stałam się użyteczna. Dbałam o ten świat, rozwijałam się, a wraz ze mną, mogłam podziwiać, jak odradza się to miejsce.   
  Gdzieś w tym świecie była moja rodzina, czy nadal jednak żyła? Wiodło się im beze mnie lepiej? A może matka doczekała się nowego potomka? Nie mogłam sprawdzić.... Pozostało mi jedynie snuć domysły. Tak jak jeszcze dłuższy czas, w mej głowie przewijały się obrazy o samym Ratherianie, aż do dnia, w którym wreszcie się odezwał.   
   Jakkolwiek by go sobie wyobrażać, próbować dać mu potęgi już w samym wyglądzie, zbyteczny to wysiłek. Marnowanie czasu. Mężczyzna który stanął tuż koło mnie był wysoki, może wyższy o półtorej głowy, może więcej. Jego skóra była ciemniejsza od mojej, co już było dla mnie wielką niespodzianką, bowiem mało takowych istot spotkałam. On był.... czernią. Skóra była niczym czerń piór kruka, niczym cienie z najgorszych mar.... Tak samo włosy, chociaż staranie zadbane, krótkie i błyszczące, również nie były innej barwy. Czarne było też jedno.... oko, czy może otchłań jaka zdobiła lewą stronę, po drugiej jednak była dosyć łagodna biel. Ubranie również zadbane, obszyte srebrem, wykonane z jedwabiu tak drogiego, tak cudnego, iż nawet najmajętniejsi handlarze zza mórz, próżno mogli sobie wyobrażać istnienie takich luksusów. Spiczaste uszy tak podobne do moich, zdobiły jego głowę, dodając mu nieco przekorności, to, co jednak rzucało się w oczy to ogon. Nie był on jednak zwyczajny i prosty jak mój. On był krótki w kolorze skóry, Ratherian miał ogon z ułożenia przypominający ten, który z dumą noszą skorpiony, chociaż bardziej węższy, i przypominający skręcone rzemienie. Na samym końcu jednak był kolec, czy naprawdę miał w sobie jad zdolny zatruwać inne światy? Nie wiedziałam, a odwagi spytać nie miałam. Jeśli już coś chciałam wiedzieć, odzywał się na tyle zdawkowo i zagadkowo, iż nawet mój wykształcony umysł, miał problemy by go zrozumieć. Zrozumcie zatem dlaczego, o tak niewiele go pytałam.   
   I z niego niewiele miałam pomocy. Nawet jeśli już coś dobrze uczyniłam, nie słyszałam większej pochwały, chociaż skłamałabym, gdybym rzekła, iż ani razu nie wysłowił się o mnie dobrze. Ratherian potrafił powiedzieć coś miłego,nawet się uśmiechnąć, chociaż czynił to zazwyczaj z rodzicielskim rozbawieniem, gdy w czymś się zbłaźniłam. Nie odczuwałam jego działań. Wyznał mi jednak, że nocami wprowadza moje ciało w dłuższy i mocniejszy sen. Wtedy zajmuje się.....sprawami pomnażania sił. Wtedy nie pytałam, nie czułam bólu, on nie dotykał mnie w ten seksualny sposób, dbał bym nie chorowała, toteż nie było mi to potrzebne.  
   Ten stan ciągnął się nawet …. kilka kolejnych lat. Ciekawość zwyciężyła. Poprosiłam bym mogła być świadoma. Chciałam wiedzieć, co ze mną czyni. Nie uważał by było mi to potrzebne, jeśli nie dzieje mi się krzywda, jednak zgodził się. Na niewiele rzeczy się godził, inną kwestią było, że o jeszcze mniejszą ilość ja go prosiłam. W każdym razie …. mogłam przy tym być.   
   Spytacie czym było ów rozmnażanie? Jakby to najprościej ująć. Ogon Ratheriana poza wielką tajemniczą trucizną, jest również miejscem,gdzie najwięcej tej magii w najczystszej postaci posiada. Sam ostry koniec wprowadza do mego ciała, wejściem oczywiście jakie znajduje się pomiędzy udami, i wprowadza dziwne okrągłe.... przedmioty. Czułam je, tylko dlatego, że chciałam. Prosiłam z ciekawości o pełną świadomość. Chwilę się poruszały a potem zmalały na tyle, że nie było ich już. Do kolejnej nocy miały się w moim ciele rozwinąć, by następnej nocy przyjść na świat. Nie bolało, nie aż tak. Znowu chciałam zobaczyć jakie to uczucie. Nic mi wewnątrz nie uszkodziły, ba, jakimś cudem nie naruszyły błony. Z praktycznego punktu widzenia, nadal byłam dziewicą, bo błonę miałam, teoretycznie, też nią byłam. Bo całość nie była seksem. W moim ciele dojrzewały istoty, którymi się tyle straszyło, które zbierały energię do siebie, a potem karmiły mnie i Ratheriana. Okazało się, iż w zależności od nosiciela, istoty, wyglądały inaczej. Moje nie były wielkie, znaczy, nie przy „porodzie”. Były na swój sposób dosyć urokliwie. Zabawne. Kiedy wychodziły wyglądały jak czarne, kuleczki, składały się dziwnego materialnego czegoś, dodatkowo miały białe świecące oczy. Nie były więc.... potworami. Gdy się podkarmiły przybierały różne kształty, były i dziwne smoki, i jakieś dwunogi.... dalej składały się z tej czarnej formy, jednak runy na ich głowach były większe, bardziej świecące, tam gdzie znajdowały się pyski, lub też twarze, widniało coś, co przypominało czaszkę. Nieco pęknięta po zbyt długim czasie żywienia się, lub przebywaniu poza ciałem żywiciela ale.. nie były to straszne potwory. Sam Ratherian przyznał, że do momentu podrośnięcia, mają... swój urok.   
   Co mogę więcej rzec.... Mój czas leci, świat trzyma się świetnie... Lud mnie uwielbia. Mija już kolejne tysiąclecie a ja nadal pełna sił, nadal nie brakuje im plonów. Urodzaj jest, ziemia nie znika.... Jestem czymś pożytecznym. Nie, nie czymś...Jakkolwiek mnie nie traktują, czasami Ratherian mnie poprawia. Pomimo miana jego naczynia, jestem kimś. W końcu „coś” nie dostaje imienia. Wcześniej go nie miałam. On.... nadał mi imię.   
   Leithia... Ładne, prawda? Takie same imię nosiła pierwsza kobieta jaka mu towarzyszyła przy tworzeniu tych ziem. Zapisana w księgach jako ta, która pokazała, że mimo bycia kobietą, niezbyt silną fizycznie, dokonała wielkich czynów. Tak wiele osób zawdzięczało jej życie.... a teraz zawdzięcza je mi.
(Prace starszej nieco daty, więc jakość w przybliżeniu nie powala x''D)
Share:

8 komentarzy:

  1. O mój słodki... To było... wzruszające i piękne. Miałam przez cały czas wrażenie, jakbym słuchała czyjejś bardzo wciągającej historii, jakby ta osoba była ze mną i uh...
    Najbardziej zapadnie mi chyba w pamięć ten fragment "Nadzieja matką głupich, szukaj więc matko każdego swego dziecka, umierającego właśnie w rowie. Szukaj matko swego dziecka tkwiącego w okowach, bowiem i on nadal ma nadzieję na wolność. Szukaj mnie matko.... bowiem i ja tracę cię." Cudowny, aż się wzruszyłam, serio.
    Jestem z Ciebie dumna kochanie :3 Bardzo dobra praca!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. *Miota rękoma na lewo i prawo jakby miała atak komarów, jednak zbyt w radości piszczy, by wydusić z poczatku coś logicznego* Baaardzo się cieszę, że tak na ciebie to wpłynęło, jak i również, że praca się podoba : D Pisanie z muzyką było czystą przyjemnością, płynęłam wręcz ^^

      Usuń
  2. Już mówiłam Ci kochanie co o tym myślę ^^ Pozwól jednak, że tutaj skrócę to do tego jak cudowne i wspaniałe to jest. Czyta się z zapartym tchem, czując się jakby Leithia przy tobie była i opowiadała właśnie tę historię. A pierwsze linijki po linku do drugiej piosenki... no już nie są mi się przy tej melodii kojarzyć inaczej jak z myślą o jej delikatnym śpiewie istoty błagającej o nadzieję. Zwłaszcza przez ten rym w jednym ze zdań ;3 Całość... jest po prostu piękna i chciałoby się czytać jeszcze więcej i więcej <3

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nyaaaaaaaaah <3 <3 Skoro uzyskałam taki efekt, to znaczy, iż udało mi się w pełni oddać zamierzony efekt ^^ Miałam obawy co do takowej formy opowiadania, jednak cóż, wyszło mi. Naprawdę mi wyszło, i jestem zadowolona : D Bardzo mi miło, iż kolejnej osóbce spodobała się praca : D

      Usuń
  3. Już znasz moją opinię o tym, ale nie byłabym sobą, gdybym tutaj się nie podzieliła moimi odczuciami. Prześlicznie napisana historia, przedstawiająca może trochę ciężkie, trudne realia pewnego świata, ale jednak tak lekko o tym opowiadająca, że aż grzechem jest przerwać to. Tak delikatność bije od historii i narratorki, że po prostu wow <333 Plus, muzyka tak świetnie dobranaaa. Idealnie potęguje odczucia w trakcie lektury. A najulubieńszy moment to chyba właśnie tam, gdzie bohaterka czeka na śmierć i następują słowa "Nadzieja matką głupich, szukaj więc matko każdego swego dziecka, ...". Po prostu aż serduszko się cieszy na taką małą dawkę historii <33333

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Przegrzejecie mi system lada moment xDD Co mogę rzec? Jestem naprawdę przeszczęśliwa mogąc czytać takie komentarze <3 Pisząc ten fragment o śmierci, sama czułam najwięcej emocji... Także jeśli przekazałam to co ja czułam tak, by inni również mogli to czuć, mogę czuć się spełnioną pisarką :D

      Usuń
  4. Moja droga, co raz bardziej jestem zauroczona twym talentem do pisarstwa! Aż jestem w szoku że żadne wydawnictwo o ciebie nie walczy!
    Powinnaś ten teksty wysłać do kogoś kto potrawi, promować talenty i może ty będziesz nową gwiazdą w literaturze :D
    SPRÓBUJ!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Aż trudno mi dobrać słowa by ci odpisać x'D Naprawdę nawet nie wiem, co i jak... Cóż, po pierwsze, bardzo mnie cieszą twe słowa <3 Jeśli tylko ktoś chce czytać, i podoba mu się to, co napiszę, nic bardziej nie jest motywującego! Aż ciepło robi się na duszy, wrze ona wręcz... Jednak obawiam się, że do wydawnictw daleka droga, zbyt uboga jest ma pisownia. Staram się rozwijać jak mogę, nie jestem pewna, czy miałabym gdziekolwiek jakiekolwiek szanse, jednak ktoo wie czym na chleb będę zarabiać~~

      Usuń

POPULARNE ILUZJE