28 marca 2018

Undertale: Mam nadzieję, że mnie złamiesz - Ty i ja teraz [i hope you break me - You and I Exist Now - tłumaczenie PL]


Autor okładki: Rivie
Notka od tłumacza:W tym świecie wojny między ludźmi i potworami nigdy nie było. Obie rasy egzystowały obok siebie przez wieki. W efekcie czego, narodził się proces zwany Rezonansem. Chodzi o to, że dusza poszukuje duszy do niej kompatybilnej. W efekcie czego, rodzą się związki nie do złamania. Partnerzy dobierają się między sobą i stu procentowej skuteczności. Gdy Rezonans połączy duszę człowieka i potwora, oboje mogą żyć długo i szczęśliwie - do czasu śmierci człowieka. Wtedy potwór umiera wraz z nim, w ten sposób ich prochy mogą połączyć się ze sobą na zawsze. 
Jednak, jak przekonałaś się na własnej skórze - ten proces nie zawsze przebiega tak jak powinien. Gdy Twoja dusza, zareagowała Rezonansem na nowego sąsiada Sansa, ten wpadł w panikę i uciekł. 
Opowiadanie dostosowane pod kobiecego czytelnika. Występują związki Ty x Sans (Underfell) oraz Grillby (Underfell) x Papyrus (Underfell). Wszystkie notki +18 będą oznakowane. 
Autor opowiadania: CathedralMidnight
Oryginał: klik
Tłumaczenie: Yumi Mizuno
Spis treści:
Kolejnego ranka zadzwonił Twój telefon
-Sansuś? - ziewnęłaś – Coś się stało? Nigdy do mnie nie dzwonisz
-Nie, Aniele, nic się nie stało – wymruczał. Lubiłaś jego głos – Nie mogłem spać. Myślałem o tobie
-Oh? - przeciągnęłaś się trochę
-Ta. Niedługo wstajesz do pracy? Daj mnie na głośnik.
-Dobra, ale zaraz idę się myć
-Nie martw się – dałaś go na głośnik i położyłaś telefon na stoliku, wychodząc z łóżka i udając się do szafy. - Więc.. naprawdę... martwi mnie to, że Jerry wałęsa się koło ciebie.
-Co ty nie powiesz – przeglądałaś ciuchy
-Więc, zastanawiałem się... może... powinienem... zacząć cię eskortować do pracy – zatrzymałaś się przenosząc wzrok na komórkę
-Sans... jesteś na to gotowy?
-T-tak... - zmarszczyłaś brwi – Znaczy się... kurwa, nie, nie specjalnie – przyznał – Ale.. kurwa, nie mogę znieść myśli, że ten typ kręci się! Więc... wiesz... mógłbym iść za tobą... ta, to mogłoby podziałać...
-Więc mój Soul Mate będzie moim stalkerem? - nie byłaś pewna, czy przez telefon wyczuje sarkazm w Twoim głosie
-Ej, w ogóle traktujesz sprawę poważnie? - Nie, nie wyłapał. Westchnęłaś.
-Tak. To dlatego zrobiłam zakupy. Zaczęłam się zastanawiać nawet co w razie czego zrobić
-W razie czego wołać mnie. - zamrugałaś. To brzmiało bardzo... pewnie.
-Dobra, Sans. Wiem, że się martwisz – zaczęłaś – Więc jeżeli uważasz, że dasz radę, możesz iść ze mną do pracy, ale jeżeli zaczniesz panikować wracasz natychmiast do domu i odpoczywasz, a ja znowu będę miała przy sobie wszystko co kupiłam. Zrozumiano? Nie chcę, abyś się do czegoś zmuszał kiedy nie jesteś gotowy. Bogowie nad nami i pod nami niech mają mnie w opiece przez to na ile ci pozwalam. Ale, spróbujemy, tak długo jak nie będzie cię to przemęczać, dobra?
-Jasne Aniele.
-Dobra. Teraz daj mi się przygotować do pracy
-Będę za jakiś czas. Pa aniele.
-Pa najdroższy. - rozłączył się – Cóż – westchnęłaś – Do trzech razy sztuka.
Po trzydziestu minutach rozległo się pukanie do drzwi. Zerknęłaś przez judasza i zobaczyłaś ukochanego szkieleta na wycieraczce, rozglądającego się na boki. Uchyliłaś drzwi.
-Witaj najdroższy – zerknęłaś na niego
-Witaj Aniele – wyszczerzył się. Nie umiałaś powstrzymać uśmiechu i otworzyłaś szeroko drzwi, tylko po to by rzucić się w jego ramiona. Pachniał jak drewno i słońce. Odprężyłaś się, gdy objął Cię.
-Widziałeś go? - zapytałaś wtulając się w jego czarną koszulkę
-Nie, ale to kurdupel. Pewnie chowa się za jakimiś śmieciami czy coś.
-Hmmm – mruknęłaś
-Zaraz idziesz do pracy?
-Za kilka minut. - Mocniej Cię ścisnął. - Wszystko dobrze? - zapytałaś – Mam puścić?
-Ja... daję radę – przyznał oddychając nierówno – Próbuję nie... pozwolić, aby wspomnienia mnie …
-Więc pamiętasz wcześniejsze Soul Mate podczas ataków?
-Pamiętam jak je straciłem, ta... - jego głos był cichy – Choroby, popierdolone zbiegi okoliczności i uh... cóż, w każdym razie, pamiętam ból … Ja... Ja wiem, kiedy je tracę...
-To jak.... igła w serce? - szepnęłaś. Czułaś, jak bardziej się na Tobie opiera
-T-taaa... jak tysiące igieł...
-...wbitych w dusze... - załkał
-Przepraszam – szeptał
-To nie twoja wina Sans... Boisz się, boisz się jak bardzo będzie to bolało. Boisz się przeżywać znowu ten sam ból. Boisz się, ale to nie jest twoja wina – Przyciągnął Cię bliżej do siebie i załkał ponownie, czułaś, jak jego żebra drżą od płaczu
-Kurwa, dziecino, nie masz pojęcia ile masz racji. Boję się – szeptał – Boję się, że cię stracę. Boję się znowu być sam. Ja... tak strasznie chcę się Złamać, nie chcę znowu czuć tego bólu. Chciałbym aby on mnie Złamał, ale nigdy się tak nie dzieje. Jestem blisko i bliżej, ale nie mogę – odsunął się po to aby wytrzeć rękawem łzy z policzków – Wcześniejsze Soul Mate mówiły mi, abym nie myślał o tym, albo że one są pewne, że to one mnie Złamią, więc mam się nie martwić. Ale nic nie działało... Nie wiem... Nie mam pojęcia czy … - przyciągnęłaś go do siebie, czując własne łzy
-Wszystko.... Wszystko będzie dobrze. Musimy... Bogowie, nie wiem... Nie wiem co mam... - przyznałaś – Nie wiem jak to zmienić. - Pomijając to, że nie wiesz co robić, zamyśliłaś się próbując znaleźć jakieś rozwiązanie. Jesteś świadoma, że nie myślenie o problemie może być dobre na pewien czas, ale w rzeczywistości, to niczego nie rozwiązuje. Ostatecznie, nie myślenie o Duszy Bossa to tylko ignorowanie problemu. Ale czy istnieje rozwiązanie? Nikt nie złamał jego duszy przez setki lat, Ty dasz radę? Nie ma w Tobie nic wyjątkowego, z wyjątkiem tego, że Twoim Soul Mate jest potwór i masz coś wspólnego z niewielkim ułamkiem liczby ludności. Pomijając to i problem z małym stalkerem, jesteś normalna. Szczerze, pewnie nie Złamiesz jego duszy kiedy umrzesz, ale nic na to nie poradzisz. Nie ma co biadolić nad przyszłością jakiej nie da się zmienić. - Sans... - zaczęłaś
-Tak? - mruknął wtulony w Twoje włosy
-Póki co, szczerze, nie wiem jak to naprawić, ale to nie znaczy, że nie możemy cieszyć się czasem spędzonym wspólnie – Odsunął się by spojrzeć na Ciebie. Pierwszy raz widziałaś dokładnie jego źrenice, jak lekko drżą niczym małe słońca.
-O co ci chodzi?
-Chodzi mi o to, że... póki co, nie zmienimy przyszłości więc, powinniśmy się skupić na... Daj mi skończyć – przystawiłaś palec do jego zębów widząc, że próbuje wejść Ci w słowo – Nie powinniśmy skupiać się na przyszłości, której pewnie nie da się zmienić. Skupmy się na tym co tu i teraz.
-...Tu i teraz?
-Ta. Tu i teraz. W tej chwili. - przytaknęłaś – Skupmy się na tym. Przez cały czas
-Więc... nie myślmy o tym co będzie... - zaczął
-Nie zadręczajmy się przyszłością i skupmy się na teraźniejszości – powtórzyłaś – Mówienie, aby o tym nie myśleć, to za mało. Musisz mieć coś innego na czym powinieneś się skupić, aby nie wracać myślami do przyszłości. Więc, nie myśl o tym co będzie na końcu. Myśl o tym co dzieje się teraz – położyłaś dłoń na jego gładkim policzku – Po prostu skup się na tym co tu i teraz. - Patrzył na Ciebie z szeroko otwartymi oczodołami
-Tu i teraz... co? - objął Cię, powoli i miło, przyciągając Cię do swoich żeber. Oparł czaszkę o czubek Twojej głowy – Więc... Mam myśleć o tym jak miła jesteś w dotyku i jak wspaniale się cię przytula. Fajnie pachniesz, swoją drogą. - Uśmiechnęłaś się
-Ty też..
-Hm... to... miłe... ej...
-Tak?
-Naprawdę musisz iść dzisiaj do roboty?
Share:

Undertale: Mam nadzieję, że mnie złamiesz - Ochrona [i hope you break me - Protection - tłumaczenie PL]

Autor okładki: Rivie
Notka od tłumacza:W tym świecie wojny między ludźmi i potworami nigdy nie było. Obie rasy egzystowały obok siebie przez wieki. W efekcie czego, narodził się proces zwany Rezonansem. Chodzi o to, że dusza poszukuje duszy do niej kompatybilnej. W efekcie czego, rodzą się związki nie do złamania. Partnerzy dobierają się między sobą i stu procentowej skuteczności. Gdy Rezonans połączy duszę człowieka i potwora, oboje mogą żyć długo i szczęśliwie - do czasu śmierci człowieka. Wtedy potwór umiera wraz z nim, w ten sposób ich prochy mogą połączyć się ze sobą na zawsze. 
Jednak, jak przekonałaś się na własnej skórze - ten proces nie zawsze przebiega tak jak powinien. Gdy Twoja dusza, zareagowała Rezonansem na nowego sąsiada Sansa, ten wpadł w panikę i uciekł. 
Opowiadanie dostosowane pod kobiecego czytelnika. Występują związki Ty x Sans (Underfell) oraz Grillby (Underfell) x Papyrus (Underfell). Wszystkie notki +18 będą oznakowane. 
Autor opowiadania: CathedralMidnight
Oryginał: klik
Tłumaczenie: Yumi Mizuno
Spis treści:
Kolejnego ranka, gdy się obudziłaś od razu napisałaś do Sansa

Dzień dobry, najdroższy.

Dobry, aniołku.

Dobrze spałeś?

Całkiem, a ty?

Tak.

Przychodzisz?

Tak!

Dobrze, do potem

K.

Uśmiechałaś się cały czas, jak wyszłaś z łóżka rozpoczynając poranne rytuały, przez cały czas myślałaś o tym, jak prosto pisze się z Sansem, tak jakbyście rozmawiali twarzą w twarz. Choć wiedziałaś, że to nie może trwać wiecznie, ale póki co, styka. Sans rozmawiał z Tobą, no i nie miał ataków paniki. Napisałaś do niego informując go, że wyszłaś z domu. Kiedy skręciłaś zatrzymałaś się. Jerry szwendał się po chodniku. Miałaś wrażenie, że jego ślepia zaświeciły się nieco kiedy tylko Cię zobaczył
-Nauczycielko! - pomachał. Przełknęłaś ślinę, znieruchomiałaś, zmusiłaś się do oddechu
-Dzień dobry Jerry. Uh, nie powinieneś iść na uczelnię? Szkoła jest w przeciwną stronę
-Ah, cóż, pamiętałem, że powiedziałaś kheee, że mieszkasz w okolicy. Więc postanowiłem sprawdzić khee – oddychał głośno przez usta. Patrzyłaś się na niego
-Ty... szukałeś mnie?
-Ug, cóż, znaczy się – zrobił krok w tył – Nie pukałbym do kheee twoich drzwi czy coś! To było by khee nietaktowne
-Szukanie mnie poza godzinami zajęć też takie jest Jerry – zadrżał widząc Twoje zdenerwowane spojrzenie
-Ja kheeem nie chciałem... tylko...
-Jerry, śpieszę się – przerwałaś mu i minęłaś go zachowując spokój
-Ug, stój! - krzyknął – Nauczycielko ja.. huh – nie stawałaś. Jerry dreptał za Tobą – Ug nauczycielko... mogę kheee zapytać o tego potwora z piątku? - westchnęłaś.
-Napisałam ci w mailu, że to przyjaciel Jerry, przepraszam że cię przestraszył
-Ja.. nie bałem się! Byłem zaskoczony! - poprawił Cię natychmiast – Ale nauczycielko, dlaczego kheee przyjaźnisz się z kimś takim? - zatrzymałaś się przenosząc wzrok na Jerrego
-Co masz na myśli?
-Cóż huh... - jego macki zaczęły się stykać – Jest.. gwałtowny i straszny – nadal się patrzyłaś krzyżując ręce
-Może lubię gwałtownych i strasznych
-Ale nauczycielko jesteś kheee taka miła i życzliwa – Nie patrzyłaś na jego rumieniec, wznowiłaś wędrówkę. - Jesteś khhh miła dla wszystkich naprawdę – mówił dreptając za Tobą – To jedna z wielu cech jakie w tobie lubię. Jesteś cierpliwa i dobra. Nie mogę kheee wyobrazić sobie jak spędzasz czas z takim strasznym potworem. To jak kheee Piękna i Bestia
-Sans nie jest bestią! - przerwałaś mu wracając się szybko, sprawiając, że Jerry znieruchomiał wpatrzony w Twoją rozgniewaną twarz. Zamrugałaś kiedy zdałaś sobie sprawę z własnej reakcji. Ale i tak byłaś już przed domem Sansa, bez uprzedzenia skręciłaś w stronę jego domu, Jerry po chwili stania bez ruchu, ruszył w stronę uczelni. Wzięłaś kilka głębszych wdechów nim zapukałaś.
-To ty człowieku? Wchodź! - krzyknął Papyrus z środka. Otworzyłaś i weszłaś by go zobaczyć, miał na sobie czerwony sweter i ten sam fartuszek, w rękach trzymał aparat do oddychania Guevary. Za nim stał wysoki i bardzo przystojny żywiołak ognia ze skrzyżowanymi rękami.
-Miłości moja, on się spóźni – warknął żywiołak.
-Ta mamo, jest dobrze – dodał Guevara – Już wszystko działa widzisz?
-Wiem, tylko sprawdzam! - mruknął Papyrus – Znaczy się, pamiętasz co się stało ostatnio kiedy …
-To było cztery lata temu! - powiedziały żywiołaki jednocześnie. Papyrus zacisnął zęby
-Tak cóż.. - westchnął i uśmiechnął się lekko – Miłego dnia, skarbie – pocałował Guevarę w czoło, jego płomienie zamigotały mocniej – Ty też, miłości moja – mówiąc to podszedł do fioletowego ognia i pocałował go w usta.
-Ty też, mój najsłodszy – żywiołak zamruczał – Gotowy Vara?
-Tak – przytaknął udając się w stronę drzwi – Doberek cioteczko – pomachał.
-Dzień dobry Guevara – uśmiechnęłaś się.
-Ah, ty musisz być Soul Mate Sansa. Jestem Grillby – dobrze ubrany żywiołak wyciągnął rękę, uścisnęłaś ją i przedstawiłaś się – Witaj w rodzinie – wygląda na to, że się uśmiechnął – Jeżeli będziesz szukać miejsca na romantyczną kolację, moja restauracja stoi otworem. Członkowie rodziny jedzą za darmo, oczywiście, z wyjątkiem wina. Trudno je dostać
-Dzięki za propozycję – uśmiechnęłaś się znowu, dwaj mężczyźni wyszli z mieszkania zamykając drzwi delikatnie – Więc, to twój mąż? - zapytałaś. Papyrus przytaknął udając się do kuchni by otworzyć lodówkę.
-Jesteśmy razem od dekad. Szczerze nie pamiętam swojego życia przed tym jak go poznałem. Jesteśmy od tak dawna, że mam wrażenie, jakbyśmy nigdy nie żyli osobno. Wydaje mi się, że tak działa Rezonans – uśmiechnął się
-Rozumiem – mruknęłaś. Zastanawiałaś się, czy Ty i Sans będziecie kiedyś tak myśleć. Pisanie z nim było miłe, lecz każdy wasz atak twarzą w czaszkę kończył się jego atakiem paniki. To nie było nic miłego
-Wydaje mi się, że Sans na ciebie czeka.
-Co? - podskoczyłaś zaskoczona
-Jego drzwi są uchylone – powiedział – Wydaje mi się, że nie chce abyś jeszcze do niego weszła, ale wydaje mi się, że chce porozmawiać, a nie pisać. - Popatrzyłaś na schody
-Oh...
-Pośpiesz się więc – pośpieszył Cię pchając w stronę schodów – Muszę coś zrobić dla ojca do jedzenia. Trudno go nakarmić tak samo jak Sansa... - mamrotał wracając do lodówki. Przytaknęłaś i poszłaś w swoją stronę. Tak, drzwi były uchylone. Powoli podeszłaś i zapukałaś. Ktoś.. warknął?
-Sans?
-Hrmmm, to ty, Aniołku?
-Hm, tak. Wiesz, że drzwi są otworzone, tak?
-Wiem – zerknęłaś przez szczelinę, lecz nic nie zobaczyłaś
-Leżysz cały czas w ciemnościach?
-Ta, to uh... pomaga mi zachować spokój
-Oh, jasne. Mam cię cofnąć czy coś?
-Nie, jest dobrze. Nie widzę cię, ale słyszenie twojego głosu jest miłe.
-Dobrze – uśmiechnęłaś się – Zawsze tak siedzisz? Znaczy się... jest naprawdę ciemno. Zakryłeś okna jakimiś najgrubszymi zasłonami na planecie? - zaśmiał się, poczułaś jak ciepło bije od Twojej duszy. To wymazało wszelkie złe uczucia jakie wcześniej wywołał u Ciebie Jerry.
-Chyba taaaaa... Chodzi o to, że... po ataku, muszę się całkowicie odciąć od wszystkiego. Tak, aby żaden zmysł nie działał.
-....Łał...
-Po jakimś czasie przyzwyczaiłem się. Sypiam tam. I wiesz, w ciemnościach można robić wiele innych rzeczy – nie umiałaś powstrzymać cichego rechotu
-Oh? A jakie? - słyszałaś skrzypienie łóżka i kroki.
-Wieeele różnych rzeczy – jego głos był bliżej drzwi, tak blisko, aby Twoja dusza zrobiła się jeszcze cieplejsza – W ciemnościach, nie wiesz kto cię dotyka, więc zawsze pozostaje nutka niepewności.
-Ooj brzmi ciekawie – zamruczałaś. Sans zaśmiał się i nisko mruknął.
-Ta, nie widać, gdzie jest się dotykanym... całowanym... lizanym i gryzionym – ciepło Twojej duszy natychmiast się zwiększyło. Sans zaśmiał się nisko – Mmm poczułem to.
-Oj nie – zachichotałaś – mój Soul Mate sprawia, że czuję się zabawnie tam na dole. Co ja biedna pocznę.
-Zaczekaj na mnie – wyszeptał. Uśmiechnęłaś się
-Oczywiście.
-Zaraz, Co?! - krzyknęła Iris zasłaniając usta dłonią
-Spotkałam go w drodze do Sansa. Pałętał się po okolicy, ale powiedział, że nie dobijałby się do moich drzwi – powiedziałaś jej.
-Fuj, fuj, fuj! Fuuuuuj! Jest obrzydliwy! Oh, ale, skarbie, to źle! Praktycznie wie, gdzie mieszkasz! Wydaje mi się, że to już nie jest tylko irytujące zadłużenie!
-Wiem... - mruknęłaś – Powinnam to zgłosić? Wiesz, nie wiem czy to aż tak poważne. Jasne, chodzi za mną, ale nie czuję, aby chciał mnie zranić czy coś
-A mnie się wydaje, że po prostu czeka na okazję – powiedziała – Powiedziałaś Sansowi?
-Oczywiście, że nie! Pewnie zabiłby Jerrego, a nie chcę aby potem miał przez to kłopoty
-Skarbie, jesteście Soul Mate, dowie się prędzej czy później – westchnęłaś. Może powinnaś mu powiedzieć, ale część Ciebie nie umiała wyobrazić sobie Jerrego jako zagrożenie. Ledwo sięga ci do kolan na miłość bogów! Ale wtedy przypomniałaś sobie co czuje Twoje dusza, gdy on jest blisko. Pamiętasz, to co czułaś jak byłaś sama, na chwilę przed przybyciem Sansa. Co by się stało, jeżeli drzwi nie byłyby zamknięte? Co jeżeli całe to zdarzenie działoby się w innym miejscu, choćby przed Twoim domem? Albo gdzieś dalej... Sans powiedział, że nie może się teleportować zbyt daleko. Czekanie na niego by Cię ocalił byłoby głupie. Więc, musisz znaleźć sposób aby się bronić. Ludzie nie znają się zbyt dobrze na magii, oczywiście, było kilka sytuacji gdzie ta się ujawniała w bardzo stresujących sytuacjach jak wypadki samochodowe. Jednak wiesz, że nie znasz się na swojej Cierpliwości, czy tym bardziej na magii grawitacji, jaką Ci posiadanie tej duszy daje.
-Kupię gaz pieprzowy po pracy – powiedziałaś jej
-Gwizdek też – dodała – Nadal uważam, że powinnaś powiedzieć Sansowi. Jestem pewna, że nie zabiłby Jerrego
-Nie chcę, aby jego stan się pogorszył. Wydaje mi się, że rankiem czuł się lepiej – zarumieniłaś się – Mówił wiele.... dwuznacznych rzeczy
-Ooooo! Czuje się lepiej przy tobie. To dobrze. Może jak już będzie przy tobie chodził to Jerry sobie odpuści. Oh! Kolejny pomysł! Ustaw mój numer i Sansa na szybkie wybieranie.
-Jasne jasne- wyciągnęłaś telefon – O...
-Co się stało?
-Sans, wysłał mi zdjęcie... o rajuśku – zaśmiałaś się
-Co to jest? - zaczęła zerkać.
-Zdjęcie jego żeber z dopiskiem „lubisz lizać kosteczki?” - Iris zalała się śmiechem
-O Bogowie!
-Co za nerd. Co powinnam odpisać?
-Zapytaj go, czy lubi rosół na kości
-Oooo dobre – zaczęłaś odpisywać. Potem ustawiłaś numer Iris i Sansa na szybkie wybieranie. Twój telefon dopowiedział chwilę później – Dwa zdjęcia. To jego... kość biodrowa... strzałkowa i … piszczelowa? - Iris przysunęła się
-Nie łapię – zamyśliłaś się nim zrozumiałaś.
-Z nóg robi się najlepszy rosół – Iris zamrugała nim zaczęła się śmiać. Uśmiechnęłaś się. Sans to nerd.
-Dziękujemy za zakupy
-Dzięki – wyszłaś ze sklepu z kilkoma nowymi rzeczami, jak gwizdek na szyi. Do tego mała puszka gazu pieprzowego, zakupiłaś też Guziczek, w razie gdyby coś się stało. Tak jak gwizdek, Guzik wydawał głośny dźwięk, przyciągający uwagę każdego w okolicy. Z takim asortymentem powinnaś dać sobie radę z każdym, wliczając w to tego kurdupla Jerrego. Potwory nie za bardzo chcą używać magii na ludziach. Ludzie mają większe statystyki, więc potwór musiałby bardzo się natrudzić, aby zabić człowieka. Większość ludzi chodzi z HP od pięćdziesięciu do stu. Ty masz sześćdziesiąt. A najbardziej potężna magia zadaje od dziesięciu do piętnastu punktów obrażeń. Biorąc to pod uwagę, ludzie są silniejsi niż potworza dusza cóż... Potwór zapewne próbowałby walki z człowiekiem, niż używać na nim magii. Biorąc to pod uwagę, gaz pieprzowy powinien stykać. Zastanawiałaś się, czy nie wpaść w goście do Sansa. Zamyśliłaś się nad zdjęciami jakie Ci wysłał. Te żebra i kości nóg... Bogowie, dlaczego to Cię tak jara? Nadal zamyślona, skręciłaś, kiedy na coś wpadłaś
-Oh! - Nie na coś, na kogoś.. - Wybacz – zrobiłaś krok w tył
-Nic się nie stało kheee nauczycielko
-Eeeh! - podskoczyłaś słysząc głos, popatrzyłaś na dół, wprost w ślepia Jerrego. Spokojnie, spokojnie. Wdech. Nie musisz martwić Sansa. Uspokój się. Nie ma sensu panikować jak w piątek. Dusza nie reaguje tak silnie jak wtedy... Zwalnianie oddechu pomaga. - Um, cześć Jerry – uśmiechnęłaś się słabo kładąc rękę na biodrze, gdzie chowałaś gaz.
-Witaj nauczycielko – jego twarz wykrzywiła się w czymś, co miało przypominać uśmiech. Zadrżałaś lekko. - Miło cię ugh zobaczyć znowu! - dyszał ciężko
-Tak, taa – przytaknęłaś – Um nie mam czasu na pogadankę. Ktoś na mnie czeka
-Oh? Ale, nie możemy pogadać choć przez chwilę?
-O czym? - spojrzałaś na niego nerwowo
-Cóż, nie pamiętam, czy ci to mówiłem ale kheee wyglądasz dzisiaj ładnie. Zawsze wyglądasz ładnie
-Oh – pogładziłaś się po ramieniu, stres uchodził – Dzięki Jerry. Cóż, muszę iść – Wdech, Wydech. - Wybacz – Poszłaś dalej
-Ale nauczycielko...
-Do piątku Jerry! - pomachałaś mu nie patrząc za siebie. Kiedy go już nie było, westchnęłaś z ulgą.
-Dobrze u ciebie?
-Hm?
-Milczysz. Myślałem, że będziesz bardziej rozmowna z uchylonymi drzwiami
-Wybacz, zamyśliłam się
-O czym?
-Nie chcę abyś się martwił.
-Teraz to się zacząłem martwić
-Ja uh... spotkałam się z Jerrym rano
-....Dobra
-Ja uh... mogłam palnąć kiedyś przy nim, że mieszkam w okolicy, a teraz... próbuje znaleźć mój dom?
-CO KURWA?! - krzyknął, słyszałaś jak w chwilę podnosi się z podłogi. Również podskoczyłaś zaskoczona i lekko przestraszona jego reakcją
-Sans, zaczekaj
-Na co kurwa mam czekać? Ten skurwiel chce położyć na tobie swoje łapska!
-Sans, posłuchaj! Kupiłam gaz i guziczek i gwizdek. Nic mi nie będzie
-W ten sposób próbujesz powiedzieć, abym go nie zabijał? - chodził po pokoju głośno tupiąc. Czułaś, jak wściekłość po drugiej stronie drzwi wzrasta, te nie będą w stanie go utrzymać zbyt długo. Zacisnęłaś ręce
-Nie zabijaj go Sans.
-Jakby ktokolwiek za nim tęsknił
-Sans...
-...Mógłbym zrobić tak, że wszyscy wzięliby to za wypadek.
-Sans!
-Dobra, dobra, ale ten moment gdy cię dotknie, będzie jego ostatnim
-....Dobra... - mruknęłaś
-Nie rozumiem, dlaczego jesteś miła dla takiego śmiecia
-Nie wiem – przyznałaś wzruszając ramionami – Czasami wydaje się być samotny.. Nie przypominam sobie, abym widziała go jak rozmawia z kimś, czy się z kimś spotyka
-To jego wina! - warknął znowu – To dziwak.
-Daj spokój Sans. Powiedziałaś, że urodził się „źle”, to nie jego wina, że jego dusza jest dziwna
-Ta, ale może to zmienić kiedy tylko chce – mrugnęłaś
-Co?
-Twoja dusza emanuje magią jaką posiadasz. Ty wpływasz na to jaki ma na ciebie wpływ. On wybrał to, aby wszyscy brali go za dziwaka. - westchnęłaś
-A po co miałby to robić.
-Niektóre potwory chcą widzieć, jak płonie cały świat. Aniołku. - pogłaskałaś się po ramionach chcąc się uspokoić
-Warto być dla niego miłym w takim razie?
-Nie wydaje mi się – przyznał, słyszałaś że znowu oparł się po drugiej stronie drzwi – Ale wiem, że wy ludzie uwielbiacie dawać sobie drugą szansę. Może wyczułaś coś w jego martwej duszy?
-Nie brzmiało to jak komplement – mruknęłaś
-Nie chcę, abyś marnowała czas na coś co nie ma sensu
-...Od jak dawna jest taki... dziwny?
-....Chyba od zawsze?
-....To kawał czasu, aby być samotnym
-Niech nie będzie ci szkoda takiego śmiecia. Sam to wybrał
-Wiem, wiem – westchnęłaś.
-...Naprawdę żal ci go, co?
-Troszeczkę? - Sans westchnął
-Wy ludzie jesteście czymś innym. Jesteście prawdopodobnie jedynymi gatunkami na planecie, którym żal jest absolutnych dupków. - zaśmiałaś się
-To chyba przez słabość
-Aniołku.
-Hm?
-Idź do domu nim się ściemni. Pisz do mnie w drodze.
-Dobra, napiszę jak już wyjdę. Do potem – położyłaś rękę do drzwi. Sans zrobił to samo.
-Do potem Aniele – zeszłaś schodami
-Dobranoc Vara, Papyrus – krzyknęłaś do nich, stali w kuchni
-Do potem cioteczko! - pomachał Guevara
-Do jutra, człowieku – Papyrus przytaknął upijając herbaty. Jak wyszłaś, napisałaś do Sansa.

Idę chodnikiem.

Dobra. Podobały się zdjęcia jakie ci wysłałem?

Sprytne.

Smacznie wyglądające?

Aż palce lizać. Więc, tak szkielety ze sobą flirtują?

Chyba. Szkielety są rzadkie.

Naprawdę?

Ta. Była jakaś epidemia przed moimi i papsa narodzinami. Nikt nie wie co to było + pewnego dnia zniknęła

Raaany

Co?

Jakieś inne potwory to złapały?

Nie tak bardzo jak szkielety, ale tak

Nie mogę uwierzyć, że nigdy o tym nie słyszałam

Ech, działo się wiele złego, niemożliwym jest wiedzieć wszystko. Już doszłaś?

Prawie

Rozejrzyj się. Widzisz coś?

Ani śladu Jerrego jeżeli o to chodzi. Wchodzę po schodach.

Nie śpiesz się, upewnij się, że nie ma go w domu

Dobra

Włączyłaś światła i zajrzałaś do każdego pokoju.

Czysto.

Zamknij drzwi.

Zamknięte

Okna też

Zamknięte

Może pomyślmy o alarmie

Pies dałby ten sam efekt. Zawsze chciałam corgi

Coś większego. Jak wilczur, albo husky. Weźmy husky!

Myślisz, że będzie dobrze pilnował domu?

Pewnie lepiej niż mały skurwiel corgi

Ale są słodkie na tych małych nóżkach

Corgi nikogo nie przestraszy. Są za słodkie

Husky też

Ale są większe i wyglądają jak wilki!

 Lubisz husky?

Nie powiem, że ich nie lubię.

Wywróciłaś oczami.

Pomyślimy o husky.

Słodko.

Dobra, czas na sen. Dobranoc najdroższy.

Nocka aniele.
Share:

Opowiadanie: Her Final Destination - Niechaj ogarnie nas zapomnienie, a taniec wciąż trwa… [by Nessa]

Autor: Nessa

Notka od autora: Damien jest zauroczy Liv od chwili, w której zobaczył ją po raz pierwszy. Dręczony przez wspomnienia i zaniepokojony perspektywą obdarzenia jakiejkolwiek kobiety silniejszym uczuciem, długo waha się nad podjęciem decyzji o zbliżeniu do dziewczyny. Bardzo szybko okazuje się, że przeznaczeniu nie da się uciec i że to bywa aż nadto przewrotne – zresztą tak jak i przeszłość, która nigdy nie daje o sobie zapomnieć.
Pozornie niewinny związek ciągnie ze sobą konsekwencje, których żadne z nich nigdy by się nie spodziewało. Coś budzi się do życia – uśpione zło, które tylko czekało na okazję, żeby po latach ciszy zaatakować ponownie i tym razem być może zrównać dotychczas spokojne miasteczko z ziemią. Nikt nie jest naprawdę bezpieczny, z kolei odpowiedzi na wszelakie pytania wydają się mieć swoje źródło w jednym, jedynym miejscu…
W przeszłości.
„Why, you just won't leave my mind?
Was this the only way, I couldn't let you stay”

Within Temptation – „Jane Doe”

Spis treści:
Czuł, że nie wszystko jest takie, jakie powinno. Rozmowa z Liv nie dawała mu spokoju, zresztą tak jak i wrażenie, że z zachowaniem dziewczyny nie wszystko jest w porządku. Choć nie potrafił tego opisać, coś w niektórych jej słowach, spojrzeniach czy gestach sprawiało, że czuł się nieswojo – tylko czasami, choć starał się o tym nie myśleć i nie okazywać towarzyszącego mu niemalże na każdym kroku niepokoju. Powtarzał sobie, że to wyłącznie jego wrażenie, ale to było niczym wierutne kłamstwo, którego był świadom, choć nie potrafił stwierdzić, gdzie miało swoje źródło.
Koszmary wciąż powracały, chociaż z czasem zaczęły się zmieniać. Przynajmniej miał takie wrażenie, bo po przebudzeniu nigdy nie potrafił przypomnieć sobie szczegółów. Jedynym, czego pozostawał naprawdę pewien, było to, że za każdym razem towarzyszył mu bezlitosny, kobiecy śmiech – znajomy i niepokojący, choć i te wspomnienia wydawały się wystarczająco odległe, by nie był w stanie ich do siebie przywołać. Cokolwiek się działo, wydawało się być poza jego zasięgiem, pomimo tego, że jednocześnie czuł, iż powinien mieć choćby cząstkowy wpływ na wszystko, czego doświadczał. Problem polegał na tym, że to wcale nie było takie proste, jak mógłby tego oczekiwać.
Wielokrotnie budził się u boku Liv z przekonaniem, że powinien rozumieć – z tym, że wtedy zazwyczaj miał w głowie pustkę, co stanowczo zaprzeczało temu stwierdzeniu. W zasadzie jakimś cudem osiągał odwrotny skutek, gotów przysiąc, że z każdym kolejnym dniem był coraz dalszy od znalezienia odpowiedzi. To było tak, jakby miał klapki na oczach; patrzył na gotowe rozwiązania, ale nie był w stanie zrobić niczego, co w związku z tym miałoby jakikolwiek sens. Tkwił w miejscu, bezskutecznie usiłując poskładać elementy układanki – względnie kompletnej, choć po bliższym zapoznaniu z poszczególnymi częściami szybko można było przekonać się, że tak naprawdę brakowało najważniejszego. Nie widział tego, co mógłby uznać za kluczowe i co mogłoby mu pozwolić właściwie spojrzeć na całość.
Cholera, to było przerażające, przynajmniej zdaniem Damiena. Czuł, że coś mu umyka – najważniejsza kwestia, dzięki której byłby w stanie zrozumieć swoją rolę we wszystkim, co w ostatnim czasie działo się w mieście. Irytowało go, tak bardzo był ślepy, pomimo oczywistych przesłanek niezdolny do znalezienia odpowiedzi na dręczące go pytania. Z drugiej strony, być może doskonale wiedział, gdzie leżał problem i jak go rozwiązać, ale powstrzymywał się przed tym, aż nazbyt świadom tego, że wtedy musiałby naruszyć to, co działo się pomiędzy nim a Liv. I jeśli miał być ze sobą szczery, naprawdę się tego bał – odrzucenia ich wzajemnych relacji, co mogłoby poprowadzić bezpośrednio do końca ich związku. A na to zdecydowanie nie mógł sobie pozwolić.
Kochał ją.
Kochał tak bardzo, że gdyby ją stracił, to byłoby czymś nie do zniesienia. Ta dziewczyna znaczyła dla niego o wiele za dużo, żeby tak po prostu z niej zrezygnować, niezależnie od tego, jak krótko się znali. Nawet wtedy, kiedy wzbudzała w nim niepokój, jego uczucia nie ulegały zmianie. W efekcie czuł się gotów przyjąć dosłownie wszystko, co miałaby mu do zaoferowania – i to łącznie z kłamstwami, gdyby nagle okazało się, że to jedyne, czego mógłby oczekiwać. Niczego więcej nie potrzebował, a przynajmniej to powtarzał sobie za każdym razem, kiedy nachodziły go wątpliwości.
Zima zbliżała się wielkimi krokami, wyczuwalna w powietrzu i wszechobecna. Chłód napierał ze wszystkich stron, skracając życie wrażliwych na taką temperaturę roślin, zmieniając letnie przyzwyczajenia zwierząt i sprawiając, że również ludzie mniej chętnie wychodzili na zewnątrz. W efekcie ulice coraz częściej bywały opustoszałe, choć Damien podświadomie czuł, że przyczyna jest o wiele bardziej złożona, aniżeli mógłby na pierwszy rzut oka sądzić. Coraz częściej dało się słyszeć plotki na temat zaginionych dziewczyn, chociaż i te nie były aż tak intensywne, jak można by tego oczekiwać. Pewne rzeczy miały miejsce i z jakiegoś powodu ludzie przyjmowali je jak coś, co prędzej czy później musiało się wydarzyć. To wydawało się nienaturalne, przynajmniej zdaniem Damiena, ale z drugiej strony…
Najbardziej nieprawdopodobne wydawało mu się to, że już kiedyś tego doświadczył. Uczucie déjà vu towarzyszyło mu niemalże na każdym kroku, uciążliwe i tak przejmujące, że ledwo był w stanie nad nim zapanować. Prawda jest taka, że dobrze znasz odpowiedzi, myślał niejednokrotnie, ale nawet jeśli faktycznie tak było, nie potrafił ich do siebie przywołać. Tkwił w miejscu i to go martwiło, zresztą tak jak i wrażenie, że kiedy w końcu zrozumie, będzie za późno. Mógł szukać odpowiedzi, bowiem te kryły się gdzieś w przeszłości – to jedno zrozumiał aż nazbyt dobrze – ale oczywiście okazał się zbyt wielkim tchórzem, by sobie na to pozwolić. Nie mógł, bowiem zbytnio zależało mu na Liv, a wszystko w nim aż krzyczało, że gdyby tylko pozwolił sobie na zbyt wiele, wtedy by ją stracił.
Nie wyobrażał sobie tego.
Nie, skoro potrzebował jej aż do tego stopnia, że…
Myślenie o dziewczynie zwykle ucinało wszelakie dyskusje, sprawiając, że nie był w stanie skupić się na niczym innym. Wystarczył jej dotyk, zapach czy dźwięk głosu, żeby nabrał pewności co do tego, kto w tym wszystkim pozostawał najważniejszy. Cokolwiek się działo, nie miało znaczenia, przynajmniej tak długo, jak ona była przy nim. Jeśli miał być ze sobą szczery, w którymś momencie przestały obchodzić go te dziewczyny, a prawdziwym priorytetem stało się to, żeby zapewnić Liv bezpieczeństwo.
Cóż, była kobietą, prawda? Równie młodą, delikatną i kruchą, co dziewczyny, które regularnie znikały z miasteczka. Obawiał się, że prędzej czy później mogła podzielić ich los, a na to zdecydowanie nie zamierzał sobie pozwolić. Nie, skoro w głowie wciąż miał jej słowa na temat tego, że żadna z nich nie wróci. Podświadomie czuł, że to jak najbardziej prawda, choć i tego nie potrafił jednoznacznie wytłumaczyć. Skąd mogła wiedzieć, prawda? Ale z drugiej strony, nie był w stanie tak po prostu zapomnieć o tym, że doskonale zdawała sobie sprawę z tego, że on się pojawi. Wydawała się świadoma rzeczy, których on mógł co najwyżej się domyślać. Czuła, kierując się intuicją, która mogłaby wydawać się czymś nierealnym, gdyby sam nie przekonał się, iż jak najbardziej miała związek z rzeczywistością. W efekcie już nic nie było w stanie go zaskoczyć, a może po prostu nie chciał przyjąć do wiadomości tego, że Liv mogłaby go okłamać. Wiedział jedynie, że musi być przy niej, by w razie potrzeby móc ją ochronić – nic innego nie wchodziło w grę.
Kolejne dni mijały, ale prawie nie był tego świadom, skupiony przede wszystkim na odrzucaniu od siebie dręczących go wątpliwości i przebywaniu z dziewczyną, która skradła jego serce. Był coraz pewniejszy tego, że nie potrzebował nikogo więcej, a ich spotkanie było niczym cud, który należało jak najlepiej pielęgnować, niezależnie od możliwych konsekwencji. Miał ją i to się liczyło, tym bardziej, że Liv z jakiegoś powodu sama do niego lgnęła. Chwilami wręcz miał ochotę zabrać ją i wyjechać, by nabrać pewności, że nic złego się nie wydarzy. Takie myśli dręczyły go coraz bardziej i bardziej, zwłaszcza w miarę jak zaczęła zbliżać się zima – zupełnie jakby wraz z opadem pierwszego, świeżego śniegu mogło wydarzyć się coś, co wszyscy od dłuższego czasu przeczuwali, choć żadne z nich nie było na to gotowe.
Inną kwestia pozostawało Halloween, o którym już wcześniej wspominała mu Liv. Nie był szczególnie zaskoczony, kiedy pewnego poranka jak zwykle przybiegła do niego z samego rana, zarzuciła mu obie ręce na szyję, po czym – wcześniej zaciągnąwszy do kuchni, gdzie opadł na najbliższe krzesło, pozwalając żeby dziewczyna wspięła mu się na kolana – podsunęła mu lekko pogięty, zerwany skądś kolorowy plakat.
– Impreza? – zapytał zaskoczony, obrzucając ogłoszenie nieco zdezorientowanym spojrzeniem.
Na ustach dziewczyny jak na zawołanie pojawił się olśniewający uśmiech.
– Nie taka zwykła, Damien – rzuciła niemalże urażonym tonem. – Nie wiedziałeś, że Amhertst powstało właśnie w Samhain? – zapytała, kolejny raz używając tej dziwnej, starej nazwy święta zmarłych. – Co roku miasto obchodzi ten dzień w bardzo uroczysty sposób. Będą tańce, muzyka, wyjątkowe stroje… Prawdziwy bal! – oznajmiła z entuzjazmem, który – musiał to przyznać – miał w sobie coś wyjątkowo zaraźliwego.
– A to oznacza, że nie usiedzisz w domu – nie tyle zapytał, co po prostu stwierdził fakt.
Uśmiechnął się mimowolnie, zwłaszcza kiedy oczy Liv zabłysły, a ona usiadła na nim okrakiem, prostując się, żeby ich twarze znalazły się na jednym poziomie. Nie potrzebował odpowiedzi, a tym bardziej samemu nie musiał o nic pytać, w zamian jak gdyby nigdy nic nachylając się, żeby móc musnąć wargi dziewczyny ustami. Ich pocałunki zawsze miały w sobie coś gwałtownego, co sprawiało, że Damienowi z miejsca robiło się gorąco, a Liv wydawała się lgnąć do niego na wszystkie możliwe sposoby. Tak było również tym razem, więc przygarnął ją do siebie, wsuwając obie dłonie pod jej pośladki, by z lekkością unieść ją, w następnej sekundzie porywając rozochoconą dziewczynę na ręce.
Nie musiał prosić o pozwolenie, żeby zadecydować o udaniu się do sypialni. Wciąż ufnie się do niego tuliła, pozwalając, by zabrał ją do pokoju, gdzie chwilę później oboje zalegli na wąskim łóżku, spragnieni siebie i wzajemnej bliskości. Nie był w stanie zliczyć, jak wiele razy kończyli właśnie w ten sposób, oboje rozochoceni, pod wpływem zapomnienia i pragnień, którym nigdy nie pozwalali czekać. To było równie naturalne, co i świadomość tego, że mogliby być razem – całe ich istnienie, oparte na tym, żeby trwać dla siebie nawzajem, zupełnie jakby właśnie z tego powodu byli właściwi.
Tak było i tym razem, a jednak tuląc do siebie delikatną, ufną Liv, Damien mimowolnie pomyślał, że to jeden z ostatnich razów, kiedy mogą w ten sposób cieszyć się sobą.
Choć to wydawało się pozbawione sensu, miał wrażenie, że nadchodzące uroczystości zmienią wszystko – i to go przerażało.
~*~
Nigdy nie przepadał za tłocznymi, głośnymi miejscami. Właściwie nie miał pewności, kiedy i w jaki sposób się to zaczęło. Wiedział jedynie, że w takich warunkach czuł się źle, niezależnie od tego, co przyszłoby mu robić. Tak było i tym razem, a Damien poczuł się co najmniej osaczony, ledwo tylko wraz z Liv znaleźli się tuż obok elegancko urządzonego, dobrze oświetlonego budynku.
Kilka razy widział tutejszy ratusz, zwłaszcza kiedy spacerował wraz z dziewczyną, niezliczoną ilość razy pokonując trasę do prowadzonej przez Adeline knajpki. Od czasu zaginięcia wnuczki kobiety pojawiali się tam z Liv rzadziej, tym bardziej, że właścicielka wyraźnie nie miała cierpliwości do obsługiwania klienteli. Jakby tego było mało, Damien miał wrażenie, że już od dłuższego czasu Adeline dziwnie spoglądała na jego towarzyszkę – w przenikliwy, co najmniej niepokojący sposób, jakby doszukiwała się w dziewczynie czegoś, co wzbudzało w niej niechęć. Zwłaszcza dla niego było to czymś nie do pojęcia, tym bardziej, że od pierwszego spotkania z kobietą był gotów przysiąc, że ta traktowała Liv jak kogoś bliskiego. Nie rozumiał tej zmiany, ostatecznie uznając, że to czysta zawiść – być może rozżalenie o to, że coś złego mogłoby spotkać zaginioną Chloe, a nie Bogu ducha winną, cieszącą się życiem dziewczynę.
Nie rozumiał tego i chyba nie chciał pojąć, świadom tylko i wyłącznie tego, że prędzej pozwoliłby się pokroić żywcem, aniżeli dopuścił do tego, by coś złego stało się Liv. Poniekąd z tego powodu zgodził się na wspólne wyjście, bardziej niż kiedykolwiek wcześniej pragnąc czuwać nad bezpieczeństwem tak ważnej dla niego osoby. Choć znali się tak krótko, pokochał ją w stopniu wystarczającym, by bezwiednie zacząć planować wspólne życie. Zabawne, bo to chyba kobiety zawsze w pierwszej kolejności snuły konkretne plany na przyszłość, ale to nie miało dla Damiena większego znaczenia. Dla niego pozostawało ważne to, że doskonale wiedział czego tak naprawdę chce. W tym wypadku wszystkie plany sprowadzały się do Liv, ale to już od dawna przestało być dla mężczyzny zaskoczeniem.
Choć nie sądził, że kiedykolwiek zdecyduje się na coś podobnego, zamierzał uporządkować życie w taki sposób, by mogli spędzić je razem. Coraz częściej brał pod uwagę to, żeby wyjechać z miasta, zabrać dziewczynę gdzieś daleko, a potem poukładać wszystko od nowa, daleko od miejsca, które wzbudzało w nim jakże mieszane uczucia. Szczerze powiedziawszy, był niemalże całkowicie pewien tego, że chce się jej oświadczyć – i że to wcale nie było zbyt pochopnie podjętą, nierozsądną decyzją. Och, może w przypadku innych, nieświadomych niczego par, ale z nimi było inaczej. Sama Liv powiedziała, że śniła o nim na długo przed tym, jak się pojawił, on z kolei pozwolił owinąć się wokół palca w chwili, w której ujrzał ją po raz pierwszy. To nie mógł być nic nieznaczący przypadek, ale coś więcej – jakaś nadludzka interwencja, przeznaczenie… Cokolwiek innego, choć nigdy nie był osobą, która wierzyłaby w takie rzeczy.
Melodyjny śmiech Liv wyrwał go z zamyślenia, sprawiając, że bez chwili wahania skoncentrował się na swojej towarzyszce. Tej nocy wyglądała niezwykle i to najdelikatniej rzecz ujmując. Nigdy nie podważał tego, że była piękna i słodka – energiczny, radosny chochlik, którego nie dało się nie polubić. Tak czy inaczej, zdążył przywyknąć do widoku radosnej Liv w jasnych, często pastelowych ubraniach, bo te pasowały do niej idealnie. Nigdy wcześniej nie widział jej w czerni, więc tym bardziej zaskoczyła go, tego wieczora decydując się na długą do ziemi, ciasno przylegającej do jej drobnej sylwetki sukni w kolorze nocnego nieba. Materiał podkreślał smukłość ciała dziewczyny, wcięcie talii oraz rozpuszczone, miękko opadające na ramiona i plecy rude loki. Wyglądała pięknie i tajemniczo, zwłaszcza kiedy dla lepszego efektu zasłoniła twarz misternie zdobioną, srebrzystą maseczką, jakby żywcem wyjęta z jakichś zamierzchłych czasów. Swoją drogą, pasowałaby tam, a przynajmniej Damienowi bardzo łatwo przyszło wyobrażenie sobie dziewczyny jako panny z bogatego dworu – księżniczki, która miałaby na swoje skinienie liczną służbę i gotowe spełnić każdą jej zachciankę dwórki.
Plac przed ratuszem wydawał się dosłownie jarzyć w ciemnościach, pełen różnokolorowych światełek, ozdób i stoisk. Liv miała rację, twierdząc, że w dniu Halloween przypadała również rocznica założenia miasta. Z tego, co zdążył się dowiedzieć, kolejne rocznice jak najbardziej obchodzono z rozmachem, zawsze łącząc przypadającą na ten wieczór tradycję przebierania się w zmyślne stroje z coroczną, charakterystyczną dla Amhertst paradą. Początkowo nie wyobrażał sobie tego, dotychczas myśląc o miasteczku jak o miejscu spokojnym i niemalże wyludnionym, ale wraz z nadejściem wieczora przekonał się, że jego wyobrażenia były błędne. Do tej pory nie zdawał sobie sprawy z tego, jak wielu ludzi zamieszkiwało to miejsce, więc widok dziesiątek obcych kobiet, mężczyzn i dzieci skutecznie wprawił go w konsternację.
Liv dosłownie promieniała, zachowując się jak mała dziewczynka, którą rodzic pierwszy raz zabrał na jakąkolwiek większą, zorganizowaną imprezę. Obserwował ją z zaciekawieniem, kiedy uśmiechała się do zebranych, z niektórymi jak gdyby nigdy nic wchodząc w swobodną rozmowę. Mieszka tutaj, więc to oczywiste, że zna więcej osób od ciebie, pomyślał w roztargnieniu, ale zachowanie dziewczyny i tak wydało mu się co najmniej niezwykłe. Co więcej, obserwując spojrzenia rozmówców Liv, czuł się niemalże dumny przez to, że mogłaby przyjść akurat z nim – i że przecież należała do niego. Chyba nawet chciał, żeby na nią patrzyli, pragnąc chwalić się dziewczyną, niczym jakimś drogim klejnotem – pięknym, delikatnym i bardzo kosztownym. Przede wszystkim dlatego nie przeszkadzało mu to, że sam przez większość czasu milczał, mimo wszystko pozostając w tym towarzystwie ni mniej, ni więcej, ale po prostu intruzem. Co z tego, skoro najbardziej liczyło się szczęście Liv?
Ulokowany na szczycie ratusza zegar wybił godzinę dziesiątą wieczorem. Kolejne uderzenia miały w sobie coś przenikliwego, ciężkie i jakby ostateczne, dziwnie niepasujące do radosnej otoczki uroczystości. Damien z powątpiewaniem rozejrzał się dookoła, ogarnięty niejasnym przeczuciem, że coś jest nie tak, choć za żadne skarby nie potrafił tego samemu sobie wytłumaczyć. Dziwne przeczucia towarzyszyły mu regularnie, nasilając się wraz z każdym kolejnym dniem, który dzielił ich od tego wieczora. Teraz osiągnęły apogeum, choć to przecież nie miało sensu, skoro wszystko było w porządku – Liv była u jego boku, roześmiana i jak najbardziej usatysfakcjonowana ze wspólnego wyjścia.
– Hej, wszystko w porządku? – usłyszał i mimowolnie wzdrygnął się, w pośpiechu przenosząc wzrok na swoją towarzyszkę. Spoglądała na niego w niemalże troskliwy sposób, jak zwykle, kiedy zdarzało mu się zamyślić i przez to zaczynał ją ignorować.
– Och, jasne… – Z uwagą zmierzył ją wzrokiem. Jego dłonie wylądowały na smukłych, odkrytych ramionach wtulonej w niego Liv. – Nie jest ci zimno? – zapytał pod wpływem impulsu, odsuwając się na tyle, żeby móc zsunąć marynarkę.
– Nie, nie… Może troszeczkę – przyznała dziewczyna, a na jej ustach pojawił się olśniewający uśmiech. – Ale znam lepszy sposób, w jaki możesz mi pomóc – zapowiedziała, po czym stanowczo chwyciła go za rękę.
Zrozumiał na krótko po tym, jak pociągnęła go za sobą, z wprawą lawirując w tłumie i wyraźnie zmierzając ku wyznaczonemu na samym środku placu kawałku wolnej przestrzeni. To właśnie tam ulokowano coś na kształt parkietu, zajętego przez zaledwie kilka par, które leniwie kołysały się do jakiejś bliżej nieokreślonej, spokojnej melodii. Nawet się nie zawahał, pod wpływem impulsu otaczając Liv ramieniem i lekko unosząc, by wraz z nią móc pokonać niewielkie wzniesienie, które dzieliło ich od zapełnionej tańczącymi przestrzeni.
Och, tak… Mieliśmy się bawić, prawda?, upomniał się w myślach. Jakaś jego cząstka wciąż próbowała zrozumieć to, co działo się wokół niego, usiłując wpasować w to wszystko dręczące go złe przeczucia. Miał do siebie o to pretensje, tym bardziej, że nie z tego powodu zabrał Liv na uroczystości, by teraz zadręczać się nic nieznaczącymi obawami.
Uśmiechnął się, kiedy stanęli naprzeciwko siebie, tak blisko, że wciąż był w stanie wyczuć bijące od jej ciała ciepło. Nie zaprotestowała, kiedy z wprawą położył dłonie na jej biodrach, zachęcając, by podeszła jeszcze bliżej. Nie pamiętał, kiedy ostatnim razem trzymał w taki sposób jakąkolwiek kobietę, a tym bardziej tańczył, ale to w gruncie rzeczy nie miało znaczenia, tym bardziej, że dobrze pamiętał, co takiego powinien zrobić.
– Liv… – zaczął, zamierzając oficjalnie poprosić ją do tańca, ale coś go przed tym powstrzymało.
To stało się mniej więcej w chwili, w której ich spojrzenia się spotkały, a on pierwszy raz tego wieczora zwrócił uwagę na jej oczy. Zaraz po tym zamarł, porażony dość istotnym, niepokojącym szczegółem, który sprawił, że z wrażenia serce omal nie wyskoczyło mu z piersi.
Zielone.
Jej tęczówki były zielone, ale…
– Coś się stało? – zmartwiła się, bez chwili wahania ujmując jego twarz w dłonie. – Hej, Damien…
– Twoje oczy… – wyrwało mu się.
Dziewczyna lekko przekrzywiła głowę, bynajmniej nierozeźlona taką reakcją. Wręcz przeciwnie – na jej ustach jak na zawołanie pojawił się olśniewający uśmiech, który skutecznie wytrącił już i tak oszołomionego Damiena z równowagi.
– Och, to soczewki! – zapewniła, po czym roześmiała się melodyjnie. – Myślałam, że zauważyłeś wcześniej… Co sądzisz? Zawsze uważałam, że do moich włosów taki kolor będzie pasował idealnie. Jak szmaragdy!
Nie odpowiedział, zdolny co najwyżej się w nią wpatrywać i próbować uporządkować myśli. Wciąż czuł się dziwnie oszołomiony, choć pierwszy szok zaczął z wolna mijać, pozostawiając po sobie przede wszystkim uczucie dezorientacji. Tak, soczewki… To było w stylu Liv, tym bardziej, że od zawsze miewała nietypowe pomysły. Poza tym… skąd mogła wiedzieć, prawda? Teoretycznie wiedziała dużo – aż za dużo, przynajmniej z logicznego punktu widzenia – ale to jeszcze o niczym nie świadczyło.
Dziewczyna chwyciła go za ręce, po czym bardziej stanowczo pociągnęła na parkiet. Uśmiechała się i to sprawiło, że z wolna zaczął się rozluźniać, utwierdzając w przekonaniu, że tak naprawdę nie ma powodów do niepokoju.
– Chodź, zatańczmy. Ta noc… jest niezwykła, wiesz? – Było coś niepokojącego w spojrzeniu, które mu posłała. – W Samhain wszystko jest inne. Zasłona między światem żywych i umarłych jest taka krucha… Tak przynajmniej kiedyś wierzono – dodała, po czym roześmiała się w melodyjny, hipnotyzujący sposób. – Ale to teraz nieważne… Nieważne – powtórzyła z naciskiem.
– Liv… – zaczął, ale tylko pokręciła głową.
– Po prostu zatańczmy. Niechaj ogarnie nas zapomnienie, a taniec wciąż trwa…
Share:

Star Wars: Wojny imperiów - Rozdział V [opowiadanie by Revan]

Autor okładki: littlejedi19
Autor opowiadania: RevanSans
Notka od autora: Kenobi wychodzi z pojedynku jako przegrany, ginąc od miecza własnego ucznia. Padme jednak umiera przy porodzie, pomimo tego że ma przy sobie Anakina ponieważ myśli że zmarł w momencie przemiany Republiki na Imperium Galaktyczne. Skywalker domyśla się że został oszukany przez Palpatine'a, więc go zabija. Przejmuje władzę w Imperium i postanawia że Leia zostanie politykiem, natomiast Luke będzie Rycerzem Sith. Po dwudziestu latach sprawy jednak zaczynają się walić, Sojusz dla Przywrócenia Republiki powraca,  natomiast w sercu Imperium szykuje się spisek na życie Anakina, nikt jednak nawet nie spodziewa się że największe zagrożenie pochodzić będzie z innej galaktyki.


Spis treści:
1 | | 5 (obecnie czytany)|
| 9 |

- Generale Mohc - powitał głównodowodzącego siłami lądowymi na Kuat - Melduję siebie i nowych kadetów.
- Witaj Brendol - odezwał się Mohc - Jak przebiegła podróż?
- Bezproblemowo, po ucieczce z Caridii na wielkim transportowcu, wycieczka przebiegła bezproblemowo - odpowiedział mu Hux - Ponad dwa tysiące kadetów można by wcielić do Armii, tysiąc innych potrzebuje dalszego szkolenia
- Dobra wiadomość - odpowiedział mu zakładając hełm - Na planecie mamy armię, a na orbicie flotę, po drugiej stronie planety za to mamy coś co odwróci bieg tej Wojny.
- Słyszałem o projekcie Eclipse - wyprostował się, nie ukazując swojego ogromnego zmęczenia - Czy przypadkiem Skywalker nie zakazał publicznych zgromadzeń? Umiem rozpoznać kapłanów Mocy.
Rom ubrany w potężną zbroje Mrocznego Szturmowca fazy trzeciej, odwrócił się.
- Ah... chodzi ci o Chirruta i Baze'a, ten pierwszy to jeden z kapłanów Mocy, a ten drugi to jego hmm... ochroniarz czy coś w tym stylu - Ram usiadł na murku - Dzięki niemu wielu wierzących opuściło szeregi Imperium Galaktycznego i dołączyło do nas.
- Bez Lei, nie mamy żadnego wsparcia Banku na Muunilinst, ani politycznego poparcia senatorów największych planet - odparł Hux siadając obok Rom'a
- Ostatnia transmisja z ich statków informowała Kuat, że w systemie Fedalle stracili hipernapęd w wyniku awarii, zabrał ich najemnik, nie jaki Kapitan Solo. Sprawdziliśmy go, drobne kradzieże, bójki, przemyt przyprawy lub ludzi. Z akt wynika że na Kashyyyk'u uratował swojego drugiego pilota rasy Wookie, przed tradoshańskimi handlarzami niewolników. - Rom wyraźnie się zaniepokoił - Mam co to tego złe przeczucia.
* * *
Jako że Luke i Kyle poszli spać, Lei'a została sama z tym szmuglerem i jego chodzącym dywanem marki Wookie.
- Kiedy dolecimy? - spytała wyraźnie naburmuszona
- Panienko, dolecimy kiedy dolecimy, gdybym wiedział że będę przewozić szanowaną Panią Kanclerz, kazałbym Chewbacce się umyć. - Solo odpowiedział jej swoim nonszalanckim tonem.
- Ten złom za wolno leci... - Leia się nawet uśmiechnęła słysząc wypowiedź Kapitana, szybko jednak spoważniała.
- Hola, hola, paniusiu. Ten "złom" przeleciał trasę na Kessel w 12 parseków. - odpowiedział jej z dumą przemytnik.
- W 12 parseków?! - Leia nie kryła zdziwienia
- Tak, dobrze usłyszałaś paniusiu. - Solo, rozsiadł się na fotelu
- Nie. Nazywaj. Mnie. Tak - Leia zaczęła dusić Hana, po chwili go puściła widząc wycelowaną w nią kuszę.
- Dobrze, dobrze - mruknął pod nosem - Nienawidzę polityków, szczególnie tych którzy mnie duszą.
Nagle przed nimi wyskoczył Gwiezdny Niszczyciel klasy Imperial II, pomalowany z czerwonymi z zdobieniami
- Chewie, ładuj hipernapęd - Solo zaczął wciskać różnorakie przyciski.
- Czekaj! To nie jest Imperium Tarkina... - Leia odepchnęła Hana i połączyła się z Gwieznym Niszczycielem - Tu Wielka Kanclerz Skywalker.
- Polecono nam panią odeskortować na Kuat, by mogła pani wziąć udział w ochrzczeniu nowego Niszczyciela. - Komandor poinformował Leie - Udzielam pani statkowi zgodę na lądowanie.
Leia odeszła od mikrofonu.
- Widzisz, Kapitanie? Nie trzeba było uciekać. - odpowiedziała mu z nieukrywaną satysfakcją.
* * *
- Jego mina była bezcenna, Thrawn. Szczególnie gdy zaczęliśmy ładować Superlaser. - Tarkin wesoło popijał wino. - Teraz to my sprawujemy władzę w Galaktyce.
- Nie musiałeś niszczyć Executora, przez twój kaprys straciliśmy znaczną część Floty i Armii. - odpowiedział mu Chiss.
- Ale było takie fajne buum - zaśmiał się Tarkin. Najwidczniej alkohol uderzył mu już do głowy.
- Dobrze, to ja się zmywam, zostawiam ci podarunek na jutro. - Thrawn zostawił pod stołem niewielką paczkę., po czym odszedł.
* * *
Ackbar usiadł w swojej kajucie która była trochę wilgotniejsza od innych części statku. Włączył trochę imperialnej propagandy. Oniemiał z zaskoczenia. Na wszystkich stacjach telewizyjnych mówili o jednym, o wybuchu bomby która zmiotła "Pięć setkę Republiki", zabijając wielu polityków w tym Tarkina.
Biegiem udał się na mostek.
Share:

POPULARNE ILUZJE